niedziela, 29 grudnia 2013

Kryzys biegowy

Do II Biegu Wielkich Serc zostało raptem 14 dni. Niby 5 km nie stanowi dla mnie wyzwania w kategorii czy dam radę tyle przebiec za jednym razem.. Dam ;p Kwestią spędzającą mi sen z powiek jest to, iż będzie to mój pierwszy oficjalny bieg na tym dystansie, a więc będzie życiówka (aww!) i wypadałoby pobiec co najmniej nie gorzej, niż na treningach. A najlepiej lepiej. I ze średnią prędkością niższą od 6 min/km, bo z taką szału nie będzie. Rozpisałam sobie więc szalony plan treningowy (walczę od tygodnia) i jak na razie jestem przerażona swoimi wynikami..

25.12. - 5.05 km - 00:33:07 (6:34 min/km) <- wat!?
28.12. - 6.22 km - 00:38:41 (6:13 min/km)

Oba te biegi od ok. 3 km były jakimś koszmarem - zalewają mnie smarki, za gorąco mi w rękawiczkach (a bez nich kostnieją palce), a oddechowo przypominam nieumiejące pływać dziecię wrzucone do basenu i rozpaczliwie próbujące zdobyć tlen. Dobrze, że muzyka zagłusza te płucne popisy. Mimo to, za każdym razem tłumaczę sobie swoje słabe wyniki przerwą w bieganiu i zróżnicowanym terenem (tu poniekąd mam rację, bulwary wiślane to nie podbieg do Swoszowic ;p). Cóż, jeszcze 2 tygodnie, najwyżej przemilczę mój start w tym biegu ;p

Tymczasem chciałam się pochwalić grafiką, którą stworzyłam na konkurs u Być idealną - niestety nic nie wygrałam, ale patrząc na nagrodzone prace, nie dziwię się :)


Nie pogardziłabym takim zestawem, oj nie! Już o Garminie nie wspominając ;p I jakimś mrozem/śniegiem, bo mi za gorąco w tych ciuchach, które mam!

Ja Wam życzę spokojnej resztki przerwy świątecznej, a Wy mi życzcie więcej motywacji do przebierania nogami :D 


czwartek, 26 grudnia 2013

Świąteczny

Home sweet home.
Obawiam się, że jestem jedyną blogerką, która z ulgą stwierdza dziś - nareszcie koniec świąt. Po raz pierwszy od 3 dni (a właściwie 4-5, bo przecież jeszcze przygotowania do świąt..) usiadłam na tyłku w celu innym, niż konsumpcja dobroci na świątecznym stole, w samotności, ciszy, mogąc robić wielkie NIC. Tak mnie to cieszy, że aż podzielę się z Wami mą radością ;p Hellou, siedzę i nic nie robię! Nie sprzątam, nie gotuję, nie zmywam, nie zabawiam gości, nie muszę z nikim rozmawiać, aaaah =]
Dobra, by zaznaczyć choć w ten sposób świąteczny czas na blogu (i przy okazji zaskoczyć, że blog ma już rok, choć przy 10 latach blogowego stażu mego w ogóle nie robi to na mnie wrażenia ;p), zarzucę nieco prywaty - Świąteczny TAG!


1. Ulubiony świąteczny film
Całe dzieciństwo ubóstwiałam Kevina samego w domu i dopiero od kilku lat zaczęłam dostrzegać wysyp innych okołoświątecznych produkcji. Dziś moje serduszko rozdarte jest między Love actually i The Holiday (ścieżka dźwiękowa z tego filmu towarzyszy mi przez cały rok!) - nie umiem wybrać między nimi.

2. Ulubiony świąteczny kolor
Mam ulubiony świąteczny zestaw kolorystyczny - srebro i biel. W tym roku nasz świąteczny stół był srebrno-fioletowy i obawiam się, że mój ulubieniec nieco się zmieni :D 
 
3. Ubierasz się odświętnie, czy spędzasz Święta w piżamie?
To pytanie przekonało mnie do udziału w tej zabawie. Pomijając kwestie czysto estetyczne, czy ktokolwiek zaprasza do siebie gości lub się do nich udaje w piżamie!? Chyba spłonęłabym ze wstydu (bo moja nocna garderoba do pokazywania babciom średnio się nadaje ;p), już nie mówiąc o jakimś szacunku dla zgromadzonych wkoło. To są maksymalnie 3 dni (a z tego co widzę w blogosferze, to większość spotyka się z innymi Wigilię, a potem kapciochy, telewizor i żarcie/kinecty, więc nawet mniej!) i naprawdę nie widzę powodu, ani do wdziewania wytwornych sukienek balowych, ani jeansów i sweterka z wyprzedaży z reniferem. Ale po burzy z brakiem garniaka u faceta na jego własnym ślubie już chyba niewiele mnie zdziwi.. 
[tak, nie byłabym sobą, gdybym nie wcisnęła jakiegoś hejtu w ten niewinny tag ;p]

4. Jeśli w tym roku miałabyś dać prezent tylko jednej osobie, kto by to był?
Trudne pytanie. Wyłoniłabym zwycięzcę drogą losowania spośród Rodziców i Mężczyzny ^^

5. Otwierasz prezenty w Wigilię, czy w świąteczny poranek?
Blogosfera uczy, blogosfera radzi.. znowu. Zawsze wydawało mi się, że w Polsce prezenty otwiera się w Wigilię, gdy po wieczerzy wypatrujemy Gwiazdki i sru, magicznie pod drzewkiem lądują pakunki niesione przez Gwiazdkę właśnie/Gwiazdora/Aniołka/Mikołaja. Otwieranie ich następnego dnia rano ciągnie nieco hamerykańskim halnym. Ale okej, z tym też się spotkałam. Natomiast od 3 dni wiem (senk ju instagram), że prezenty otwiera się też w Wigilię rano!
U mnie tradycyjnie podarki lecą po wigilijnej wieczerzy. W kolejne dni również się zdarza, bo dopiero wtedy mam okazję zobaczyć się z resztą rodziny.

6. Czy kiedykolwiek zbudowałaś dom z piernika?
Nie i nie palę się do tego pomysłu z dwóch powodów. Jeszcze nie wypracowałam idealnego przepisu na pierniczki, które mogłabym (jako Samozwańcza Królowa Muffinów, a więc innych wypieków drobnego kalibru także ;p) bez skrępowania podać gościom oraz pewnie nikt nie chciałby go tknąć, bo przecież się napracowałam i po pół roku cieszenia oka trafiłby do śmieci, a ja nienawidzę wyrzucania jedzenia. 
Gdy byłam młodsza lepiłam szopki z kostek cukru <3
 
7. Co lubisz robić podczas przerwy świątecznej?
Podczas czego!? ;p
Dobra, rozumiem, co autor miał na myśli - większość ma wolne/urlop od Świąt do Sylwestra. Pewnie wykorzystałabym ten czas na zjedzenie resztek po Świętach, może jakieś narty? O, wiem! Dawno nie byłam na łyżwach!

Pierdole, rzucam pracę i zostaję etatową blogerką. Będę mieć przerwę świąteczną! :D
 
8. Jakieś świąteczne życzenia?
A, owszem - sobie i Wam życzę dużo zdrowia! Bo ludzie, którym zdrowie zaczyna szwankować strasznie narzekają, wsadzają się do grobu za życia, zamiast z niego korzystać. Także, zdrowia, duuużo zdrowia!
 
9. Ulubiony bożonarodzeniowy zapach
Zapach igliwia - bezkonkurencyjny!
W tym roku z braku naturalnej choinki zakupiłam na pobliskim placu targowym gałązki czegoś iglastego (Ola, wybacz moją ignorancję ;p) i wącham jak narkoman.

10. Ulubione świąteczne jedzenie
Karmelowiec mojej Mamy (tak bardzo tradycyjne danie ;p), w tym roku wyszedł jej też niesamowity barszcz! Uwielbiam karpia przygotowanego przez Dziadka i uszka Babci T. Natomiast nie mogę przekonać się do jednej iście bożonarodzeniowej potrawy na naszym stole - kutii. Choć koneserzy się nią zachwycają i pielgrzymują do Babci po kolejne słoiczki, mnie ten smak nie przekonuje :(

Jeśli macie ochotę również podzielić się kilkoma faktami ze swojego świątecznego życia, to czujcie się otagowni - chętnie poczytam! Ja zmykam z książką w pościel, rada czekającym na mnie od jutra normalnym trybem życia :)

poniedziałek, 23 grudnia 2013

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Geny

Co prawda przerwę od trzymania fasonu mam jeszcze przez tydzień, ale oglądając przyrost fałdki na mym brzuchu (buty biegowe dawno mnie nie widziały..) wzięło mnie na refleksję. I mały FAP ;p

Rozmowa (a raczej monolog pacjentki) tego typu ma miejsce cyklicznie przy okazji każdego nowego turnusu. Uwijam się przy swoich czynnościach i słyszę z wanienki taki oto tekst:
Pani to taka szczuplutka, młodziutka, pewnie panienka jeszcze? No, jak pani tu tak biega cały dzień, pewnie nie ma kiedy zjeść, a jak bez męża, to i dla kogo gotować, a samemu to wiadomo, mało się je, to nie dziwota, że pani taka chudzinka. Ale ładna buzia, nie wysuszona. Bo w pewnym wieku to jak rozpuknie, to nic już nie pomaga, żadne diety cud, nic. Mamusia za młodu też pewnie szczuplutka.. tak? dalej szczupła!? To wspaniałe geny! Nie dziwota, że pani tak wygląda!

Podsumujmy zatem - kluczem do zgrabnej sylwetki jest młodość, brak męża i dobre geny. Nie jedzenie zamiast obżerania się, nie kilometry w nogach, czy godziny na fitnessach. Nie. 
Także spokojnie możecie zasiąść do świątecznego stołu, jeśliście panny, to nic Wam nie grozi ;p;p


sobota, 21 grudnia 2013

Instant karma

Piątek, jakoś w pracy. Kilka godzin wcześniej mieliśmy małą wigilię w socjalnym, a że towarzystwem doborowym jesteśmy, to ze standardowych życzeń wesołych świąt dość zgrabnie przeszliśmy do dużo dobrego seksu, więc nawet nieszczególnie ruszyły mnie potem pozdrowienia jednej z kończących turnus pacjentek - by mnie ktoś rozluźnił, bom niemiła i katuję ;p

Piątek, wieczór, indoor walking @ Azik. Prowadzący zarządza mój (ex)ulubiony przyrząd, mianowicie bosu. Podjarana jak królik na widok natki pietruszki, rzuciłam się na przysiady, lecz okazało się, że moje kolano współpracować nie zamierza. Pozostawione bez ćwiczeń propriocepcji od jakiś 2 miesięcy miotało się na boki, a ja z nim. Szczęśliwie Prowadzący postanowił dać nogom spokój, za to dać wycisk barkom. Maj gad. Najpierw hantle, potem podpory na bosu w każdej możliwej konfiguracji i gdy w końcu ręce się pode mną załamały i z cichym $%$&* padłam twarzą w tę plastikową część urządzenia, dotarło do mnie, że ktoś widocznie musiał życzyć mi mniej spokojnych świąt, tudzież by ktoś skatował mnie tak, jak ja katuję innych. Brakowało tylko wisienki na tym torcie mego upadku w postaci What goes around comes around w głośnikach.. 

źródło: http://liftrestrepeat.com/tag/michael-boyle

By dopełnić świątecznego klimatu wszechobecnej miłości i radości, podczas brzuszków przeciążyłam odcinek lędźwiowy (nie pytajcie, bo nie wiem jak), także moje dzisiejsze biegowe plany skończyły się na bieganiu po galerii w poszukiwaniu prezentu dla Mężczyzny. A taka cudowna pogoda dziś była!

piątek, 20 grudnia 2013

Yankee Candle - Snow In Love & Vanilla Satin

Wraz z sezonem długich jesienno-zimowych wieczorów zupełnie odeszła mi ochota na woski. Wracając po pracy do domu jedyne o czym marzyłam, to usiąść w końcu na dupie i zostać tak do rana. Do tego posiarkowa niechęć do wszelkich zapachów i na myśl o rozpaleniu w kominku twarz wykrzywiał mi grymas srającego kotka. Przeszło mi stosunkowo niedawno, ale dozuję sobie przyjemności, stąd dziś opowiem tylko o dwóch z czterech wosków, które dołączyły ostatnio do mojej kolekcji.


Snow In Love nieco mnie rozczarował. Po opisie producenta zawierającym porównanie zapachu do świeżej, intensywnej woni drzew iglastych oprószonych śniegiem, spodziewałam się czegoś zupełnie innego od tego, co czuję paląc wosk w kominku.. Owszem, jest dużo pudrowych nut, jest paczula, jednak nawet nie przebija spod nich zapach lasu, a już mowy nie ma o tym, by był intensywny. 


Przez ten puder zapach zaliczyłabym do takich, które się kocha lub nienawidzi. Dotychczas mocno wzbraniałam się przed wszelkimi tego typu kompozycjami w obawie przed zasłodzeniem i bólem głowy. Po kilku dniach palenia dalej nie wiem jakie jest moje stanowisko. Niby nie jest drastycznie źle, jednak miłości z tego z pewnością nie będzie.


Drugim woskiem na dziś jest Vanilla Satin. Wosk trafił w moje ręce w wyniku niemałych zawirowań w magazynie sprzedawcy na allegro, u którego kupowałam moje maleństwa. Wybrałam sobie Season Of Peace i po jakimś tygodniu oczekiwania na realizację zamówienia, okazało się, że zapachu nie ma, ale ma być na dniach, więc zdecydowałam się poczekać. Po trzech tygodniach poddałam się i poprosiłam o wymianę hamulcowego zapachu na satynową wanilię właśnie.

Obawiałam się, że wanilia mnie powali. Stanowczo wolę, gdy jest z czymś zmieszana (z ciasteczkiem lub limonką), jednak w kominku czekała mnie niespodzianka - zapach jest tak błogi i kojący (choć słodki), że nawet posiarkowy Weltschmerz nie jest mi straszny ;p Dla fanów umiarkowanej słodyczy będzie jak znalazł.

A w kominku mym już pojawiają się typowo świąteczne - ciężkie, korzenne zapachy. Na razie jestem pod wrażeniem intensywności ich aromatu i zastanawiam się, czy nie darować sobie wycieczki na Miodową po kolejne, bo chyba nie zdążę tego wszystkiego wypalić :)

środa, 18 grudnia 2013

Tytuł posta poszedł na spacer..

.. a ja wyjęłam z lodówki wino. We flaszce po wódce.

Doświadczenia dzisiejszego dnia były jak takie combo najgorszych zachowań pacjentów - w wykonaniu jednej, drobnej, schorowanej pani. Doprowadziła mnie ona do takiego stanu, iż musiałam wyjść z gabinetu, ba, z budynku, odetchnąć kilka razy mroźnym powietrzem i dopiero po popuszczeniu kilku japierdolców wróciłam na korytarz, gdzie uspokoiła mnie koleżanka z gabinetu obok. Ciężkie działa, mówię Wam.

W naszej rozmowie koleżanka zwróciła uwagę na pewne ciekawe zjawisko - jeszcze nie mam dla niego nazwy, ale to kwestia czasu ;p Co turnus pojawiają się panie, przeważnie starsze, które za punkt honoru stawiają sobie ustalenie kto tu jest ważniejszy. Oczywiście ustawia się młodszą część personelu, bo wiadomo, do dorosłych nie wypada odnosić się tak bezczelnie. I tak, musimy wysłuchiwać pretensji właściwie o nic (albo o kwestie, które pacjentka powinna załatwić z lekarzem, np. rodzaj zabiegu i okolicę na którą ma on być wykonany..), często okraszonych niewybrednymi epitetami sugerującymi nową profesję (dziś zostałam ochrzczona dziewką wszeteczną, tylko w tej bardziej polskiej wersji, na literkę k.. :) i generalnie degradujących nas do poziomu niuni na posyłki lub do lizania stópek zacnych. Ja może i wyglądam na dziewczę spokojne i uległe, ale w kaszę (i profesję) nie daję sobie dmuchać i na tego typu wulgarne przytyki reaguję dość ostro (choć w przeciwieństwie do starszej pani, kulturalnie), więc panie odpuszczają, widząc, że mnie urobić się nie da. Na przestrzeni 3 tygodni można nawet zaobserwować jak zmienia się stosunek takich pań do młodszego personelu, który się nie dał - od agresji i wyzwisk do dzień dobry z uśmiechem na ustach i jak mija dzień, spokojnie? Hipokryzja lvl 100.

Nie umiem się nie przejmować takimi sytuacjami. Powoli oduczam się przeżywania każdej tego typu sytuacji, ale o dziwo tli się we mnie jeszcze dość dużo empatii? szacunku? chęci pomocy wobec moich pacjentów, co nie ułatwia zdystansowania się do wyzwisk. To boli i aż dziw bierze, że dorośli, teoretycznie wychowani (tyle się mówi, że starsze pokolenie to ostatnie, które pamięta o dobrych manierach... tja..) i inteligentni ludzie potrafią krzywdzić drugiego człowieka w imię.. hm? Chęci bycia szanowanym?


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Dziewczyna Azika

Ruch może zastąpić każde lekarstwo, ale żadne lekarstwo nie zastąpi ruchu - ta złota myśl Wiktora Degi wryła mi się w mózg za sprawą wielu godzin spędzonych w wilgotnych lochach, o sorry, korytarzach i salach naszej miejscówki przy placu Sikorskiego. Fizjoterapeuty znajo temat.

Jakkolwiek można poddawać w wątpliwość praktyczne zastosowanie tej rady przy, powiedzmy, masywnej biegunce (latasz do kibla, więc ruch jest, ale sraka nie przechodzi..), tak po pięciu latach na CMUJ wiem, że na moją nerwicę idiotogenną nic nie pomaga lepiej, niż sweaty workout.

Wykładowca trwoni mój czas? Pacjenci wylewają na mnie swoje frustracje? Najbliżsi organizują mi czas bez mojej zgody? Oh, 5 km biegiem powinno dać radę. I daje. Tylko zrobiło się zimno, któryś z pacjentów zaraził katarem i bieganie (na razie) się skończyło. Na szczęście wzięłam się i przekonałam do karnetu w Aziku (taki osiedlowy fitness klub i siłownia) i 21 listopada wylądowałam na swoich pierwszych zajęciach tam.

Pilates. Prowadząca, dość zachwalana przez Rodzicielkę, dała mi (bo reszta ćwiczących nie wyglądała na tak styranych jak ja) niezły wycisk. Tak bardzo niezły, że następnego dnia w duchu dziękowałam losowi, że mam fizyczną pracę i brakuje mi czasu na odpoczynek, bo jakby mi się te zakwasy skondensowały, to prawdopodobnie udusiłabym się nie mogąc bezboleśnie oddychać :D
Nie muszę Wam chyba pisać, że pilates od razu wylądował w grafiku na cały miesiąc? Bo postanowiłam przelecieć wszystkie zajęcia w klubie i zorientować się co mi najbardziej odpowiada i skupić się tylko na tym (od razu przyznam się, że chodziło mi o TRX - poniżej zobaczycie co z tego wyszło ;p).

TRX, czyli przyczynek mego członkostwa w klubie. Pierwotnie miałam zamiar zaszczycić siłownie swoją obecnością, ale po co przerzucać żelastwo, gdy można przerzucać swój własny ciężar? Dwa niedzielne poranki spędziłam więc uwieszona na linach, rozpaczliwie szukając swojego gorsetu mięśniowego, którego najwyraźniej nie posiadam, bo miota mną jak szatan. Szczególnie w podporze przodem z nogami w uchwytach liny, przyciągającą kolana skośnie do siebie - widok bezcenny ;p
Lubię wyzwania, więc TRX także wchodzi do grafiku.

No, i moje ulubione zajęcia - Indoor walking. Tutaj należy się podwójne tło historyczne dla zrozumienia ogromu emocji, które mną miotają. Na początek moje wyobrażenie o spacerach z indykiem - więc, jest bieżnia, chodzimy sobie po niej, raz szybciej, raz wolniej, to znowu biegniemy, no bo cóż innego można robić na indoor walking!? O, ja głupia..
W momencie, w którym wylądowałam na tych zajęciach, byłam już po jakimś tygodniu, dwóch niebiegania, z ogromnymi problemami ze ścięgnami Achillesa (praca), więc cieszyłam się jak dziecko, że taka delikatniejsza forma pozwoli mi wykurować ścięgna i nie stracić kondycji. Więc możecie sobie wyobrazić kurwy, które przemykały przez moją głowę w trakcie zajęć, oczywiście totalnie odmiennych od mojego wyobrażenia. A jeszcze jak po ok. 5 min dotarło do mnie kto prowadzi te zajęcia, miałam ochotę wyjść. Serio, spadam stąd, auf wiedersehen!

To teraz ta druga historyjka - prowadzącego miałam przyjemność poznać jakieś pół roku/rok temu, gdy podszywając się pod moją Matkę (miała karnet na 4 albo 8 wejść i kończyła się jego ważność, a właścicielkę rozłożyła choroba i szkoda było tracić wejścia ;p) wbiłam na BPU Mix. Niewiele z tego nielegala pamiętam - prowadzącego właśnie - gość ma coś takiego w sposobie prowadzenia zajęć, że nie potrafisz odmówić mu kolejnej serii, kolejnych powtórzeń, choć wiesz, że to za dużo, zaraz zemdlejesz, ale katujesz się dalej; że po zajęciach siedziałam pół godziny w kiblu, bo świat wirował tak bardzo, że nie mogłam wstać; powrót do domu na piechotę slalomem gigantem i generalnie obchodząc całe osiedle dookoła :D 

I tak stoję naprzeciw prowadzącego, słucham o chwytach dłoni nr 1,2 i 3, twarz jakby znajoma (choć pracując z ludźmi ciągle ma się wrażenie, że się kogoś zna), ruchy ciała, gdy przemieszcza się po sali też znajome.. Pewności nabrałam dopiero po pięciu minutach, gdy usłyszałam znajome "Azik!" O, motyla noga, to on, to nie będzie spacer.. I nie był. Co prawda te zajęcia nie zniszczyły mnie tak bardzo, jak pamiętny BPU mix, ale połowę zajęć dyszałam gdzieś z boku, smarkałam nos i wycierałam zalane potem oczy. 
Oczywiście indoor walking jest w grafiku, nawet 2x w tygodniu ;p

Przede mną jeszcze ten tydzień - w piątek kończy mi się karnet, a następny planuję już po nowym roku (osobiście chętnie dalej latałabym na zajęcia, ale za długo żyję na tym świecie, by nie wiedzieć jak naprawdę będzie wyglądać mój świąteczno-sylwestrowy czas..). Dziś (prawdopodobnie teraz) seans masochistycznego spacerku z drobiem, we czwartek eksperymentalna zumba (strasznie jestem ciekawa, czy nie zabiję się o własne nogi ;p) i w piątek kolejny indoor walking na dobicie. W sumie przez miesiąc odwiedzę Azika dziesięć razy. To chyba nie tak źle?
A potem wracam do biegania.

niedziela, 15 grudnia 2013

Obiecany przepis na ciasteczka :)

We środę wrzuciłam na Instagram zdjęcie czekoladowych ciasteczek, które upiekłam na następny dzień do pracy. Choć niektóre egzemplarze wyglądają jak końcowy produkt przemiany materii drobniejszych od nas zwierząt, w smaku są znośne (skromnie mówiąc ;p). Mocno czekoladowe, z wierzchu chrupiące, w środku ciągnące (na drugi dzień mniej chrupiące, ale wciąż zajebiście dobre) - żałuję, że upiekłam wtedy tylko dwie blachy i musiałam je wynieść do ludzi, zjadłabym wszystko sama. Przepis pochodzi ze strony Moje Wypieki i z drobnymi modyfikacjami ląduje w moim kulinarnym zeszycie. Tymczasem, poniżej obiecany Małgorzacie przepis w nieco mniej standardowej formie :)



* przez szklanka rozumie się kawałek szkła o objętości 250ml i takim kształcie. Jeśli nie macie takiej w domu, zostaje odmierzanie na oko lub przeliczanie na gramy (przelicznik). Ciasto wykładamy na blaszkę łyżką (pół łyżki ciasta na jedno ciasteczko), jak macie cierpliwość, można formować kulopodobne obiekty - ja się poddałam po pierwszej próbie.

Uważajcie na mikser, ciasto jest tak gęste, że mój pod koniec dodawania mąki ledwo jęczał ;p Na szczęście dał radę, ale czekoladę wmieszałam już łyżką, bo zepsucie najważniejszego urządzenia kuchennego przed świętami zapewne przypłaciłabym życiem :D:D

Udanych wypieków i smacznego!

wtorek, 10 grudnia 2013

Sok z buraka

Tak, dziś na blogu o soku z buraka :D

Moje pierwsze skojarzenie z tym tworem, to oczywiście "lek na raka" - ucinając nadchodzącą dyskusję o tym, że tonący brzytwy się chwyta, o medycynie naturalnej i magicznej mocy ziół, nie mam nic przeciwko pojeniu nim pacjentów onkologicznych, o ile idzie ono w parze z tradycyjnym leczeniem, a nie jako cudowny zamiennik takiej chemio-, czy radioterapii.

Zatem sok z buraka, o mocach niezwykłych, sile cofania karcynogenezy (dobra, już się odczepiam ;p), wspomagacz naszej odporności, skusił mnie sobą właśnie z powodu flawonoidów, które pomóc mają w walce z infekcjami, a te w okresie jesienno-zimowym są u mnie na porządku dziennym. Burak ma jeszcze kwas foliowy, trochę witamin i błonnik. Oraz jeden poważny mankament - ten cholerny, barwiący wszystko wkoło sok ;p


Na niepełny dzbanek soku potrzebujemy (można zmieniać proporcje, te są dla mnie idealne):
- 3 buraki
- 5 marchewek
- 2 jabłka
- sok z 1 cytryny

Buraki, marchewki i jabłka maltretujemy w sokowirówce, następnie wyciskamy sok z cytryny i całość mieszamy. Sok smakuje ciekawie, nie czuć jakoś mocno tego buraka, raczej marchewkę, ale nie tak intensywnie, jak w przypadku soku jedynie z marchwi i jabłka, do tego co jakiś czas pojawia się kwaskowatość cytryny. Gdyby nie tona elementów sokowirówki i pół kuchni do umycia po takiej zabawie, piłabym ten sok codziennie!


sobota, 7 grudnia 2013

Dlaczego nie ubrałam choinki 1 grudnia?

Chwalipięctwo ubraną z początkiem grudnia choinką mnoży się w blogosferze lepiej, niż muszki owocówki na dogorywającym jabłku. Kiedyś strach było otworzyć lodówkę, bo wypadała z niej Chodakowska w podporze z nieprawidłowym ustawieniem kręgosłupa. Bogu dzięki, zachłysnęło się dziewczę popularnością i wkrótce padnie z niedotlenienia, więc moja chłodziarko-zamrażarka znów staje się bezpieczną oazą nocnego wyjadania kabanosa ;p

Tymczasem strach otwierać bloglovin.. Wow, ubrałam choinkę! I ja też! I ja! JA!!! Moja już świeci od 1 grudnia. Przez pierwszych kilka dni śledziłam motywy takich osób - bo komentarzy o to, czemu tak wcześnie drzewo przystrojone padało od groma. I tak:
- bo nie mogłam się doczekać,
- bo chcę się nacieszyć,
- w tym roku święta mają dla mnie szczególne znaczenie,
- chcę poczuć klimat świąt już teraz.

Potem już nie czytałam. Po co się dołować, ludzie i tak nie przestaną mnie zaskakiwać swoimi dziwnymi pomysłami. Jeśli komuś przyświeca idea, by we wszystkim być pierwszym, to 1 stycznia zacznie piec mazurki na Wielkanoc, bo nie można tego zrobić przed świętami, tylko przed wszystkimi innymi.. 

W tym miejscu skieruję Was do posta Pauli o świątecznym malkontenctwie, w którym autorka rozważa nad krytykowaniem bombek i pomysłów na prezenty świąteczne pojawiających się w galeriach tuż po usunięciu palet ze zniczami z 1 listopada (a często i wcześniej, gdy znikają piórniki i bloki techniczne) - po co się unosić, skoro można skorzystać - zamówić wcześniej prezenty i mieć z głowy. Z resztą, świata swoim jęczeniem nie zmienimy. Trudno się nie zgodzić z tym tokiem myślenia. Warto jednak pamiętać, że to my, konsumenci, powodujemy, że komuś opłaca się sprzedawać uszka do wigilijnego barszczu już w listopadzie (swoją drogą, smacznego..). Nakręcając się na ubieraną z początkiem grudnia choinkę spowodujemy, że będą one w sprzedaży już w październiku, za rok we wrześniu, a gdy moje wnuki pójdą do szkoły, ubierać ją będziemy już w lipcu - lub nie rozbierać wcale, w końcu przestanie nam się to opłacać :)

Jestem świadoma (boleśnie, ale taka prawda i cóż, ludzie już raczej lepsi się nie staną ;p), że Boże Narodzenie to komercja. Założę się, że pół blogosfery, szczególnie eksperci od organizacji czasu, grafik czynności przedświątecznych mają rozpisany co do minuty. Tu ozdoby, jakieś DIY walnijmy, niech będzie ruch na stronie, prezenty, poradniki (niech ktoś zrobi poradnik, co kupić ojcu na prezent - ozłocę!), potrawy wigilijne, obiady świąteczne, budowanie klimatu itp. I założę się, że w żadnym z tych planów nie ma miejsca na duchowe przygotowanie się do narodzin Chrystusa. Ale przecież to święto komercyjne, więc obchodzi je każdy - kalendarze adwentowe wpierniczają osoby, które ostatni raz przyklękły do modlitwy w okolicach bierzmowania lub ślubu znajomych. 

Dla mnie obchodzenie świąt jest po prostu tradycją - niezależnie od uduchowienia członków wieczerzy, 24 grudnia spotykamy się całą rodziną, by zjeść przygotowane na ten wyjątkowy wieczór potrawy i nie potrzeba nam do tego ubranej w moje imieniny choinki, ani góry prezentów pod nią. 

Dlaczego nie ubrałam choinki 1 grudnia?
- bo nie mam na to teraz czasu, którego mam natomiast więcej na dzień przed lub w Wigilię,
- bo nie mam jej gdzie postawić, by móc do czasu świąt w miarę normalnie funkcjonować,
- nie spieszy mi się szczególnie, bo potem drzewko będzie stało do wizyty duszpasterskiej, a ta w naszej parafii bywa nieco odwleczona w czasie ;p
- jeśli chcę poczuć klimat świąt wcześniej, to puszczam sobie rmf święta, zapalam cynamonową świeczkę lub robię grzańca, ale nie gwałcę tradycji w imię swoich zachcianek.

Żyjcie sobie, drodzy blogerzy, jak chcecie, ale innym (na Boga!) też dajcie żyć i nie wciskajcie na siłę swoich drzewek. I wesołych przedwczesnych świąt :>

sobota, 30 listopada 2013

Dziwne pomysły na nadchodzące tygodnie :)

Właściwie to miałam tylko jeden pomysł, ale mój wczorajszy spontan spowodował, że mogę pochwalić się też następnym :D

Wymyśliłam sobie, że przeczytam Anię z Zielonego Wzgórza ponownie. Kolejne tomy także, wszak wspominałam dawno temu, że nie mogę przeczytać najnowszej części, bo moje wspomnienia przygód Ani Shirley są mocno mgliste. I tak siedzę od kilku dni nad książką dzieciństwa większości z nas i dumam nad tym, jak bardzo zmienił się mój gust literacki. Opisy mnie nużą i ciągną Panem Tadeuszem, paplanina Ani doprowadza do wrzenia.. jakim cudem kiedyś tak chętnie pochłaniałam kolejne strony tej powieści!?

Po prawej stronie pojawi się okienko moich postępów w lekturze - na razie przeczytałam dziesięć rozdziałów, więc szału nie ma, ale z tego, co pamiętam z podstawówki, to raczej szybko się to czyta :)

I drugi pomysł - II Bieg Wielkich Serc https://www.facebook.com/BiegWielkichSerc
Wczoraj pod wpływem jakiegoś dzikiego impulsu zapisałam się na ten bieg :D I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie data (styczeń) i miejsce (bulwary, czyli jeśli dobrze pamiętam z zeszłorocznego nordic walking w tych okolicach - wjeżdżanie na butach do Wisły..). Do tego przez ostatni miesiąc nie biegałam wcale (no dobra, dziś pobiegłam..), więc to taki trochę pomysł szalony.

Dystans co prawda tylko 5k, ale jeszcze nie miałam przyjemności biegać po śniegu, czy oblodzonych alejkach, więc obawiam się, że skończę swój popis gdzieś w połowie dystansu w widowiskowym szpagacie, z którego zbierać mnie będą prosto na nosze :D :D

Ale nie histeryzując, pobiegłam dziś kontrolnie 6,5 km po dość zróżnicowanym terenie (niestety jeszcze bez śniegu i lodu.. a chciałabym sprawdzić, czy buty dadzą radę) i bez większych problemów 5 km zamknęłam w 30 min. Także podczas biegu chciałabym ustrzelić życiówkę w okolicach 27-28 min (w końcu po płaskim, tyle że ze śniegiem ;p) - takie bezpieczne założenie, żeby się udało i było co bić na przyszłość ;p

Jeśli ktoś z Was także się wybiera, to dajcie znać, zawsze to raźniej niż biec samemu!

piątek, 29 listopada 2013

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Śmiejo się ze mnie!

Podśmiechują ze mnie, bo jeszcze się tym przejmuje. Po prostu na kilometr widać, żem świeżynka..

Wyobraź sobie taką sytuację:
Jesteś blogerem. Piszesz głębokie posty o odżywkach do włosów, focisz najnowszą kolekcję essiaków w stu kadrach, odkrywasz po raz setny geniusz przepisu Nigelli na muffiny czekoladowe - jednym słowem, ciężko pracujesz. Twoje starania dostrzega Dove, czy inna Nivea i postanawia wysłać Cię na weekend do luksusowego hotelu - dajo jeść, dajo pić, spa też dajo. 

Jak dajo, to bierzesz, w końcu zapracowałeś na to.

W hotelu na dzień dobry lądujesz u koordynatora Twojego pobytu, rozmawiacie o tym co i którego dnia będziesz robić, jakie czasoumilacze na Ciebie czekają. Dla ułatwienia, bo ogrom dobroci jest przytłaczający, dostajesz swój rozkład jazdy na papierze. Ostatnie słodkie uśmiechy i rozpoczynasz weekend przyjemności.

Jednak już po godzinie stwierdzasz, że właściwie te wszystkie masaże bańką chińską i kijem bambusowym to z dupy pomysł. Prelekcja dermatologa o skórze Twojej i innych zaproszonych blogerek zapowiada się niczym kazanie w kościele parafialnym mym (w sensie, że usypia lepiej, niż chloroform). Obiad przygotowany w zgodzie z opracowaną dla Ciebie dietą też opuszczasz, zjesz coś w Maku, i tak idziesz pozwiedzać miasto, kiedy znów nadarzy się okazja zobaczyć trochę świata!?

Jeśli taka postawa nie wydaje Ci się nieco niegrzeczna, szczególnie wobec organizatora i sponsora Twojego pobytu oraz wszystkich tych masażystów z bambusami w gotowości (chyba niezbyt dobrze to brzmi ;p), to nie czytaj dalej :)

I teraz wyobraź sobie taką sytuację:
Nie jesteś blogerem, tylko przyszłym kuracjuszem, czekasz ok. 1,5 roku na przydział sanatorium, w którym pobyt opłaca NFZ (z Twoich składek, jasne, ale z moich też, a ja już 1,5 roku czekam na wizytę u ortopedy i wolałabym, by ci, którzy są przede mną w kolejce nie lecieli w fallusa!). Po przyjeździe skacze wokół Ciebie ok. 50 pracowników sanatorium w różnych konfiguracjach, dbając o to, byś dostał wszystko, co Ci się należy. Ty jednak wolisz chodzić sobie na spacery po parku, jeździć codziennie do centrum miasta, wpychać się na zabiegi na nie swoje godziny i jeszcze mieć pretensje do personelu, że się na to nie zgadza. 

A śmiejo się ze mnie, bo się tym jeszcze przejmuję. Tak, wkurza mnie to niebywale, bo staram się, by każdy mój pacjent został należycie obsłużony (to też średnio brzmi ;p) i o czasie, wszak szanuje go oraz innych pracowników, którzy na niego czekają w kolejnych gabinetach. I zamiast relaksu i wyciszenia, pacjentom serwowana jest nerwówka i wysłuchiwanie toczących się na korytarzu kłótni o to, czemu wanna jest wolna, a ja nie chcę wziąć wcześniej na zabieg :/

Wiem, świata tym postem nie zmienię, ale przynajmniej sobie ulżę ;p

niedziela, 17 listopada 2013

Lunch box #1

Jestem leniem, takim do kwadratu. Piszę tego posta od kilku dni i ciągle coś staje mi na przeszkodzie, a to katar, to znów wymyślam sobie zmiany na blogu i dłubię w kodzie zamiast skasować go i pisać od zera, ewentualnie nie chce mi się zgrać zdjęć z komórki na kompa.. zgubi mnie kiedyś ten stan! 

Zapełniania mojego smutnego lunch boxa nie zaprzestałam chyba tylko z jednego powodu - bardziej niż leniwa jestem wiecznie głodna ;p Choć jak przypuszczałam, zapału do przygotowywania dań na następny dzień starczyło mi tylko na tydzień. No, prawie.

Dnia pierwszego syciłam się ambitne - ma być mięcho, ma być warzywo, a wszystko dostojnie spocząć w placku tortilli.

- tortilla (Biedronka rlz)
- sos koperkowy - le dwie łyżki jogurtu naturalnego z ile-się-wyskrobie-ze-słoikczka mrożonego koperku oraz sól do smaku. Gdyby nie praca z ludźmi, walnęłabym czosnkowy.
- pokutujące w lodówce liście sałaty lodowej
- pół ogórka, po 1/4 papryki czerwonej i żółtej - kroimy w słupki, inaczej będą wypadać z zawijasa podczas konsumpcji ;]
- istota dania - kurczak - cyc marynowany nocą w oliwie ze szczyptą przyprawy hucznie zwanej kebab, następnie rankiem podsmażony i pokrojony w paski. Om nom. 

Czas przygotowania: nieco długi, na raty, najlepiej mieć kompana, bo zostaje dużo składników.
Czy sycące: a, owszem :D
Czy smaczne: jadłabym ponownie!

Następnego dnia postawiłam na sprzątanie lodówki. Nie lubię, gdy jedzenie się marnuje, a po cmentarnych gołąbkach pokutował jeszcze ryż z kaszą. No, i warzywa i reszta piersi :>

- ryż z kaszą (co im liścia kapusty brakło ;p)
- kurczak, tym razem marynowany w oliwie i curry, mmm ^^
- papryka i ogórek
- sos sojowy (fantazja mnie poniosła..)

Czas przygotowania: samo mieszanie trwa sekundy, ale trzeba wcześniej zamarynować mięso.
Czy sycące: ja się najadłam, ale obżarstwa nie było.
Czy smaczne: hmm, nie.

Na środę Mama kupiła mi mix sałat. Był to bardzo dobry pretekst do skombinowania jakieś zieleniny. By nadać jej nieco mocy sycących, w ruch poszedł tuńczyk, ugotowane na twardo jaja oraz pomidor.

Czas przygotowania: widać, że coraz bardziej mi się nie chce rano wstawać i kombinować ;p
Czy sycące: tuńczyk jest dla mnie zdradliwy - po zjedzeniu niby byłam pełna, ale godzinę później już podjadałam czekoladę, bo opadałam z sił. Także przy pracy fizycznej - to za mało.
Czy smaczne: oj, tak, same ulubione składniki, to musiało być dobre :)



Czwartego dnia nastąpił powrót do tortilli oraz resztek :) Mix sałat, tuńczyk, resztki sałatki z obiadu - wszystko, co wpadło w ręce me! Najlepsze, że ugotowałam też doń jajko na twardo i zapomniałam o nim..

Czas przygotowywania: kilka minut, tylko trzeba mieć resztki w lodówce ;p
Czy sycące: tak, tym razem się najadłam i nie byłam głodna 2h później.
Czy smaczne: odrobinę zbyt mdłe przydałby się jakiś mocno doprawiony sos, ale bałam się, że przemoknie mi placek (w końcu czeka kilka godzin na konsumpcje)
A tu widać już totalny brak weny! ;D Czwartkowy wieczór upłynął mi pod znakiem umierania na przeziębienie i panicznych prób postawienia się na nogi (jakoś trzeba przeżyć jeszcze piątek!), więc o wykwintnych zakąskach na lunch kolejnego dnia nie miałam już siły. W piątek więc zmontowałam kanapkę. Potwarz.

- 2 kromki chleba obecnego w domu
- sałata
- plaster jakieś szynki/kiełbasy (tak, zjadłam mięso w piątek, będę się smażyć w piekle)
- camembert z orzechami

Czas przygotowania: 2-3 min?
Czy sycące: nie wiem, byłam tak zasmarkana i nafaszerowana lekami przez cały dzień, że nawet nie czułam głodu. Ale zwykle kanapka na 7,5h pracy to mało :)
Czy smaczne: smaku też nie czułam, ale pewnie smaczne ;p

Tak wyglądał mój pierwszy tydzień pracy od strony kulinarnej. W tym tygodniu było jeszcze bardziej sztampowo - kanapka za kanapką, jogurty, tony czekolady i napoje energetyczne. Mam nadzieje, że proces adaptacji mojego organizmu do wysiłku fizycznego w pracy rychło się zakończy i odzyskam nieco energii. Już mnie irytuje wieczne zmęczenie, katar i bolący kręgosłup. Bo jak tu myśleć o dobrym jedzeniu, gdy głównie leży się na środku pokoju i smarka? :D

czwartek, 14 listopada 2013

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Pytania bez odpowiedzi

Przychodzi taki dzień w karierze każdego człowieka, gdy staje on w ogniu pytań. Wszelakich.
I wszystko jest w porządku, gdy zna on odpowiedzi. Lub wydaje mu się, że je zna i coś tam nawija.
Wtem pojawia się pula pytań bez odpowiedzi.

- Skoro siarka pomaga na układ oddechowy, to dlaczego te opary (siarkowodór) wysuszają i podrażniają gardło?
- A nie oszczędniej byłoby nalać wody do wanny raz i kąpać po kolei wszystkich w tej jednej wodzie?
- Czy ta woda spływa do kanałów, czy do tej rzeczki, co płynie obok uzdrowiska? (swoją drogą, to ciekawe pytanie ;p)
- Dlaczego Majchrowski (Prezydent Miasta Krakowa) nie inwestuje w Swoszowice?
- Jak długo po powrocie z sanatorium siarka w moim organizmie będzie pokrywać biżuterię czarnym nalotem?

I'm speechless.

(Żeby nie było, że hejtuje - niektóre pytania są zabawne, inne wprawiają w osłupienie, ale każde wymagają przemyślenia i wymyślenia odpowiedzi, w końcu lepiej spytać nawet o banały, niż snuć domysły lub słuchać dziwnych porad, typu po siarce nie można się myć, więc nie myję się cały turnus - 3 tygodnie...)

sobota, 9 listopada 2013

Rozrywka w październiku

Minął już pierwszy tydzień listopada, a ja ociągam się z publikacją tego posta. Wracam z pracy i jestem trupem, przeziębiłam się, więc jestem podwójnym trupem (i zombie) i tak sobie leżę i dogorywam, więc dlaczego nie dokończyć tych kilku zdań? :>
Zatem książki i filmy października!

środa, 6 listopada 2013

FAP - Filozofia i atrakcje pracy: Piekielna motywacja

Popołudnie at work.
Kontroluje moje gabinety (awansowałeś w pracy i masz swój gabinet? bitch please, ja mam 4 i pokój socjalny/wypoczynkowy ;p), podłogi schną, a korytarzem spacerują kuracjuszki. Jedna z nich przystaje na mój widok i pyta:
- Pani pracuje z powołania?
Moja mina musiała dać jej do zrozumienia, że powinna rozwinąć swoją myśl, co z resztą uczyniła, angażując w rozmowę swoją towarzyszkę:
- Wie pani, bo niektórzy zamiast chęci niesienia dobra, widzą tylko zyski materialne [tu zwraca się do mnie], a pani pracuje dla pieniędzy, czy z powołania?
Moja mina przechodzi transformację w srającego kotka, jednak nie mogąc dłużej milczeć, stwierdzam ogólnikowo:
- Nooo (yyy, eeee, tego, nooom, eh), nie, w tym momencie bardziej dla doświadczenia... [nie dane jest mi skończyć]
- Widzi pani [do drugiej kuracjuszki], młodzi to teraz więcej empatii mają, wolontariaty robią... [głos zanika w miarę oddalania się rozmawiających].
A ja stoję, jak stałam, wniosków szukam i stwierdzam, że jakkolwiek do empatii mi daleko, tak patrząc na płacę raczej o lecenie na kasę się nie podejrzewam. Chociaż... :D

***

To samo popołudnie at Punkt Sprzedaży Biletów na Powstańców.
Podchodzimy z Mężczyzną do okienka Pani o męskim głosie (mindfuck roku). Potrzebuję KKM, bo legitkę mi zabrali, a pomysł z dojazdem do pracy na rowerze umarł wraz z pierwszym deszczem ;p Pani wklepuje moje dane pociągając nieco nosem, po czym głośno stwierdza:
- Coś tu czuć, jakby się paliło..
Spoglądam na Mężczyznę. Przeżył już znajomość ze mną w czasach, gdy waliło ode mnie formaliną, to teraz pozna uroki chodzenia z dziewczyną z piekła rodem. Sniff, sniff :p

niedziela, 3 listopada 2013

Yankee Candle vs Janke Candle

Wypaliwszy 3 z 10 zamówionych wosków Janke Candle (nastąpiła zmiana nazwy na Essences of life) postanowiłam dokonać krótkiego porównania ich z kultowymi (?) Yankee Candle.


czwartek, 31 października 2013

Smutny lunch box

Heloł! Dziś mała zapowiedź tego, co wkrótce na blogu (jedzeeeenie!) oraz prośba do Was o małą pomoc :) 

poniedziałek, 28 października 2013

Instagram - zrzut #7

Chyba trochę zapomniałam o tym coponiedziałkowym rytuale :D 
Rozpoczynając ostatni tydzień laby, biorę się i ogarniam - godzina przeglądania Insta celem wybrania odpowiednich fotek i oto jest - zrzut po raz siódmy!


niedziela, 27 października 2013

Uzupełnienia w zakładce "Koraliki"

W nocy pojawiło się kilka nowych koralikowych zdjęć - mam w końcu trochę więcej czasu, więc wykańczam napoczęte robótki, ba, wymyślam nowe i w zastraszającym tempie uszczuplam zapasy koralików..

piątek, 25 października 2013

Essie - Mint Candy Apple

Zarzekałam się, że szminki i lakiery pozostawię blogerkom kosmetycznym. Byłabym trwała w swoim postanowieniu, gdyby w łapy me nie wpadł miętus i aparat fotograficzny. Pierwszym przegoniłam jesienną aurę, a drugim napstrykałam tyle zdjęć, że z trudem wybrałam kilka poniższych. Zapraszam zatem na przemyśleń kilka przyszłej essiemaniaczki :p


wtorek, 22 października 2013

Warszawa

Na wstępie przepraszam za głuchą ciszę na blogasku - o weekendzie zaraz Wam opowiem, natomiast wczorajszy i dzisiejszy dzień sponsoruje telefon od Pani Kierownik z placówki, która od przyszłego miesiąca będzie moim drugim domem. Chyba jeszcze to do mnie nie dociera :)

~~.~~

Tymczasem, wspomnienia z weekendowego wypadu do Warszawy przybierają w mojej głowie coraz to nowe kształty, więc czas najwyższy je spisać. Nie ukrywam, że mój stosunek do Stolicy, a właściwie jej mieszkańców jest dość chłodny, momentami wręcz lodowaty. Jedyne dwie osoby, które tam znam, a nie wywołują u mnie reakcji alergicznej, to właśnie znajomi Mężczyzny, którzy wielokrotnie już zapraszali nas do siebie (a ja zawsze znalazłam sto wymówek!) - tym razem z braku argumentu na zostanie w Krakowie oraz faktu, że obiecałam - pojechaliśmy.


1. Pociąg
Jestem stereotypowym krakowskim [czyt. krakoskim] centusiem, więc wizja dołożenia 15zł, by przetransportować swój tyłek w TLK spotkała się z dużym oporem, szczególnie, że za taką kwotę dokonałam zakupów w Bath & Body Works i byłoby mi bardzo przykro, gdybym nie mogła tego zrobić. Pojechaliśmy więc IR siedząc w przedziale prawie sami (obok chrapał jakiś koleś), Mężczyzna dostąpił nawet zaszczytu ujrzenia srajtaśmy, mydła i ręczników w pociągowym kiblu! Normalnie jak nie w PKP!
Co prawda w drodze powrotnej mieliśmy już standard w wykonaniu tego przewoźnika - 4 wagony, a sprzedanych biletów i ich właścicieli z tobołami tylko 4-5 razy więcej.. Ale przyoszczędziłam kolejne 15zł, które poszło na 1,5 piwa w knajpie..

2. Złote Tarasy
Czyli szybki shopping w B&BW - na więcej nie miałam siły, bo torba ciążyła mi niemiłosiernie, w brzuszku burczało, no i te tłumy.. masakra. Przyjezdni, galerianie, lanserzy i gimbusy. Wszystko to tłoczy się pod jednym (zacnym, nie powiem) dachem. Zakupiwszy strawę w KFC (Chodakowska właśnie jęknęła w mojej lodówce), zbliżyliśmy się do stolika, który opuszczała młodzież gimnazjalna. Wiecie, spodnie z miejscem na pieluchę (nietrzymanie moczu.. przykra sprawa w tak młodym wieku..), szmata udająca podkoszulek (już wiem, gdzie trafiają te ciuchy z kontenerów na moim osiedlu ;p), czapka z naklejką lub krasnalka z naszywką i te nieskalane myśleniem twarzyczki. Banda taka po skończonym posiłku wstała od stolika i po prostu odeszła. Po chwili wrócił się jeden, sądziłam, że zabierze po sobie tackę i śmieci, ale gdzie tam! Schylił się po drugą szmatę, udającą sweter zapewne i tyle go widzieli.

3. Komunikacja miejska
Byłam pod wrażeniem! Bilet na 3 dni kupiliśmy na dworcu, choć automaty dostrzegałam potem właściwie na każdym kroku oraz w tramwajach - kosztował on (ulgowy) 15zł, obejmował całą strefę 1 (czyli miasto, bez aglomeracji) i był na sztywnym kartoniku. Dla porównania, analogiczny bilet w Krakowie (bez metra, bo nie mamy.. a nawet jakbyśmy mieli, to byłyby na nie osobne bilety, na 100%) kosztuje 18zł.

Wsiedliśmy do metra (wtedy dotarło do mnie, że w Warszawie jest tylko jedna linia metra! Byłam przekonana, że jest więcej) i nie zdążyłam nawet pierdnąć, jak na stację zajechał nasz pociąg i pofrunęliśmy na Bielany.

Drugi plusik dla komunikacji, a właściwie to dla pasażerów. Tutaj jednak mogę być mocno nieobiektywna, bo poruszałam się po mieście poza godzinami szczytu (w rozumieniu krakowskich godzin szczytu). W Pesach nie ma dużo miejsc siedzących, ale nie ma tam zjawiska babonów z siatami. Bacznie przyglądałam się każdej starszej osobie, która wsiadała do tramwaju lub metra i ŻADNA z nich nie: 1) pociągała nikogo z bara, 2) sapała, stękała, wyklinała, 3) wyzywała od niekulturalnej młodzieży. Nie. Jeśli chciała usiąść, rozglądnęła się w prawo/lewo i siadała na wolnym miejscu (czasem musiała podejść dwa metry, co w Krk urasta do rangi mission imbossibru w wykonaniu starszyzny), jeśli ktoś miał ochotę ustąpić (bo nie było wolnych miejsc), to ustępował. Żadnej agresji i siatobicia.

4. Trzymanie się prawej strony na ruchomych schodach
Ten problem Warszawiaków uwiera mnie odkąd się o nim dowiedziałam. Chodzi o to, by stojąc na ruchomych schodach ustawić się gęsiego po prawej tak, by lewa strona była wolna dla.. no właśnie, dla kogo? Tych, co chodzą/biegają po ruchomych schodach? A od czego, kuźwa, macie zwykłe schody!? Ile czasu oszczędzicie warcząc i spychając tych z lewej na prawą, by zbiec dwa stopnie? 5 sekund? 10? Ilekroć spotykam w Krk takie aparaty, mam ochotę sprzedać kopa w zad, poleci cwaniak jeszcze szybciej.

5. Serwis doliczony do rachunku
Drugiego dnia wylądowaliśmy w Pink Flamingo na burgerach. Dużą grupą, chyba 13 osób. Mieliśmy rezerwacje, więc do rachunku doliczono nam serwis. 10% do KAŻDEJ zamówionej pozycji. W życiu tyle nie zapłaciłam za kawałek bułki, mięsa i frytki. Ma-sa-kra. Centuś z Krk pyta, co to jest ten serwis? Za co tak naprawdę zapłaciliśmy? Za to, że byliśmy dużą grupą? Że sprzedali więcej burgerów i zarobili więcej kasy, niż gdybyśmy nie przyszli? Że nasze zamówienie przynoszono nam na raty tak, że część stołu już kończyła (burgera!!! nie marchewkę, to się dłuuugo je), a część wciąż zwijała się z głodu? A może za to, że kelnerka proszona o dzban piwa i 4 szklanki przyniosła tylko 3 i odwróciła na pięcie nie słysząc już naszych próśb o czwartą? Miałam wrażenie, że w McDonald's obsługują mnie lepiej, gdy zamawiam cizika.. a za serwis nie płacę.

6. Cuda Na Kiju
Dla przeciwwagi. Ceny oczywiście z kosmosu, ale cóż. Bardzo podoba mi się ta knajpa, chciałabym mieć coś podobnego pod nosem. Mają duży wybór piw, polecam gorąco Viva La Wita - zakochałam się w nim równie mocno, co w karmelowym piwie we wrocławskim Spiżu <3


7. Zieleń
Ej, tam wszędzie jest zielono. Na osiedlach - tu jakiś park, tam drzewko i krzaczek - bardzo rekompensują warszawską mdłość architektoniczną.

8. Muzeum Powstania Warszawskiego
Powiedzmy, że liznęłam zawartość - zwiedzanie naprawdę trzeba sobie podzielić na kilka dni, my przebiegliśmy je w 2 godziny i czuję taki niedosyt, jak chyba jeszcze nigdy po wizycie w muzeum. Podoba mi się, że tylko część eksponatów jest za szybą, reszty można dotykać, a jak jest interakcja, to jest ciekawie. Jedyne, co idzie do poprawki, to zdjęcia na tarasie widokowym, na których zaznaczone są budynki, które przetrwały Powstanie - jaka szkoda, że większość z nich jest zasłonięta przez wyrastające wkoło biurowce..

Żałuję jednej rzeczy - nie wzięłam ze sobą butów i fatałaszków do biegania. Wydawało mi się, że nie będę miała okazji pobiegać, a szkoda targać ciężary przez pół Polski, by powdychały warszawskiego powietrza. Okazało się jednak, że po znojach codziennych imprez do rana, tylko ja budziłam się z kogutami i czekałam 3-4 godziny, aż reszta wstanie. Jestem frajerką i tyle. 


Czy Warszawa da się lubić? Nie czuję się przekonana, może mam mniej uwag do samego miasta, natomiast w mieście, co oczywiste, zamieszkują ludzie. A tu różnie bywa :)

czwartek, 17 października 2013

Yankee Candle - Vanilla Cupcake & Vanilla Lime

Weszłam ostatnio w posiadanie tak dużej liczby wosków, że gdybym chciała je Wam przedstawiać one by one, przez najbliższy miesiąc na tym blogu nie pojawiałoby się nic innego :) Od przybytku głowa nie boli, ale od nadmiaru bodźców zapachowych już tak. I dziś kilka słów o waniliowych przyjemnościach.


Vanilla Cupcake. Kupiłam, bo wiele osób go poleca. Bo miałam ochotę na słodycz. Bo babeczka na naklejce. Bo.. Nieważne, wzięłam, długo chowałam w czeluściach szuflady, a gdy przyszła na niego pora, rozpakowałam i sru do kominka!

Cóż za słodycz! Wyraźnie dominuje wanilia, mam jednak jedno, ogromne zastrzeżenie - to jest wanilia, jaką znamy z olejków do pieczenia (takie małe buteleczki dostępne w hipermarketach za ok. 1zł), a nie wanilia z ekstraktu. Nie wiem, czy pieczecie, ale ja piekę dużo i gdy pewnego dnia zamieniłam te chemiczne cuda olejkowe na prawdziwy ekstrakt waniliowy domowej roboty, zrozumiałam, jak bardzo te pierwsze są oszukańcze. Sztuczne, płytkie, udawane. I tak niestety kojarzy mi się ten wosk, jak parodia waniliowej babeczki :(

Jeśli miałabym go porównać do jakiegoś wypieku, to szybciej do kruchych ciasteczek maślanych tuż po wyjęciu z piekarnika - ale to dopiero po porządnym rozpaleniu. Pierwsze podejście zakończyło się u mnie bólem głowy po 10 min palenia. Kolejne poszły nieco lepiej, ale wielką fanką raczej nie zostanę. Ot, jak mnie weźmie na słodkości :)


Z drugim woskiem wiąże się pewna historia. Byłam ja w TKMaxx, ugrzęzłam na świeczkach wąchając wszystko, co wpadło mi w ręce, aż nie czułam już nic. Trafiłam też na małe świeczki Yankee Candle, jedna szczególnie mnie ujęła - z limonką i kremem na naklejce. Więc, gdy zobaczyłam wosk z limonką i śmietanką na naklejce, ucieszona jak dziecko zabrałam do domu. Tylko coś tak mocniej było czuć limonkę, niż jakiekolwiek ciasteczko z tamtej świeczki.. Po rozpoznaniu w sieci okazało się, że to, co wąchałam w TKMaxx było zapachem Key Lime z serii Pure Radiance. Także, tego.

Vanilla Lime to przede wszystkim limonka. Trochę mi ten zapach nie pasował do jesienne aury, wszak orzeźwienie to raczej temat na lato. Z drugiej strony - przecież w lecie nie paliłam żadnych wosków/świeczek i raczej w przyszłym też nie będę :) Więc rozpaliłam. Po kilku minutach do limonki dołącza obiecana nazwą wanilia, co ostatecznie definiuje zapach - mojito. Dość ciekawe połączenie i choć do Key Lime dalej tęsknie, to i ten polubić mogę :)

Jakie są Wasze waniliowe doświadczenia? Generalnie unikam waniliowych świeczek, bo wydają mi się zbyt mdlące. Potem wącham u kogoś i zastanawiam się, dlaczego jestem tak negatywnie nastawiona do tego zapachu.

wtorek, 15 października 2013

And the winner is..

Dorota Wellman!

Czytam ja sobie od rana Arytmię uczuć, którą kiedyś zaczęłam, a którą za sensowną i wartościową lekturę uznając, rzuciłam w kąt, by dokończyć, gdy okoliczności umysłowe bardziej sprzyjające będą. Są teraz. To czytam. Na 124 stronie mojego wydania tej zajmującej rozmowy między wspomnianą Dorotą Wellman a Januszem Leonem Wiśniewskim, pojawia się zdanie, które przyprawiło mnie o zacną tachykardię!


Ale o co chodzi?
Janusz L. Wiśniewski produkuje się na temat samotności. Nazywa ją chronicznym przeziębieniem duszy, zwraca też uwagę na objawy somatyczne, z którymi często ludzi samotni zgłaszają się do lekarza, a który powinien spojrzeć na swego pacjenta holistycznie - przez pryzmat jego duszy także. Pada z jego ust komentarz (i ciąg dalszy wątku, który pozwolę sobie zacytować):

Janusz: (...) Większość polskich lekarzy ma niestety zupełnie inne podejście do swoich pacjentów, którzy ich tak naprawdę nie interesują. Przyczyną jest brak czasu na empatię i nie dziwi ich stosunek, kiedy się popatrzy na to, co robią, jak zarabiają i intensywnie muszą pracować. Oni mają przerobić określoną liczbę pacjentów w jak najkrótszym czasie.

I teraz odpowiedź p. Wellman, która jak dla mnie wygrała w plebiscycie Nie znam się, to się wypowiem - po statuetkę można się zgłaszać do mnie codziennie między 10.00 a 22.00. Zapraszam.

Dorota: To nie powinni być lekarzami.

Janusz: Moim zdaniem twoja ocena jest w tym przypadku zbyt surowa. Niestety, taka jest rzeczywistość. Nie wiem, ale chyba nie robiono badań socjologicznych, ilu ludzi zostaje lekarzami z powołania.

Dorota: Tak samo jak księżmi - niewielu.

Janusz: I ci ludzie muszą po prostu zadbać o swoją egzystencję. Ci, którzy mają więcej pieniędzy, pracują w kilku miejscach - w przychodni, szpitalu, pogotowiu. Podejrzewam, że nie ma się wtedy czasu na okazywanie empatii, nawet jeśli ma się ją w sobie.

P. Wellman kolejnym pytaniem zmienia temat rozmowy, więc nie dowiemy się już więcej nic o jej światłych przemyśleniach. Odbijając piłeczkę skomentuję ten fragment dwoma zdaniami:
1. Jeśli nie ma się w sobie na tyle pokory, by powstrzymać się od oceniania sytuacji, o której nie ma się bladego pojęcia - to nie powinno się być dziennikarzem. 
2. Pan Wiśniewski po raz kolejny przekonał mnie, że jest inteligentnym człowiekiem.

O książce będzie więcej przy okazji październikowych rozrywek (bo liczę, że ją skończę - po tym fragmencie mam delikatny niesmak, z drugiej zaś strony jest to wciągająca lektura). Tymczasem wracam do szukania pracy dla pozbawionych empatii i powołania medyków <3 Może w TVNie coś dla mnie mają ;p

niedziela, 13 października 2013

WYZWANIE FOTO - Październik - Dzień 7

W ostatnim dniu wyzwania fotograficznego przyszło nam zmierzyć się z OSTATNIM PRZED ZAŚNIĘCIEM. Od lutego niewiele się u mnie zmieniło w tej kwestii, ale by nie prezentować po raz kolejny kremu do rąk, skupię się na przedostatniej rzeczy przed zaśnięciem :)


Ogarniam telefon. Obowiązkowym punktem wieczoru są życzenia dobrej nocy wymieniane z Mężczyzną. Koniecznie nastawienie budzika (lub jego wyłączenie, gdy nie mam zamiaru budzić kogutów..). Sprawdzenie, czy Pou nic nie chce i nie będzie chciał np. o 4 nad ranem ;p Czasem buszuję jeszcze po Instagramie i Twitterze. Czasem. Przeważnie odpływam już po ustawieniu budzika :D


sobota, 12 października 2013

WYZWANIE FOTO - Październik - Dzień 6

Bardzo dziękuję za komentarze pod poprzednim postem - Lolita jest specyficzną książką, kocha się ją lub nienawidzi. Moja mama jest szczerze zdziwiona, że tak często wracam do tej historii zboczeńca :)

Tematem dzisiejszego dnia wyzwania (uff, powoli docieramy do końca! ;p) jest B jak... 


B jak... biżuteria. Mam jej bardzo dużo, jest jednak kilka elementów, które noszę częściej, niż inne. Lubię srebro. Oksydowane też. Nie lubię złota (no, chyba, że białe, ale od czego jest srebro ;p). Jednak najczęściej obnoszę się w sztucznościach i własnych tworach, bo stres jaki wywołuje zgubienie srebrnego pierścionka nie daje spać po nocach!

piątek, 11 października 2013

WYZWANIE FOTO - Październik - Dzień 5

Co dziś za mną chodzi? Kuleczki kokosowe z chińskiej knajpy. Basen, tak, popływałabym sobie. I poszła na zakupy ciuchowe (pójdę później, ale po jadło i napitek..). Jest jeszcze jedna rzecz, która CHODZI ZA MNĄ od kilku tygodni. Lolita.


Odkąd pierwszy raz zabrałam się za lekturę tej książki, stała się ona towarzyszem moich podróży na Kaszuby, czasoumilaczem wakacyjnym. Czytam ją co roku. W tym jeszcze tego nie zrobiłam i ilekroć spojrzę na jej niebieską okładkę, dźga mnie w żebra poczucie winy. Lolito, obiecuję, przeczytam! :)


czwartek, 10 października 2013

Kringle Candle - Peppermint Twist

Jakieś sto lat temu pokazywałam Wam na Instagramie moje pocieszacze po wizycie u stomatologa. Wśród zakupionych wosków był jeden z Kringle Candle. Jeśli wydawało Wam się, że nie potraficie wybrać zapachu spośród oferty Yankee Candle, to polecam stanąć przy stoisku jego kuzyna ;p Ja stałam dłuuuugo, wąchałam wszyystko, a decyzję podjęłam na zasadzie ładnie pachnie w opakowaniu, jak nie sprawdzi się jako wosk, to będę go po prostu wąchać


Jak widzimy na załączonych obrazkach, wosk kupujemy w plastikowym opakowaniu. Podoba mi się takie rozwiązanie z dwóch powodów - możemy w sklepie powąchać wosk bezpośrednio, co w przypadku YC jest niemożliwe, a jak może wiecie, wosk przez folię często pachnie inaczej niż bez niej. Po drugie, większość użytkowników i tak nie ładuje całego wosku do kominka, więc potem jest problem z kruszącymi się resztkami (ja pakuje je w woreczki strunowe lub foliowe, ale i tak za każdym razem mam jakieś pojedyncze kuleczki wosku na meblach) - w przypadku wosków KC po prostu odkładamy resztę do pudełka i je zamykamy.


Co się zaś tyczy samego wosku, ma on nieco inną strukturę, niż woski YC - jest gładki, co prawda podzielony na 5 porcji, ale jego połamanie nie należy do najprostszych! Nie dałam rady palcami, bo ślizgały mi się po powierzchni wosku, wzięłam więc nóż, by go pokroić. Szło bardzo opornie, przyłożyłam dużo siły i skończyłam z wbitym w palec ostrzem (po 3 tygodniach od incydentu dalej mam szramę na palcu..). Z oderwanej 1/5 urżnęłam połowę i wkurzona na maksa wrzuciłam do kominka.

Dalej było już tylko lepiej. Wosk pachnie obłędnie - niby słodką miętą, to znów momentami staje się ona ostra, mocna. Jest to dla mnie tak narkotyzujący aromat, że mam ochotę zjeść kominek, serio. Po półgodzinie palenia zapach ten zaczął drażnić moje gardło, na szczęście otwarte okno pomogło, a ja jeszcze przez kolejne dwa dni męczyłam ten sam kawałek wosku :)


Jeśli chodzi o cenę wosków KC, to wynosi ona 11 zł. Uprzedzając o matko, jak drogo! informuję, że woski te mają 40g, podczas gdy YC 22g :) Więc nie jest tak drogo :) Ponieważ nie ustępują im intensywnością i gamą zapachów, myślę, że warto zwrócić na nie uwagę przy kolejnych woskowych zakupach. 

Kolejny zapach, na który się zasadzam to Pumpkin Latte - już ją miałam w rękach, ale po drodze do kasy powąchałam Peppermint Twist i cóż, przepadłam ;p Kringle Candle ma jeszcze w ofercie Daylighty, czyli świeczki nieco większe od tealightów, ponoć palą się do 12h, zamykane, a więc idealne na podróż i tak sobie myślę, czy nie wziąć dyni właśnie w takim wydaniu :)


WYZWANIE FOTO - Październik - Dzień 4

Dziękuję za Wasze komentarze pod poprzednim zdjęciem! Przybijam wirtualne high-five z każdym, komu to małe urządzenie sprawia tyle radości, co mi - choć dalej uważam, że papierowe wydania są najlepsze, to mój kręgosłup twierdzi, że Kindle jest jego bliskim przyjacielem. Podziękowania kieruję także w stronę Mężczyzny, w końcu to jego zabawka ;]

Dzisiejszym tematem zdjęcia jest: ŻÓŁTY. Za jakie grzechy, ja się pytam!? Tak, jak w kwietniowej edycji, gdy kolor ten też był na tapecie, tak i dziś miałam ogromny problem ze znalezieniem czegokolwiek w moim otoczeniu.. Także to, co poniżej macie uznać za żółty i już ;p




środa, 9 października 2013

WYZWANIE FOTO - Październik - Dzień 3

ULUBIONY GADŻET - długo nie mogłam się zdecydować, większość gadżetów, które mam, są w jakiś sposób usprawiedliwione, a nadane im funkcje sprawiają, że z gadżetów stały się palcami u mej prawej ręki ;p


Czytam właśnie Dziewczynę z sąsiedztwa Jack'a Ketchum'a - pomijając przedmowę Kinga, która jest cholernym spoilerem (kto ją w ogóle umieścił na początku książki!?), jestem pod ogromnym wrażeniem i już drugi raz wybiegałam w popłochu z tramwaju, bo tak się zaczytałam, że zapomniałam o całym świecie :)

wtorek, 8 października 2013

WYZWANIE FOTO - Październik - Dzień 2

Hasło na dziś? 2 RZECZY


Duet doskonały! Gdy kolano przypomina o sobie, dostaje kolorowe wsparcie :)


poniedziałek, 7 października 2013

WYZWANIE FOTO - Październik - Dzień 1

Stęskniłam się za tym wyzwaniem!
Październikową edycję rozpoczyna hasło: TWOJA SŁABOŚĆ. Nie wahałam się ani minuty nad interpretacją i wydaje mi się, że poniższe zdjęcie nie zdziwi nikogo ;p


Cześć, mam na imię Natalia, jestem woskoholiczką od grudnia 2012 roku.. 

piątek, 4 października 2013

Rozrywka we wrześniu

Choć moją główną rozrywką we wrześniu było polowanie na promotora oraz zabawy testem t-Studenta i U-Manna Whitney'a, udało się przemycić też kilka przyjemnostek. Niewiele, ale it's something!


Zaraz na początku września moi koledzy po fachu wyciągnęli mnie na film Millerowie. Zapowiadało się na lekką komedię z Jennifer Aniston, a wyszłam z kina cała zaryczana - ze śmiechu oczywiście. Rodzinka stworzona naprędce przez dilera narkotyków, ze striptizerką, bezdomną nastolatką i.. Kennym (;p) w składzie, zabiera się za przemyt marihuany. Albo potrzebowałam czegoś na odmóżdżenie i film ten wpasował się idealnie, albo był naprawdę dobry ;p

W zeszłym tygodniu Mężczyzna wyciągnął mnie na Blue Jasmine - choć to na 4 dni przed obroną, więc byłam w stanie lekkiego amoku, ale przekładanie tego seansu na później (po raz setny) nie wchodziło w grę. Pamiętam, że wyszłam z kina ubawiona, jednak teraz nie potrafię określić co mnie tak bardzo ubawiło :) Może to, że Mężczyzna wyjawił swoją chęć bycia jak jeden z aktorów i potem przez cały film podstawiałam jego twarz temuż aktorowi właśnie, może inny aktor (Bobby Cannavale), którego profil i fryzura przypominają mi Till'a z R+, a który to rozryczał się w sklepie burząc mi moje wyobrażenia ;p Może jednak to była tytułowa Jasmine, którą po ok. 10 min filmu miałam ochotę wychłostać po twarzy, niech się panna ogarnie..

Oba filmy oczywiście polecam - lekka komedia i nieco bardziej zwariowana komedia (tak, wiem, że to miał być dramat) - tak właśnie upłynął mi wielce rozrywkowy wrzesień :D

czwartek, 3 października 2013

Prawie zima!

Nie lubię wiosny i jesieni.
Obie te pory roku zdają się trwać 2x dłużej, niż lato, czy moja ukochana zima. Do tego wieczne leje, wieje i przemakają mi wszystkie buty wraz z nogawkami spodni (po kolana). I to nawet wtedy, gdy idę 100 m od domu po chleb. Włosy chłoną wilgoć, dzięki czemu upodabniam się do pudla lub morduję kłaki prostownicą. 5x dziennie. 

Lecz w tym roku zdaje się być inaczej!
Polską złotą (czyt. wiecznie deszczową i ohydną) jesień zastąpiła nowa pora roku - prawie zima. W nocy przymrozki, w ciągu dnia lodowate powietrze, które momentalnie wywołuje u mnie ciepło trzewi i przyjemne wspomnienie.. bezwzględnej surowości zimy. Taaak! 

W tym roku lubię jesień.


Byłabym zapomniała! Z dedykacją dla Małgorzaty z m and z bloguje: Wham! - Last Christmas  ;p

wtorek, 1 października 2013

Biegowy update


Wracam do świata żywych :) Wczorajsza obrona przebiegła ze skutkiem pozytywnym, także mogę odetchnąć z ulgą po ostatnich miesiącach koszmaru. Choć fakt, że nie muszę już pogłębiać płaskodupia nad książkami jeszcze do mnie nie dociera i dla przykładu, jedząc śniadanie odczuwałam niepokój i wyrzuty sumienia, że oglądam Lekarzy, a nie atlas anatomii :D

Drugie ogłoszenie parafialne - tak, jak obiecałam, jeśli do minionej niedzieli nie otrzymam adresu do wysyłki bransoletki, wybieram kolejnego zwycięzcę. Następnym strzałem najbliżej 33 był strzał 25. Ola, wiesz co robić :)

I przechodząc do tematu - biegowy update. Ostatnim razem zwierzyłam się Wam z pierwszych trzech tygodni biegania z planem, dziś miałam zamiar pochwalić się kolejnymi trzema, ale jak się zaraz zorientujecie, coś poszło nie tak ;p

Tydzień 4 rozpoczęłam od 20 min biegu, a skończyłam z nowymi rekordami - generalnie, cały czwarty tydzień to było bicie własnych rekordów! Co ubierałam buty, bach, a to poprawa Coopera, a to 3km prawie sprintem. Nie będę ukrywać, że to zasługa niewiarygodnego wkurwu na promotora - gdyby nie on, nie miałabym w sobie tyle agresji do rozładowania <3

Dwa dni później miałam za zadanie biec 40 min z 3 przebieżkami. Tak, moje ulubione przebieżki <3 Zrobiłam jedną, bo tak dobrze mi się biegło, że kompletnie zapomniałam, jak był plan! Dopiero w okolicy miejsca, w którym zwykle mam kawałek płaskiego do rozpędzenia się, przypomniałam sobie, że te 40 min to nie było takie lajtowe fruwanie..


W niedziele nie pobiegłam, ale postanowiłam nadrobić w poniedziałek. Z braku pomysłu na trasę, udałam się na bieżnie i napierdzielałam, aż poprawiłam Coopera, 1 km, 1 milę i 3 km. Taka jestem ;p

Piąty tydzień biegania zaczęłam we środę i od tego dnia GPS w telefonie ma mnie w poważaniu! Albo łapie sygnał (tak twierdzi) i nie zapisuje trasy, ewentualnie szuka sygnału przez 30 min biegu i nic. Ja tylko na horyzoncie pojawia się Mężczyzna - nagle GPS łapie nadajniki po drugiej stronie globu.. Ale wracając do środowego biegu - 25 min z rana, to pustki na trasie.

We czwartek GPS udawał, że działa, po czym z tyłka zaczął mnie teleportować! Na szczęście tym razem nie zwiedzałam innych kontynentów, więc gotowa byłam jakoś przełknąć ucięte kilometry (45 min biegu to prawie 8 km!), jednak po zgraniu treningu okazało się, że dzięki teleportom przebiegłam 1 km w... 2 minuty.. Także znowu musiałam kasować i wprowadzać dane ręcznie.

Zrezygnowana postawą GPS w sobotę po prostu włączyłam Endo i ruszyłam, jak złapie, to miło, jak nie, to nie będę tracić czasu na łażenie wkoło, marznięcie i denerwowanie się, że nie łapie. Nie, to nie. Trochę szkoda (oczywiście, nie złapał..), bo jeśli w 25 min przebiegłam prawie 4,5 km, to mogły paść tego dnia kolejne rekordy.

W zeszły wtorek zaczęłam tydzień 6 po raz pierwszy - 25 min biegu dookoła osiedla. To był kolejny bieg dla ratowania zdrowia psychicznego. Następnego dnia miałam składać pracę w dziekanacie i chyba podświadomie czułam, że łatwo nie będzie, więc wyżyłam się zawczasu. 
Nie planowałam też tego, co nastąpiło potem, a więc braku kolejnych treningów. Te 4 dni, które miałam na przygotowanie się do obrony były dość szalone i nie znalazłam chęci na bieganie.

Żeby nie było, że rzuciłam bieganie, ooo nie! Dziś zaczęłam tydzień 6 po raz drugi :) Ubierając się w legginsy zdałam sobie sprawę, że tydzień (!!!!) bez biegania i generalnie wątpliwie zdrowego prowadzenia się, zaowocował powrotem boczków (gumka od legginsów utopiła się w tłuszczu). Pewnie do końca tego tygodnia już ich nie będzie, ale szok, jaki przeżyłam już podczas ubierania się, spowodował, że ilekroć łapała mnie zadyszka, jeszcze sobie dokładałam, bo przecież rozlazłam się przez tydzień (co z resztą widać po czasie i dystansie..) :)

 Od tego tygodnia biegam 4x w tygodniu. Trochę mnie to przeraża z powodu braków w garderobie - mam tylko 2 staniki sportowe i chyba będę musiała je suszyć suszarką, by wyschły po praniu na czas :D 

A, i jeszcze zauważyłam, że mnóstwo osób odpuściło sobie bieganie (ja mam zamiar biegać do pierwszego przeziębienia), ścieżki, na których zwykle ciężko było się pomieścić z pozostałymi biegaczami, osobami uprawiającymi walking z kijami (bo w pojedynkę ciężko mówić o polish walking talking), psami i ich nieogarniętymi właścicielami, świeciły pustkami. Minęłam w sumie 4 osoby. To co będzie, jak temperatura spadnie do zera? :D


sobota, 28 września 2013

Yankee Candle - Mango Peach Salsa

Mózg już mi eksploduje od czytania własnych wypocin, toteż zrobiłam sobie przerwę na wrzucenie tego tekstu. Część z Was pewnie wie, a reszta właśnie się dowie, że do poniedziałkowego popołudnia wciąż jeszcze będę nieobecna w internetach i realnym życiu (zastanawiam się, w którym bardziej..) - potem mam zamiar świętować trzy nowe literki przed nazwiskiem. O ile podczas ich bronienia nie umrę na stres. :D Jakkolwiek - nie mam czasu i weny na tworzenie porządnego wpisu, więc odgrzewam kotleta. Smacznego!

Długo nie spoglądałam nawet w stronę Mango Peach Salsa - ukochałam sobie Waikiki Melon, więc po co mi kolejny owoc w pokoju :) Wylądowałam jednak kiedyś w woskowej świątyni z listą wycofywanych zapachów i stwierdziłam, że spróbuję sałatki, co mi tam.


O, mamuniu! Tym razem dostajemy mocno owocowe uderzenie, bardzo słodkie, soczyste nawet. Obawiałam się, że zdubluje się z WM, jednak jest od niego dużo słodszy, brak mu tego czegoś, co przełamuje melona. Gdybym miała określić ten zapach bardziej zjadliwie, to byłoby to trzymanie głowy w misce z ponczem <3

Le producent: Słodki i lekko pikantny... soczyste mango i brzoskwinie połączone z wonią drzewa cytrusowego, kwiatami imbirowymi i różowym pieprzem. Le mój nos: Słodka, soczysta brzoskwinia z mango i ciemnymi winogronami, podlana rumem. Pikanterii nie stwierdzam.

I podobnie jak w przypadku Red Velvet pytam ja się - Yankee Candle, czemu wycofujecie!?