czwartek, 31 stycznia 2013

Kwintesencja polskiej blogosfery

 

<3

Emily Giffin - Siedem lat później

Pierwsze podejście do tej książki zaliczyłam końcem września, na tylnym siedzeniu samochodu mknącego do Pragi. Z uwagi na ciekawsze niż w książce dialogi uczestników wycieczki, lekturę porzuciłam i już do niej nie wróciłam. Albo raczej wróciłam, po 4 miesiącach :)


Siedem lat później to opowieść o zdradzie. Pisana jest z perspektywy dwóch kobiet - zdradzanej i będącej przyczyną zdrady. Tessa, kobieta zdradzana, w zgrabnej pierwszoosobowej narracji, nakreśla nam tło swojego związku, wszelkie rozterki, trudne decyzje, które podjęła w życiu i jak siedem lat po ślubie jej mąż, Nick, oddala się od niej. Z drugiej strony mamy opis (już narracja trzecioosobowa) wydarzeń z perspektywy Valerie, matki kilkuletniego chłopca, który ulega wypadkowi podczas kinderbalu i ląduje z poparzeniami na oddziale męża Tess.

Nie będę Wam streszczać całej książki, jak kogoś interesuje, to warto sięgnąć w mroźny wieczór dla zabicia kilku godzin. Czyta się lekko, Giffin nie sili się na górnolotny język, a ciągłe przeskoki z jednej bohaterki na drugą nakręcają akcje. Skupię się natomiast na charakterystycznym dla autorki rozkładaniu poruszanych tematów na czynniki pierwsze - strasznie mnie to irytuje. Opisy przeżyć bohaterek, gdzie jedna czuje, że coś jest nie tak, ach ta kobieca intuicja, druga znowu wie, że facet, do którego ją ciągnie jest żonaty i dzieciaty i że nie powinna, ale jednak nocami o nim fantazjuje. To znowu rozmyślania, czy zdradził, bo się zakochał, czy zdradził, bo już nie kocha żony, a może zdradził, bo ta druga była atrakcyjniejsza i najzwyczajniej w świecie nie zapanował nad instynktem. I na deser - przyznał się żonie, że spał z Valerie (jeden raz), ta go wywaliła z domu i dawaj, rozmyślania - przebaczyć, czy nie? Czy polazł do kochanki, czy żałuje, jak mówił? A co z dziećmi?
A z drugiego frontu nadaje Valerie, gdzieś na pograniczu chęci zapomnienia o Nicku, a nadziei, że do niej wróci i zostanie na zawsze. Ile się nawzdychałam przy tej książce! Więcej, niż przy dokazującym Mężczyźnie ;p


Jakby mi jeszcze było mało, rozsierdził mnie tekst o fizykoterapeutach. Ten poparzony dzieciak, jak na standardy postępowania przystało, objęty zostaje kompleksową opieką, co widać na obrazku powyżej. Fizykoterapeuci, terapeuci zajęciowi, którzy zajmują się rehabilitacją ruchową..oj, ktoś tu się nie przygotował do pisania. Terapeuci zajęciowi zajmują się raczej wdrożeniem pacjenta do wykonywania codziennych zajęć, radzenia sobie we własnym domu, rozwijania hobby itd. To nieoceniona pomoc dla wyplutych przez szpital pacjentów, którzy w wyniku różnych schorzeń nie są wstanie sami o siebie dbać i ktoś ich musi tego nauczyć. Terapia zajęciowa jest jedną z działek fizjoterapii (czyli tego, co studiuje), choć uważam, że gdybym chciała się teraz nią zająć, potrzebowałabym małego doszkolenia (miałam niewiele praktyki w tym zakresie). Podobnie, jedną z działek fizjoterapii jest fizykoterapia (wykorzystywanie bodźców fizykalnych w leczeniu), czyli lasery, sollux, ultradźwięki, krioterapia, pole magnetyczne dobre na wszystko itp. Każdy po skończeniu fizjoterapii wie, jak takie zabiegi przeprowadzać, śmiem twierdzić, że po skończeniu fizjo na mej Alma Mater nawet dekapitacja nie jest w stanie pozbawić nas tych umiejętności ;p Ale poza przepuszczaniem prądu przez ciało pacjenta, szkolono mnie także w pozostałych gałęziach fizjoterapii - kinezyterapii i masażu oraz całej masie technik specjalnych. Więc nie jestem fizykoterapeutą, chyba nikt nie jest. Podobnie jak pielęgniarka, która w danym momencie zakłada pacjentowi cewnik - nie jest cewnikową, dalej jest pielęgniarką. Fizykoterapia i fizjoterapia są namiętnie mylone przez pacjentów, ba, nawet przez moich wykładowców (co akurat mnie zatrważa..), używa się ich jako synonimów. O ile pacjentom należy to wybaczyć (bo skąd mają to wiedzieć?) i wyjaśnić różnicę, tak zabierając się za nauczanie, czy pisanie książki, wypadałoby zweryfikować swoją wiedzę :)

Trochę zboczyłam z tematu ;p Wracając więc do książki, jako lektura weekendowa, wakacyjna, tramwajowa sprawdzi się idealnie, może też służyć jako znak ostrzegawczy dla facetów - przeczytaj i zobacz, jak wielu osobom namącisz w życiu kierując się zachciankami nie tej głowy, co potrzeba :)

wtorek, 29 stycznia 2013

Z cyklu: Jestę...

Dziś przybywam z odgrzewanym kotletem!
Na starym blogu wpisem o wózkach dziecięcych zapoczątkowałam cykl notek prześmiewczo-edukacyjnych Z cyklu: Jestę..., który odszedł w zapomnienie w związku z przeprowadzką bloga. Z racji sesji w toku, gdy student robi wszystko, tylko nie kontempluje notatek, sprzątałam zawartość kompa i znalazłam ten, niepublikowany wcześniej tekst. Zachęcam do lektury, szczególnie rowerzystów i przypominam, że są to moje subiektywne odczucia, głównie negatywne, nie trzeba się z nimi zgadzać, a jeśli jakieś zachowania mają konkretny powód, proszę mnie z nim zaznajomić (to właśnie ta edukacyjna część cyklu - nie jestem wszystkowiedząca ;p)


Zatę, jestę rowerę!

http://www.myspace.com/onespek/photos/11527468


Pamiętam, jak będąc małym Natikiem nie rozumiałam, czemu moi rodzice tak nienawidzą rowerzystów. Przecież to takie miłe z ich strony, że wolą się spocić, zmęczyć, narażać na trąbienie i potrącenia, w imię ekologicznego trybu życia (czyli, że nie stać ich na samochód). Nie produkują spalin, nie zajmują miejsc parkingowych. Moje podejście zmieniło się już podczas kursu na prawo jazdy, gdzie na części teoretycznej nasłuchałam się, jak dużo taki rowerzysta na drodze może, a potem w praktyce dotarło do mnie, jak dużo nie umie, a i tak na drogę wjeżdża..

Po pierwsze, fajnie by było, gdyby jadący po jezdni rowerzyści mieli takie bajery, jak światła i odblaski. Nie trzeba być równie ślepym, co ja, by po zmroku takiego delikwenta potrącić. Szczególnie, gdy wraca do domu od sąsiada, w stanie lekko nieświeżym, slalomem gigantem.

Po drugie, w obecnym prawie jest mowa, że rowerzysta może jechać środkiem pasa tylko na skrzyżowaniu, po zjechaniu ze skrzyżowania ma wrócić na prawą stronę. Mam wrażenie, że trzymanie się prawej strony w Polsce jest jakimś narodowym problemem, nie tylko rowerzystów.

Po trzecie, ścieżki rowerowe. Wg prawa – jeśli ścieżka jest, masz nią jechać. I rób to. Jeśli jest ścieżka, nie jedziesz ulicą i/lub chodnikiem. Ulicą można i należy jechać, gdy jest nań ograniczenie prędkości do 30 albo 40km/h (nie pamiętam). Chodnikiem można jechać jeśli nie ma ścieżki, a ulicą jeździ się szybko, tudzież warunki atmosferyczne budzą strach i niemoc kontynuowania jazdy ulicą. Czyli silny wiatr i gołoledź. 

Po czwarte, jak już jedziesz chodnikiem.. to pamiętaj, że na chodniku pierwszeństwo ma pieszy. Naprawdę, zepchnąć takiego buca z roweru wcale nie jest trudno ;p

Po piąte, z takich ciekawostek wyczytanych podczas przeglądania przepisów, rowerzyści powinni przewozić swoje pociechy w przyczepkach, nie tych plastikowych krzesełkach – przyczepki są tak przymocowane, że ustoją w pionie, nawet, gdy rodzic łapie poziom. Kiedyś się z takich przyczepek śmiałam, ale na logikę biorąc – chyba wszystko lepsze, niż fotelik..

Po szóste, jako kierowca, głównie nocny, ale jednak, najbardziej pluję jadem na rowerzystów, którzy nie wiedzą czego chcą. Jadą jezdnią, zbliżając się do skrzyżowania wjeżdżają na chodnik na wysokości przejścia dla pieszych, przejeżdżają równolegle do jezdni (przez przejście dla pieszych, gdzie powinni zejść z roweru i go przeprowadzić, ale co tam..), po czym na kolejnym przejściu wracają jak gdyby nigdy nic na jezdnie. Najczęściej wymuszając pierwszeństwo. I tak co skrzyżowanie. Po kiego czorta?

Po siódme, rowery miejskie, rowery holenderskie. Moje ulubione, skrajnie modne ostatnimi czasy. Krakowskie dziewoje (raju, ostatnio widziałam okaz męski na takim rowerku, do dziś mi słabo ;p) wykupiły chyba wszystkie modele, niewiele robiąc sobie z poczucia estetyki innych ludzi, wdziewają zwiewne kiece i pedałują po mieście. Hejtuję, bo nie lubię oglądać cudzych majtek, gdy nie mam na to ochoty.

Po ósme, gdy pakujesz swój rower do środka komunikacji miejskiej, ustaw go wzdłuż ściany, czy jakoś tak praktyczniej, niż na środku przejścia między siedzeniami. W sumie to zastanawiam się, co takich inteligentów wstrzymuje przed wsadzeniem swojego sprzętu kierowcy/motorniczemu na kolana :D

Po dziewiąte (dopisane teraz), jest środek zimy, a więc raz mróz ścina, że powieki zamarzają, to znów przychodzi wiosna, odwilż i Kraków płynie. Podziwiam każdego, kto w takich warunkach popyla na rowerze, bynajmniej za zdrowy tryb życia, czy inne filozofie, tylko za totalny brak wyobraźni. Jest mega ślisko, chodniki nie odśnieżone, lód lub potok na jezdni, a tu taki amator pedałowania męczy siebie i innych. Na chodniku ciężko się minąć dwóm pieszym, a co dopiero, gdy jedna z osób zasiada na rowerze i oczywiście nie ustąpi, mimo, że ma taki obowiązek, więc to ja muszę wskakiwać w zaspę albo przyjąć rower na klatę. Niektórzy rezygnują z dalszej walki o byt i wtaczają się ze swoim sprzętem do tramwaju/autobusu, co akurat jest dopuszczalne w regulaminie MPK (trudne warunki atmosferyczne..). Ja naprawdę dużo rozumiem, ale zima nie zaczęła się wczoraj, by się dzisiaj dziwić, że jest śnieg i nie da się jeździć na rowerze po mieście, więc po kiego fallusa w ogóle biorą je z domu?

Po dziesiąte, ostatnie i mocno regionalne – zawsze rozwalają mnie rowerzyści na Rondzie Mogilskim, zjeżdżający od strony ul. Lubicz/Kopernika na przejście przy przystanku w stronę Ronda Grzegórzeckiego. Mają tam taki fajny, esowaty zjazd, którego ostatni zakręt jest na wysokości schodów i windy. Zapierdzielają tam tak na swoich rowerkach, jakby goniło ich zombie, po czym nie wyrabiają na zakręcie i m.in. ja muszę spieprzać z chodnika, by mnie taki Speedy Gonzales nie zabił. Genius.
 
Pewnie zaraz znowu będą baty ;p

niedziela, 27 stycznia 2013

Blogera marnotrawna

Wiem, że znowu nie dawałam znaku życia od tygodnia - tym razem pochłonęła mnie sesja, a raczej przedsesie. Sesja właściwa zaczyna się dopiero we wtorek, ale nauczeni doświadczeniem, jeśli mamy więcej niż jeden egzamin/zaliczenie w semestrze (czyli zawsze), to piszemy wszystko, co się da jeszcze przed sesją. I tym sposobem jestem już po 2 z 5 zaliczeń, oba już wiem, że zdane, choć nie jestem dumna z ocen. Do tego jeszcze normalne zajęcia i grafik dnia robi się mocno napięty. Dlatego przybywam z kilkoma zdjęciami i krótkim podsumowaniem tego, co stanowiło treść minionego tygodnia. I co wolałabym, by tej treści nie stanowiło ;p


1. Długie minuty spędzane w Krakowskim Szybkim Tramwaju (ironia zamierzona) w minionym tygodniu umilała mi Emily Giffin i jej Siedem lat później. O powieści napiszę coś więcej po sesji, dziś mały sneak peak - słynni fizykoterapeuci, o których wszyscy mówią, a nikt na oczy nie widział :)

2. Pozwólcie, że poczuję się dziś jak blogerka urodowa! Raz, raz, próba mikrofonu.. Przybywam do Was dziś, moje cudowne czytelniczki (i czytelniku ;p) z recenzją lakieru GR!! [rzyg]. Tak na poważnie - mam w końcu okazję malować paznokcie jak mi się żywnie podoba, to wybrałam delikatny, nie rzucający się w oczy pomarańcz. Czasem nawet mnie logika zawodzi ;p

3. Moleskine!! Dotarł w końcu prezent gwiazdkowy od Mężczyzny i czuję się, jakby znowu były Święta :D

4. A tutaj prezent od Mężczyzny, ale z okazji niedawnych urodzin. Eurobusiness! Nie żadne monopole, cuda i warszawskie wianki, tylko stary, dobry Eurobusiness, czyli moja ulubiona gra z dzieciństwa. Rozegraliśmy w poniedziałek pojedynek, który wyjaśnił, które z nas jest miszczem ;p

5. Suplementacja wypłukanego z organizmu litrami kawy magnezu. Czemu firma chwali się 30% zawartością kakao w produkcie? Przecież to raczej lipna ilość ;p Smak podobnie - na 30%.

6. Notatki, notatki, morze notatek, a po środku ja, topielec. I tylko rysowane na kolanie podczas zajęć z promocji zdrowia mapy myśli (planowałam nowe bransoletki) pozwalają mieć nadzieje, że nie pójdę na dno.

Dzisiejszy dzień mija mi w towarzystwie uroczych infekcji narządów rodnych, schorzeń w czasie ciąży i rehabilitacji przed i po zabiegach ginekologicznych -_- Ponieważ Prowadząca dostarczała nam na wykładach jedynie suchy tekst, postanowiłam ułatwić sobie naukę (jestę wzrokowcę) obrazkami przedstawiającymi pewne charakterystyczne objawy choróbsk wszelakich. Motyla noga! Jakim to było błędem! Zaintrygowana nazwą: Kłykciny kończyste (Condylomata acuminata) wrzuciłam sobie obrazki w googlu i mało co, a oddałabym obiad. Z przedwczoraj. Powiadam Wam, jak nie rusza mnie prawie nic, żadne zajęcia w prosektorium, stopy cukrzycowe z odpadającymi palcami, czy nieprane od tygodnia dresy, tak przez godzinę po seansie wstrzymywałam odruch wymiotny. Po raz drugi też pomyślałam, że dobrze się stało, że nie dostałam się na medycynę. Jeszcze wpadłabym na pomysł specjalizacji z ginekologii, czy dermatologii i wenerologii, a potem żałowała - tak, jak teraz żałuje pomysłu z wizualizacją zagadnień z wykładu..

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Charms

Zaliczenie z geriatrii za mną.. co prawda na wyniki musimy poczekać jakieś 3 dni, ale przeczucia mam dobre. Wspominałam (na poprzednim blogu), że na wszelkie zaliczenia, egzaminy, ważne dla mnie wydarzenia zdobię nadgarstek mój bransoletką z podkową. Dziś, próbując zapiąć ją trzęsącymi się rękami, uświadomiłam sobie, że przez te 5 lat studiów nie dokupiłam doń żadnego charmsa. Po powrocie przekopałam kawałek internetu i chyba podkowa dostanie jakąś przywieszkę do towarzystwa :)



1. But na obcasie - jeden z ładniejszych, jakie widziałam i choć nie wyobrażam sobie noszenia sklepu obuwniczego na ręce, tym bym nie pogardziła, Apart 64zł 39zł
2. Płatek śniegu - pewnie będę jedyną osobą noszącą ten motyw w środku lata :) charmszawieszki.pl 25zł
3. Aparat fotograficzny - po czym poznać moje zdjęcia? Horyzont zawsze gdzieś się chwieje..do pierwszego klina % - potem jestę fotografikię :D Apart 69zł 44zł
4. Serduszko - ładne i tyle, bez dorabiania ideologii, Apart 59zł 34zł
5. Baletnica - wspomnienie dzieciństwa, camelotsilver.com 42zł


6. Kulka w serca - mam nadzieje, że nie ma w środku dzwoneczka, Apart 59zł 34zł
7. Pióro - ta zawieszka byłaby idealna po obronie pracy magisterskiej! camelotsilver.com 42zł
8. Płatek śniegu - Apart 59zł 34zł
9. Muszla? - nie wiem co to jest, ale wpasowałoby się idealnie w poczet moich charmsów! Apart 64zł 39zł
10. Różowa błyskotka - pewnie nie pasowałaby do niczego, prócz mojego widzi-mi-się, amarita.pl 27,59zł (co za cena..)

W Aparcie są przyjemne zniżki, także na dniach wybieram się po maleństwo - zgadnijcie które! :)

czwartek, 17 stycznia 2013

Jest tam kto?

Post ten skierowany jest głównie do osób, które same blogują, czy w inny sposób aktywnie uczestniczą w życiu blogosfery. Zauważyliście może pewną tendencję autorów/autorek postów, do odpowiadania swoim czytelnikom, powiedzmy, przez pierwsze 15-60min od publikacji, a potem już nie? I nie chodzi mi tu o komentarze typu "fajne", "też tak mam", "o, zazdroszczę", tylko bardziej rozwinięte odpowiedzi, często okraszone pytaniem do autorki. Niestety blogspot nie informuje o odpowiedzi na zostawiony gdzieś przez nas komentarz - staram się więc powracać do tych stron, gdzie zadałam pytanie, jednak często gęsto odpowiedzi nie dostaję, mimo, iż autor/ka w międzyczasie spłodziła dwie kolejne notki.
Trochę to dziwne, szczególnie, jeśli autor/ka gorąco dziękuje za odwiedziny i komentarze, zapewniając, że czytelnik jest dla niej najważniejszy. Ale chyba tylko do podbijania statystyk.
iStockPhoto.com

wtorek, 15 stycznia 2013

Ski fashion fail

Dziś krótka, nieplanowana notka (kilka innych wisi i czeka na łaskę..), której gwiazdą znów będzie Kasia Tusk (niedługo okaże się, że jestem jej wielką hejterką, no ale tak się podkłada, że czuję się usprawiedliwiona!).

W najnowszym wpisie Ski fashion! Kasia prezentuje nam najnowsze jęki mody, prosto z alpejskich stoków - przeczytajcie (ale nie zapamiętujcie na dłużej) i zapraszam do mojego małego komentarza :)

Neonowe odcienie są rewelacyjnym wyborem na stok - nie sposób się z tym nie zgodzić. I tu kończą się superlatywy ;p Różowa kurtałka niewątpliwie jest urocza, cieplutka, lanserska i gdybym nie miała fajniejszej, praktyczniejszej, cieńszej a szczelniejszej, to może bym się skusiła.

[..] do tej pory jeździłam w zwykłych puchówkach i myślę, że mój strój był do zaakceptowania:). Inaczej sprawa ma się ze spodniami, w które warto zainwestować - będąc małym dzieckiem miałam kombinezon, potem nastała era błękitnej kurtki, przeznaczonej chyba dla snowboardzistów, ale oj tam ;p, mega grubej, puchowej waty, w której ruchy były co najmniej ociężałe. Puchówki nie chronią dobrze przed wiatrem, wątpliwie przed wilgocią i z pewnością nie przetrwają starcia z nartami neptyka :) Podobnie jak w spodnie, warto także zainwestować w kurtkę.

Co wybrać pod spód? Ja zakładam swój gruby wełniany sweter (który ma już swoje lata, ale nadal świetnie się trzyma), pod nim mam bawełnianą bluzkę z długim rękawem, a jeśli jest naprawdę zimno, to zakładam jeszcze bluzkę na ramiączkach. Dobrym rozwiązaniem są też bluzy z kapturem - eee? Narciarstwo jest sportem, który nawet jeśli uprawiany jest głównie w karczmie przy jedzeniu i piciu, czy sesjach zdjęciowych na blożka, wymaga nieco wysiłku. Wysiłek fizyczny = pot. Pot = wilgoć. Wilgoć + wełniany sweter = naprawdę zajebisty pomysł.. Moja propozycja jest taka: bielizna termiczna lub zwykły bawełniany (koniecznie bawełniany) podkoszulek/koszulka, na to polar (kaptur jest zbędny, gdy ma się kask, ale o tym zaraz) lub dwa, jak ktoś kupił w decathlonie i mu zimno ;p Na to kurtałka z membraną (minimum kilka tysięcy). W przypadku wyjazdu na kilka dni dużo łatwiej jest wyprać przepocony i śmierdzący polar, niż wełniany sweter (i doczekać jego wyschnięcia jeszcze w tym samym sezonie).

Drugiej kreacji nawet nie będę komentować, bo rozumiem, że w tym się nie jeździ, w tym się wygląda..

I ostatnia kwestia - Kasia nie używa (albo nie prezentuje) w swoich narciarskich notkach kasku. Wiadomo, że czapa i okular przeciwsłoneczny są 100x modniejsze, niż plastikowa przyłbica, jednak bezpieczeństwo powinno być równie ważne, jak nie istotniejsze od zachwytów nastoletnich czytelniczek. Szczególnie, że te małolaty zainspirowane swoją mentorką oleją uwierający i rujnujący fryzurę kask na rzecz hiper modnej czapeczki z pomponem, choć przez chwilę czując się tak zajebiście, jak córka premiera.

Udanych ferii wszystkim małopolskim uczniakom!

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Na dobry początek tygodnia!

1. Nowy tydzień zaczęłam nieco masochistycznie i wybrałam się na pobliski koniec świata do promotora :D Spotkanie przeżyłam, choć dalej powtarzam sobie, że będzie dobrze, dam radę, magisterka to jeszcze nie doktorat, nie musi być aż tak cacy! (szkoda, że wiara we własne myśli przychodzi mi nieco gorzej, niż wymyślanie sobie haseł-wspomagaczy..). Trzeba się zabrać do pracy, ot co.

2. Tymczasem pragnę poinformować, że od kilku dni w zakładce KORALIKI kryją się dwie kuleczki, tzw. beaded balls, które plotłam na gwiazdkowe zamówienie i zakładam, że osoby, które miały je dostać już zostały obdarowane, więc i ja mogę się pochwalić. Teraz pracuję nad bransoletką:



3. Mam pytanie do osób, które bytują na blogspocie dłużej niż ja - czy Wam także wtyczka Linkwithin zawieszała się na tych samych notkach? Moja już od jakiegoś czasu poleca jedynie notki: All I want for Christmas is.. oraz Puk, puk! Zawias jakiś, czy to normalne?  Mail do twórców wtyczki, jak widać, rozwiązał problem :)

4. And at last but not least (soł inglisz!), mam 2 obserwatorów! Jupi_2 i dziękuje Wam bardzo! :)

sobota, 12 stycznia 2013

Plas łan

Wchodzę dziś na pulpit do nawigacji wszechświatem (czy tam blogiem, na jedno wychodzi ;p) i dostrzegam asystolię* na wykresie odwiedzin bloga! Doktorze, pacjent umarł! :D Spieszę zatem tłumaczyć się ze swojej nawykowej, godnej nagany oczywiście, nieobecności - otóż: życie mnie pochłonęło.

Miniony tydzień wart jest, chyba, opisania :) Ponieważ z powodu drobnej niekompetencji naszej Opiekun Roku nie miałam na czas swojego planu zajęć, toteż nie dokonałam rytualnego, semestralnego zjechania zajęć, w jakich przyszło mi uczestniczyć, a więc daję sobie prawo do narzekania na bieżąco. I dziś tak będzie. W poniedziałek siedziałam w domu, głównie z powodu ucha, na które wtedy wciąż nie słyszałam, na szczęście projekt ze statystyki można robić wszędzie! Łóżko, kibel, szpital, cmentarz, whatever ;p We wtorek już nie było tak kolorowo.. niemiecki i wykład z geriatrii. Ponieważ po 5 latach wciąż słabo mi idzie teleportacja, bilokacja i inne skille, którymi należy wykazać się na fizjoterapii, wybrałam wykład. I nań dowiedziałam się, że najważniejsze kwestie dostaniemy w materiałach.. nosz. Dobrze, że nie poszłam na niemiecki, tyle wygrałam! Na środę planowałam wycieczkę na drugi koniec miasta celem kontynuacji odczulania, jednak objawy towarzyszące zatkanemu uchu dawały się tak mocno we znaki, że postanowiłam udać się do lekarza. I to był cyrk roku :D

Środa była dla mnie też szczególnym dniem, ponieważ tego właśnie dnia, 9 stycznia, jakieś 24 lata temu, moja mama wydała mnie na świat. Nic tak nie poprawia humoru jak rodzina i znajomi przypominający przez cały dzień, że się starzejesz, kolagen już nie ten, studia trzeba skończyć, magisterkę obronić, pójść do pracy itd, itp. Rany, mam 24 lata...

Wracając do wizyty u lekarza. Moja przychodnia funkcjonuje mniej więcej tak: chcesz do lekarza pierwszego kontaktu - dostajesz termin, przy sprzyjającym wietrze, na za 2 tyg. To trochę za dużo jak na ostry niedosłuch, który mi zdiagnozowano ;p Albo przychodzisz rano i wbijasz w jeden z pięciu pozostawionych wolnych terminów na ten dzień. Tak, pięciu.
Przychodzę we środę przed 7 do przychodni. Co prawda od tego roku zapisy są od godziny 8, ale większość ludzi przyzwyczajona jest do tego co było od jakiś X lat, czyli zapisów od 7. Więc przychodzą przed 7, by być bliżej w kolejce. Tak też uczyniłam, ale byli sprytniejsi i wylądowałam dopiero w pierwszej trzydziestce.. <3 Po mnie przyszło kolejne 30 osób. No szał. Oczywiście do mojej Pani doktor się nie dostałam, ale w każdej przychodni są świeżynki, do których nikt się nie chce zapisać, więc zaryzykowałam wizytę u takiej. Zawyrokowała wyżej wspomniany ostry niedosłuch i kazała odwiedzić na krzywy ryj poradnię laryngologiczną, bo w takim stanie nie powinnam czekać na normalny termin. No dobrze, skoro to zalecenie lekarskie.. wchodzę do poradni (po drugiej stronie korytarza) i trafiam wśród pacjentów z terminami załatwianymi jeszcze w zeszłym roku, przed świętami, mam tylko nadzieje, że nie wielkanocnymi, bo mnie zeżrą żywcem! W poradni chaos, bo po zmianie systemu na komputerowy (moja przychodnia właśnie weszła w XXI wiek!) pokasowały się wszystkie rejestracje, co oczywiście momentalnie wykorzystałam ;p do tego ewuś** wszystkim potwierdzał ubezpieczenie, jeno przed obliczem Pani doktor okazywało się, że jednak ubezpieczonym się nie jest. Po dwóch godzinach udało się - wkraczam do gabinetu, krótki wywiad, oglądanie ucha, płukanie, dłubanie, płukanie, płukanie, dłubanie, ciągnięcie, płukanie, dłubanie i trach!! Słyszę!
Słyszę wszystko - oddech Pani doktor, jej dudniące serce, okruchy w klawiaturze, gdy wali w nią paznokciami, pyskówki pań z rejestracji piętro niżej, wykładanie towaru w sąsiadującej z przychodnią Biedronce.. słyszę myśli - no dobra, prócz myśli Mężczyzny, nie słyszę żadnych ;p

Ostatnie dwa dni spędziłam w obiektach krakowskiej AWF - ichniejsze Koło Naukowe wyprawiło konferencję wraz ze szkoleniami, które ostatecznie zmieniły formę z warsztatów, gdzie wszystko robisz na sobie, w warsztaty, gdzie patrzysz jak robią na innych. Nie będę Was zanudzać szczegółami, ale te warsztaty, na które najbardziej się napaliłam okazały się średnie, a te zwiastujące nudę poprowadzone zostały wzorowo. Widać kobieca intuicja czasem zawodzi :)

A teraz wygrzewam swoje przemarznięte wnętrzności i próbuje sobie wmówić, że nauka może poczekać..

___
* asystolia to inaczej brak czynności elektrycznej serca, często ukazywana w serialach medycznych w postaci ciągłej, poziomej linii w zapisie EKG i charakterystycznego piiiiiiiiii dla potwierdzenia, a oznacza to tyle, że serduszko nie bije :(
** ewuś - e-WUŚ - Elektroniczna Weryfikacja Uprawnień Świadczeniobiorców

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Odkrycie roku.. nowego roku

Warto cieszyć się małymi rzeczami - dziś rano przywitało mnie 200 odsłon bloga! :D Mam świadomość, że połowę nabiła Ki próbując zostawić komentarz, ale i tak ta kolejna pęknięta setka sprawiła mi przyjemność. Senk ju!

Dryfując po niespokojnym oceanie Internetu odkryłam, że seria książek o Ani z Zielonego Wzgórza nie kończy się na ośmiu tomach, które posiadam! Co więcej, część pod tytułem Ania z Wyspy Księcia Edwarda miała premierę w czerwcu. Zeszłego roku. Pardon, miałam na myśli czerwiec 2011 xD Jak to się stało, że nic nie wiedziałam? Jakby tego szoku było mi mało, przed chwilą okazało się, że Kasia Tusk ma wehikuł czasu i publicznie się tym chwali! Nosz....


Wracając jednak to tematu, Pinokio dostał ochrzan za niedopilnowanie sprawy, lecz po chwili gniewu naszła mnie refleksja, poparta niemym "O" drewnianego ludka, iż ostatni raz, gdy dotykałam Ani był tak dawno temu, że nikt tego nie pamięta. Obiecałam sobie zatem, nim dokupię brakujący tom, przypomnieć sobie zawartość posiadanych - tym oto sposobem moja lista Książek do przeczytania sięgnęła sufitu -.-


niedziela, 6 stycznia 2013

...

Fejsbuk pyta mnie: How are you feeling, Natalia? Oł, maj dir fejs, jak miło, że pytasz! Otóż, niespecjalnie - jestem głucha na jedno ucho..


Gdy pisałam ostatniego posta wspomniałam, że nie najlepiej się czuję, co tłumaczyłam sobie brakiem snu w sylwestrową noc (dodając do tego krytycznie małą ilość snu tak jakoś od połowy listopada!), więc nawiedzające mnie tamtego dnia rozkojarzenie, zawroty i bóle głowy po prostu zignorowałam i poszłam wcześniej spać.
Okazało się jednak, że pomimo wszelkich starań mych, by i tego roku nie zaczynać od choroby (zwykle wylatuję bez odzienia wierzchniego na balkon popatrzeć na sztuczne ognie.. tym razem ubrałam szalik, płaszcz i kaptur) - nie udało się.. Od środy męczy mnie kłucie gdzieś tam między uszami i tępy ból głowy. Tu kaszel, tam katar. By chuchać na zimne, wdrożyłam krople do uszu, dzięki którym na kilka minut po aplikacji nic nie słyszę (można mi nawtykać do woli, a ja i tak się uśmiecham ;p) i po jednym z takich zakropleń lewe ucho już się nie odetkało! Jak do poniedziałku nie przejdzie, idę do lekarza, wszak jak się kiedyś tam odetka, jak z mono zrobi się stereo, to pewnie zwariuje z nadmiaru bodźców :D
Do tego czasu uprasza się o stawanie po mej prawicy.

wtorek, 1 stycznia 2013

...

Jak spędzacie dzisiejszy dzień? Osobiście mam problemy ze zmuszeniem głowy do pracy - zaplanowane na dziś wielkie odrabianie uczelnianych zaległości znów będę musiała odroczyć w czasie :(


W ramach prób uśpienia się w ciągu dnia (mimo ogromnego deficytu snu, nie potrafię zasnąć, gdy za oknem takie piękne słońce!) zabrałam się za oglądanie naszej rodzimej produkcji - Nad życie. Nie słyszałam o tym filmie zbyt wielu przychylnych wypowiedzi, nie wybrałam się do kina, ale mówiłam sobie, że kiedyś go obejrzę. Choćby dla samej Olgi Bołądź, nie wiem czemu, ale ją lubię :)

http://film.interia.pl/galerie/galeria/nad-zycie/zdjecie/duze,1625422,1
I właściwie szału nie było. Nie mogę powiedzieć, że film jest kiepski - jest z rodzaju wyciskacz łez, czego nie lubię - nie, jeśli film bazuje jedynie na wydobywaniu pokładów empatii widza. Historię Agaty Mróz zna, myślę, każdy, jak więc czepiać się fabuły, którą napisało życie i tak właśnie miała być przekazana? Było natomiast kilka scen, gdzie śmiałam się szerokim bananem:
  • Główna bohaterka jadąca ul. Pawią (tak, dużo scen było kręconych w Krakowie!), dojeżdża do skrzyżowania z ulicami Szlak/Kalinowskiego, a tam na tablicach wielki napis <-Ochota. Jak tak można, w Krakowie!? :D
  • Słynne już rozpoznawanie przeze mnie szpitali, np. scena konsultacji, wtedy, gdy Agata przyznaje się przed lekarzami, którzy znaleźli jej szpik, że jest w ciąży. Cała akcja dzieje się w budynku Kliniki Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii (Szpital JPII).
  • Scena ślubu - patrzę, patrzę, a to w Luborzycy było! Koleżanka wychodziła tam za mąż w minione wakacje :p Normalnie jestem Natik - bystre oko ;p
Pomijając jednak smutne sceny, znane miejscówki, czy wsadzanie warszawskich dzielnic do Krakowa, film powstał, by pokazać pewną historię, uwrażliwić ludzi na oddawanie szpiku, krwi i innych organów (choć to już raczej post mortem ;p) itd, to mnie ruszyła raczej determinacja głównej bohaterki, by ciążę donosić i urodzić dziecko. Przez ostatnie 4 lata nauczyłam się patrzeć na choroby, ich leczenie, skuteczność, rokowania przez pryzmat statystyk, które czytam, czy to do egzaminów, czy z czystej ciekawości. Kiedyś z pewnością sama chodziłabym i szukała choć jednej iskierki nadziei, takiej swojej dr Bieleckiej (widzę, że Danuta Stenka polubiła lekarski fartuch!), dziś byłoby mi trudniej. Dlatego szanuję każdego, kto w takich ekstremalnych sytuacjach ma w sobie tę pewność, że nadzieja się znajdzie.