niedziela, 30 października 2016

3. Cracovia Półmaraton Królewski

Kopce wyznacznikiem tego, jak będzie na półmaratonie.
Tymi słowami kończyłam ostatnią notkę. Nie mogę powiedzieć, by zawsze to się sprawdzało, bo ileż ja tych kopców i półmaratonów przebiegłam!? Ale sprawdziło się - 3 min gorszy czas na obu imprezach :D


W tym roku nie celebrowałam całej półmaratonowej otoczki - w sobotę popołudniu wróciłam do kraju, odwiozłam walizkę do domu, zjadłam obiad, pojechałam po pakiet startowy i jedyne, co wyniosłam z expo to zapas dekstryny, tej, której tak bałam się na Kopcach. Sprawdziwszy wieczorem, iż mój układ pokarmowy nie widzi problemów w jej spożywaniu, oddałam się w objęcia Morfeusza.

Niedzielny poranek upłynął mi na niespiesznych przygotowaniach - ciuszki, ciuszki na przebranie, upinanie numeru startowego, upychanie miodu po kieszeniach bluzy, oklejanie kolana - takie tam. Deszcz się rozkręcał, rodzice gonili, bo korki na drogach, a ja ponownie odnosiłam wrażenie, jakbym oglądała cały ten dzień z boku - pewnie dlatego, że ilekroć chciałam przywołać się do porządku, wymusić większe skupienie, ogarniało mnie przerażenie, że nie dobiegnę. I znów odcinałam emocje. 

Na starcie dłuuuugo walczyłam o zdjęcie kurtki. Było mi tak zimno i tak bardzo nie mogłam się rozgrzać, że rozważałam dołożenie kolejnej warstwy w postaci pakietowej koszulki. Jednak myśl o zdjęciu bluzy, by pomysł ten urzeczywistnić, obudził rozsądek. Żadnej zmiany, ubrana jestem dobrze, amen. 

A na półmaraton idę tak!

W końcu ustawiłam się w przedostatniej strefie startowej, tam grzali mnie inni :) Odczekałam swoje, doszłam do linii startu i sruu, lecim! Dość szybko złapałam rytm, pewnie dzięki stosunkowym luzom na końcu stawki (widziałam fotki, wcześniejsze strefy miały straszny ścisk!) i zrównałam się z grupą biegaczy w biało-pomarańczowych koszulkach, gdzie prym i wodzirejkę objął pan w czerwonej (?) czapce/chustce - no mistrz! Jego opowieści i narracja biegu zajęły mi czas do ok. 12-go kilometra i gdyby nie to, że za bardzo zwolnili, biegłabym z nimi do końca. Pozdrawiam, jeśli jakimś cudem tu trafiliście - szczególnie panią Majewską, bardzo dobra robota! :) Tak więc moje głębokie przemyślenia z półmaratonu zaczynają się dopiero na wodopoju na Błoniach - fajnie się leci, ale trochę nuda, trochę już bym sobie usiadła, trochę skoczyła na cizika do Maka :D

Udawanie szybowca przed obiektywem powinno być karalne ;p

Na Rynku jak zawsze odzyskuję siły i przez kolejne 3 kilometry jest git, lecę na życiówkę! Na 16-tym km marznie mi ojciec z colą do popicia. Przechodzę do marszu, popijam, oddaję butelkę i sunę dalej. Sunę, sunę, kurde, co jest!?

Prawy staw skokowy zgłosił obecność. Przeważnie robi to przy nierównej nawierzchni, ma prawo, wszak wiele z biernej stabilizacji już tam nie zostało. No, ale bulwary to płaski asfalt, więc szanowna kostko, czego wyjesz? Biegnę dalej, mimowolnie przenosząc ciężar na lewą stronę, co już po kilku minutach czuję w stopie. I potem zaczął się show. Przeszywający ból w prawym ścięgnie Achillesa, aż mnie zatkało i zatrzymało w miejscu. Ruszyłam powoli, wróciłam do biegu, ból wrócił, tym razem po obydwu stronach. Wspaniale! Muszę skrócić krok, inaczej prawa noga eksploduje bólem. I tak sobie drepczę wolniej niż marszem, nogi mi zamarzają, beton dosłownie, tętno leci. Na szybko organizuje dwie teorie - te kilkanaście sekund, gdy zatrzymałam się koło ojca spowodowały, iż mięśnie mi się schłodziły, co na logikę jest dość mocno naciąganą teorią, ale jest. I druga - zaraz jebnie mi Achilles. Akurat to prawe ścięgno kiedyś uszkodziłam w górach, to były niewielkie naderwania włókien, ale mam świadomość, że ono szybciej puści w mechanizmie mikrourazów, niż jak to zazwyczaj bywa - raz, a dobrze. I gdy pomyślałam o operacji, o rehabilitacji, to tylko Dąbie wie, co z mych ust poleciało :) Ostatnie 5 kilometrów pokonałam więc czymś, co przypomina skakanie na jednej nodze i salsę <3


Na ostatniej prostej dopadł mnie pacemaker na 2:10 (który już odprowadził podopiecznych ma metę i poganiał resztę), krzyczy do mnie, krzyczy na mnie, mam ochotę kazać mu się odpierdolić, ale z bólu zaciskam tylko zęby, twarz mam mokrą od deszczu, więc nie widać, że ryczę z bezsilności. Ale to i tak nic, za zakrętem pod Arenę stoi moja mama z aparatem, macha i nawołuje - podniosłam rękę, jęknęłam nieee i na zdjęciu wyszłam jakbym właśnie zaczynała bieg, a nie kończyła torturę - radośnie. Kosmos. Wpadam na metę i padam pod barierkę - szybka palpacja i już wiem - nie skręcona, brak pęknięć, Achilles cały. Brawo ja.


Potem dzieje się dużo rzeczy, brakuje medali wolontariuszom, więc dają nam pudła, byśmy się poczęstowali. dopadam makaron, popijam herbatą, zostaję odnaleziona przez rodziców, idziemy do samochodu, jadę do domu, a w głowie mam tylko jedno uczucie - nic mnie nie boli.

Możecie sobie wyobrazić jak bardzo wkurzałam się na siebie przez resztę dnia. Gdybym zacisnęła zęby i nie zwolniła, dobiegłabym wg planu, a jak widać, nic złego się nie działo i bez sensu się nakręcałam.

Cała ta złość przeszła mi już w poniedziałek, gdy wstając z łóżka przewróciłam się na ścianę. Potem na podłogę. Znów przeszywający ból ścięgna. Brawo ja, po raz drugi. Rozchodziłam, poszłam do pracy, od razu na fizykoterapię ;p Wpakowałam w siebie chyba wszystko prócz fali uderzeniowej, bo nie mamy jej na stanie, z resztą, w stanie ostrym to chyba słaby pomysł. Gdy ból zelżał udało nam się dojść przyczyny - rozcięgno podeszwowe, tadam! We środę już było po sprawie, gojenie w toku, przy opracowywaniu strzelają grudki, uznaję więc, że wolne od biegania do końca tygodnia, a potem zobaczymy (potem zobaczyłam infekcję wirusową daną w prezencie od kuracjuszy, ale rozcięgno działa!).

Tak wyglądał mój trzeci półmaraton. Rodzice opowiadają każdemu, że wyglądałam jakby ten dystans nie zrobił na mnie wrażenia - a na pewno dużo lepiej, niż za pierwszym razem. Nie narzekałam też potem na zakwasy, jedynie następnego dnia miałam trochę zmęczone mięśnie. Na pewno przez ostatnie 5 km odpoczęłam sobie krążeniowo i oddechowo, z całą pewnością nie dałam z siebie 100%. Może i wyglądałam nieźle, ale czułam się zdezelowana psychicznie. Znam tylko takie kryzysy, gdy ciało pewnie pociągnęłoby dalej, ale głowa się poddała - odwrotna sytuacja jest dla mnie nowością, frustrującą nowością. Trawienie w toku.

N.

wtorek, 18 października 2016

10. Bieg Trzech Kopców

Świerzbią mnie palce, by napisać coś o półmaratonie.
Ale nie. Jeszcze kilka oddechów, jeszcze kilka dni na sprecyzowanie mojego stanu.
Zatem chronologia zostanie zachowana i na pierwszy ogień lecą kopce!


Tydzień przed startem odbywam swój przełomowy trening. Czyli niedzielne wybieganie - mam z tym duży motywacyjny problem, po całym tygodniu zapierdolu ostatnie o czym śnię, to masakrować się na treningu. Moje znajomki z endomondo mogą potwierdzić, że od wielu tygodni nie biegałam w niedzielę, czasem przesuwałam taki dłuższy trening na poniedziałek, ale odkąd wpakowałam się w kolejną pracę, doba za krótką mi jest.

Przełomowy nie tylko dlatego, że odbył się w niedzielę :) Miałam obawy, ogromne, że nie podołam. Często wracałam skonana z ledwie godzinnego truchtania po okolicy, a gdzie tu znaleźć siły na górki? Bosz, a zaraz półmaraton..

Wiecie, że jestem mistrzem nakręcania się :D

Jednak wracając do samego biegu - zapisałam się, to pobiegnę, nie czas na miękką bułkę. W sobotę ogarnialiśmy z ojcem opcje dojazdu pod Kopiec Kraka (budowa łącznicy kolejowej trochę mąci życie), a na koniec wstąpiliśmy po pakiet startowy. W niedzielę walczymy z korkami i docieram na start pół godziny przed wystrzałem. Kręcę się jak smród po gaciach, uświadamiając sobie, że właściwie to muszę się wysikać. NATYCHMIAST, nie za 1,5h ;p A toiki na dole.. Biegnę więc w dół, przebijając się przez morze biegaczy napierających w przeciwnym kierunku i melduję się w półkilometrowej kolejce <3 Odsikana, jakieś 3 min przed startem wbiegam pod kopiec, a tam okazuje się, że rodzice, zaniepokojeni moją długą nieobecnością, wysłali Mężczyznę na obczajkę, także zbiegłam znów kawałek w dół, nim nasze telefony nawiązały połączenie :D To ja już kopiec trzy razy zaliczyłam, mogę iść do domu? xD


Nie mogę - jeszcze medal trzeba odebrać, a ten kołysze się na wieszaku 13 km dalej. Na starcie jakieś zawirowania, ktoś nie dostał na coś pozwolenia, niestety nie wiem ocb, bo tkwiłam pod toi-toi'em. Ruszamy w końcu, nim doszłam do bramy, nad nami zawiśli spadochroniarze - to miała być atrakcja i przynajmniej dla mnie była (startowałam na końcu), gdy jeden z uskrzydlonych lądował nam nad głowami (docelowo oberwał jakiś gość z aparatem..). Po chwili skupiam się na przebieraniu nogami - analizując swój bieg sprzed dwóch lat znalazłam kilka fragmentów, które nawet przy gorszej formie byłam w stanie pobiec lepiej - jedną z nich był pierwszy kilometr. W tym roku nie cackałam się z innymi biegaczami, leciałam swoje i uleciałam w minutę krócej. Odhaczone! Kolejne to podbiegi - Aleją Waszyngtona oraz ten w Lasku Wolskim - mniej łażenia, więcej biegu, nawet jeśli to trucht. Też siadło. Ostatni element - od Zoo nie ma, że boli, biegnę do końca. Także zrobione! 

Jakie więc było moje zdziwienie na mecie, gdy okazało się, że pobiegłam o 3 minuty gorzej!?

Od Kładki strasznie się męczę. I psychicznie i fizycznie. Jestem zmęczona i to wychodzi właśnie wtedy - męczę Bulwary, męczę Salwator, ul. Bronisławy w większości maszeruję, mając jeszcze w pamięci swój upór sprzed dwóch lat i cennik potencjalnych implantów zębów ;p Od asfaltu biegnę, sapię, stękam, przeklinam, dogaduję kwiaciarkom przy cmentarzu i męczę się dalej. Dopadam w końcu wodopój i szlag jasny trafia mię. Nie ma jedzenia (przypominam, biegam, by móc jeść - w domu, na mecie, na trasie), jest dekstryna. Nie podejmuję ryzyka spożywania nieznanych mym jelitom substancji chemicznych. Biegnę o pustym baku, z niebezpiecznie bulgoczącą w brzuchu wodą, a ostania nadzieja wbiega w las, niestety w przeciwnym, niż ja, kierunku.

Zaliczam kolkę na zbiegu, na szczęście to tylko kolka, przepona spokojnie pracuje, więc z miną srającgo kota frunę dalej. Potem idę, potem truchtam, znów idę, coś ten podbieg długi, chyba dwa lata temu był krótszy (tja ;p), wychodzę na prostą, spinam poślad i zatrzymuję się dopiero na mecie. Tam spoglądam na zegarek i zrozumieć nie mogę, dlaczego tak wolno?

Czas na analizy znalazł się dopiero wieczorem - po drodze musiałam jeszcze zaliczyć imprezę u Babci (te miny, gdy wpierdzielałam enty kawałek śmietanowca z zerowymi wyrzutami sumienia!). Prócz wymienionych wyżej zrealizowanych założeń, trzeba było resztę pobiec co najmniej tak szybko, jak dwa lata temu. A pobiegłam wolniej - tyle analiz :)


Zerknęłam jeszcze do starego kopcowego wpisu, miałam tam pewne wnioski na kolejny start: Tydzień wolnego przed biegiem (;p), trzeba poćwiczyć trochę bieganie po Tatrach, oprócz kolana otejpować sobie także plecy. Tydzień wolnego.. co ja sobie myślałam! Chociaż dzień wolnego! Na bieganie po Tatrach czasu nie znalazłam - z przykrością stwierdzam, iż w ogóle nie byłam w tym sezonie turystycznym w górach. Oprócz kolana nie musiałam tejpować nic więcej - ten efekt autoterapii napawa mnie mikro-dumą! A jakie wnioski po tegorocznych zmaganiach? Kopce moim wyznacznikiem tego, jak będzie na półmaratonie. Niestety, sprawdziło się, ale o tym w kolejnym poście.

N.