poniedziałek, 28 grudnia 2015

2. PZU Cracovia Półmaraton Królewski


Znowu przebiegłam półmaraton.
Sklecenie tej notki zajęło mi dwa miesiące! Najpierw musiałam ochłonąć, potem odpocząć, wreszcie wydostać się z wiru pracy i oto mam chwilę wolnego czasu. Po pakiet startowy udałam się dzień przed startem. Byłam srogo zmęczona po robocie, chciałam więc zawinąć mój szczęśliwy nr 1000 i udać się na spoczynek. Tymczasem w tłumie wypatrzył mnie i wywołał kolega Mężczyzny, Kamil. Przedstawił mi swoją siostrę, Martę, której start w tej imprezie był kolejnym klejnotem w Koronie :) Po sesji na ściance pożegnałam towarzystwo i wróciłam do domu. 


W tym roku nie miałam problemów ze snem :) Tak, jak wspominałam w poście o sypiącym się sezonie, miałam już mocno obojętną postawę wobec tego startu - oczywiście, chciałam wypaść jak najlepiej w obecnej sytuacji, ale miałam też świadomość, że jest ona (sytuacja) dość pogmatwana, więc nie ma co się cisnąć na siłę. Niskie oczekiwania = mniej stresu. Dodając do tego ogromne zmęczenie fizyczne po tygodniu zapierdolu w pracy... to spałam jak niemowlę ^^ Następnego dnia też odnosiłam wrażenie, że więcej przejmują się moi Rodzice, niż ja. 

Stres pojawił się dopiero w drodze na start. Mężczyzna spytał mnie, czy się denerwuję. Jasne, tętno trochę podniesione, ale w tamtej chwili dopadło mnie wrażenie, że mogę nie dać rady dobiec do mety. Jestem miszczem we wkręcaniu się w tego typu wątpliwości, więc przez cały bieg odliczałam ile jeszcze do końca i sprawdzałam jakie mam tętno..

Start i meta tegorocznego Półmaratonu Królewskiego miały miejsce pod i w Tauron Arenie. Skłamałabym twierdząc, że nie napaliłam się na finisz na stadionie :D Jednak zanim, trzeba zrobić 21 km. Po rozgrzewce ustawiłam się w blokach startowych i cierpliwie czekałam, aż moja strefa ruszy. Bieg Aleją Pokoju wspominam dobrze - pilnowałam tempa i tętna, podziwiałam opustoszałe Dąbie. Problemy zaczęły się na Rondzie Grzegórzeckim. Wbiegliśmy w dość wąskie gardło, które jeszcze się zwęziło na Moście Kotlarskim. Wybiłam się z rytmu i nie mogłam go znaleźć aż do Bulwarów. Z resztą, na tamtym odcinku trasy dużo się działo. Ogromnie zaskoczyli mnie mieszkańcy Zabłocia, który tak głośno dopingowali z okien i balkonów swoich mieszkań, iż niejeden zorganizowany punkt dopingu robił mniejsze wrażenie. Przeważnie przy okazji tego typu imprez (zamknięte ulice, problemy komunikacyjne) mieszkańcy życzą uczestnikom zdechnięcia w smogu, a tu proszę, tyle pozytywnej energii! Punkt odżywienia na Bulwarach opuściłam uryczana ze śmiechu - oprócz wody, wódy i innych płynnych wspomagaczy, wolontariusze oferowali też zagrychę - banana, czekoladę i kokainę :) Humor nie opuszczał mnie do ósmego kilometra, niestety potem zaczął się etap "Błonia". W tym roku byłam przygotowana na niż motywacyjny czekający mnie przez następne 3,5 km - postanowiłam zajeść stres. Tym razem nie miałam problemów z otwieraniem miodu, więc prawilnie sobie skonsumowałam jedno opakowanie, dobiłam czekoladą, a potem zgarnęłam całego banana, bo wolontariusze nie nadążali z obieraniem i krojeniem. Jakoś udało mi się dobiec do Rynku, choć przez moment chciałam ułożyć się do drzemki dla trawienia :D Tam, jak zawsze, mocny doping. Zakręt energii, jak kto woli. Grodzka i zbieg na Bulwary także miło wspominam. Było mi już ciężko, ale wciąż miałam poczucie, że kontroluję swój bieg. 


Na szesnastym kilometrze zaczęło mi się nudzić. Poczułam jak bardzo jestem znużona całym moim biegactwem. Ten i następny kilometr mimowolnie poświęciłam na szukanie sensu w dalszym uprawianiu tej dyscypliny. Gdy dobiegałam do ustawionego na trasie Ojca, by wlać w siebie trochę coli, byłam przekonana, że to mój ostatni bieg - sensu dalszego klepania kilometrów nie stwierdziłam. Przeszłam na czas picia do marszu, coś tam pogadałam i ruszyłam dalej. Jeszcze 5 km i kawałek. Trasa znana mi z wielu nordiców popełnionych na studiach, nie sądziłam, że będzie mi się tak okrutnie dłużyć, mimo iż pokonywałam ją biegiem, nie marszem z kijami. Do tego wąskie alejki Bulwarów Kurlandzkich, zawalidrogi, jakieś laski w typie podbiegnę 10m i przejdę do marszu, powtórzę 100x, agrrrr! Chciałam jak najszybciej to skończyć. Ostatni wodopój wśród baraków (zaskoczył mnie ten fragment trasy, nie powiem ;p) po prostu ominęłam i wyprułam na Aleję Pokoju. Nie wiem dlaczego uwidziałam sobie, że wbiegniemy nań w okolicach Widoku, więc gdy zobaczyłam gdzie jesteśmy i ile jeszcze to mi się łezka zakręciła ;p No, ale biegnę, im szybciej, tym szybciej skończę, prosty rachunek. Podbieg pod Plazę, który w drugą stronę wydawał mi się wypierdkiem, tuż przed metą urósł do rangi Kasprowego. Jak to półmaraton zmienia optykę! Z ostatnich metrów na Lema nie pamiętam nic. Po obu stronach ulicy stali ludzie, dopingowali, ja przekładałam nogi do przodu. Za ostatnim zakrętem ruszyłam z kopyta. Wpadłam wręcz na Arenę, minęłam metę i.. to już?

Nie mogąc dojrzeć w ciemnościach moich bliskich, postanowiłam wyjść na zewnątrz, poszukać kuzynki-wolontariuszki i skorzystać z jej telefonu. Oni wpadli na ten sam pomysł, więc spotkaliśmy się wszyscy wśród kiści bananów :) Dziadkowie też przybyli, na szczęście Babcia, ta sama, która w zeszłym roku opierniczała mnie przez telefon, zajęta była lataniem za kuzynką, więc obyło się bez miłych gratulacji. Poczekaliśmy jeszcze na Ojca, który jakoś musiał wrócić z akcji podaj colę, podjadłam nieco tego rekordowego makaronu, zamieniłam kilka słów ze wspomnianymi wyżej Kamilem i Martą i wróciłam do domu. 

Poprawiłam swój zeszłoroczny czas o niecałe 2 minuty. Długo szukałam podsumowania dla tego startu, jednak wydaje mi się, że nie ma tu o czym mówić. Wspominałam już o nędznych przygotowaniach, więc sukcesów nie należało oczekiwać. Poprawiłam życiówkę, jasne, myślę jednak, że to po prostu wynik biegania samego w sobie, byłoby dziwne, gdybym po roku była wciąż w tym samym miejscu, nawet jeśli straciłam wiele tygodni w przygotowaniach do półmaratonu - pozostałe tygodnie przepracowałam. No, i nie szarpałam się tak, jak podczas debiutu.


Tak też jakoś wyszło, że biegiem tym zamknęłam tegoroczne starty. Początkowo planowałam biegowe podsumowanie 2015, ale patrzę na swoje wyniki i stwierdzam, że to stanowczo nie był mój rok, oj nie! Stagnacja, małe wzloty formy, bolesne jej spadki i nic nie wnoszące starty. W walce o pierwsze miejsce na liście priorytetów bieganie stanowczo przegrywa ze stanem mojego zdrowia, pracą i chęcią podnoszenia kwalifikacji (bo po to robię kapustę, by mnie na kursy było stać). Jedno, co się nie zmienia mimo wahań formy - nic tak nie przywraca mojej równowagi psychicznej jak mocny trening biegowy! :)

N.

niedziela, 13 grudnia 2015

Praca u podstaw


Im bliżej półmaratonu, tym więcej części mojego ciała dawało o sobie znać. Kręgosłup trzeszczał, mięśnie stękały, a narządy wewnętrzne wiązały na kokardki. Obiecywałam sobie wtedy, że gdy tylko odwieszę ostatni w tym sezonie medal na wieszak, biorę się za siebie. Tak na poważnie.

Rachunek sumienia

Abstrahując od biegowych potrzeb, mocne centrum to podstawa wszystkiego. Moje centrum nie jest mocne. Słabe mięśnie brzucha i grzbietu dawały o sobie znać głównie w pracy - robię dużo kończynami, na dużych dźwigniach, z niekoniecznie smukłymi pacjentami :D Jeśli nasuwa Wam się teraz pytanie o ergonomię, to w moim miejscu pracy ciężko o czymś takim mówić, gdy żadna leżanka nie ma regulacji wysokości (a ile można klęczeć na ziemi?). Nawet zakładając, że zacznę pracować w fizjologicznych pozycjach, tułów trzeba wzmocnić. 

Kolejny do roboty zgłosił się prawy bark. Mija już rok lub więcej od pamiętnej gry w siatkówkę z ziomkami z pracy, gdy serwując naderwałam mięsień nadgrzebieniowy (czego, co zabawne, zupełnie wtedy nie skojarzyłam ;p). Pobolało, przestało, poszło w niepamięć. Wróciło kilka miesięcy temu w postaci ciasnoty podbarkowej i zajebiście obkurczonego mięśnia piersiowego mniejszego. Obecnie jest nieźle, ale jeszcze pełni zdrowia nie ma (bo zachowuję się jak typowy pacjent - nie boli = przestaję ćwiczyć).

Chyba wspominałam kiedyś o niedawnych problemach z przeponą podczas biegania. Ból, skurcze, dyskomfort przerywały mi treningi i doprowadzały do szału. Kolega z pracy dużo pomógł, choć to było tylko zamiatanie problemu pod dywan. Przed daniem mu zielonego światła, by zrobił z moim ciałem porządek powstrzymywała mnie tylko myśl, że to będzie bolało, a chyba więcej kłód przed półmaratonem nie potrzebuję.

Przygotowania

Głównym celem mojego roztrenowania było rozluźnienie. Buhaha. Gdy biegam okropnie spinają mi się przywodziciele ud i cała górna połowa ciała (dlaczego? bo słabe centrum!), ale wyładowuję się psychicznie, więc jestem spokojna. Gdy nie biegam nogi mam luźniejsze, ale złe emocje, które nie zawsze mogę od razu rozładować (bo mnie nie wypada powiedzieć kurwa w miejscu pracy, choć pacjent może, szczególnie jako epitet w moim kierunku), kumulują mi się w odcinku szyjnym kręgosłupa i wciąż chodzę jak pokurcz. Z której strony nie spojrzeć - tam zadek :) Na jodze doszłam do momentu, gdy przed postępami hamuje mnie już tylko mało elastyczne czucie końcowe w stawach i uznałam, że to idealny moment, by położyć się na kozetce.

Dzień zero

Zamiatanym problemem okazała się być zrotowana miednica, jak się okazało po rozmowie z Mamą, już od maaaałego dziecięcia. Każdy rehabilitant, w którego ręce trafiłam w przeciągu pierwszego roku życia, czy kolejnych, gdy owe ustawienie miednicy zaczęło dawać o sobie znać, trafnie diagnozował mój przypadek ("pani, ona nie ma krótszej nogi, to biodra są tak ustawione"), ale żodyn nie zalecił wizyty u terapeuty manualnego. Choć obawiam się, że gdyby sytuacja miała miejsce w obecnych czasach, byłoby dokładnie tak samo.

I tak sobie żyłam przez 26 lat z krzywą miednicą, pozornie skróconą prawą nogą, mocniej przez to obciążoną, a więc mamy już odpowiedź na pytanie skąd chondromalacja w stawie rzepkowo-udowym, skąd koślawy paluch. Nie wspominając już o kompensacyjnej rotacji kręgosłupa i nękających mnie okresowo ograniczeniach ruchomości - hitem był skręt głowy w prawo, tak znikomy, że pływając kraulem zamiast powietrza wciągałam wodę xD

Po czarach mojego kolegi po pierwsze zobaczyłam swoje kolce biodrowe przednie górne w tej samej linii - cud, panie, cud! Wyraźnie też przeszkadzała mi moja lewa noga - wydawała się za długa, wszak całe ciało miałam pokrzywione i teraz musi się przyzwyczaić, że takie ustawienie jest prawidłowe. Strzelało mi wszystko, ciągnęło, bolało, wracając do domu musiałam się zatrzymywać co kilka minut. Na szczęście z godziny na godzinę było coraz lżej, wieczorem już musiałam się pilnować, by nie poruszać się ze swoją zwykłą gwałtownością. Co prawda kolega zapewnił, że jak coś zgrzeszę, to mnie poustawia jeszcze raz, ale każde kichnięcie/kaszlnięcie przypominało mi, że moje spojenie łonowe wolałoby nie powtarzać tego procederu!

W poszukiwaniu mięśni

Na pierwszy trening zdecydowałam się cztery dni po nastawianiu. Wybrałam nordic walking, by zmęczyć mocniej ręce, niż nogi, choć zakwasy na tyłku dopadły mnie już następnego dnia. Z bananem na twarzy wydłużałam krok, nie czując przy tym, ani oporu, ani bólu. Do dziś każdego dnia stojąc po pracy na przystanku z podziwem dla kolegi odnotowuje, iż nie boli mnie krzyż. Rozochocona możliwościami swojego ciała z przytupem rozpoczęłam grudzień i wzorcowo zrealizowałam drugi tydzień nowego planu biegowego. Nie migałam się od prowadzenia gimnastyki grupowej w pracy, katując swój i pacjentów korpus (jedna pani przestała się uśmiechać na mój widok - jeśli bolało ją tak samo, jak mnie, to nawet jej się nie dziwie ;p), każdy nie zrealizowany przez smog trening biegowy zastępuję domowymi fikołkami. Odnajdę swoje mięśnie, na pewno!

Joga

Pisałam jakiś czas temu, że po pół roku stagnacji coś drgnęło i lepiej mi się praktykowało. Chyba wykrakałam, bo jak wspaniale żarło, tak zdechło. Frustracja nie jest najlepszym kompanem asan. Zrotowana miednica także. Moje ciało nie od razu zaczęło wracać do normy, pierwsze oznaki poprawy zauważyłam dwa tygodnie później. Nie mogłam się ułożyć do relaksu, z kocem źle, bez koca jeszcze gorzej, wałek jakiś nierówny, podłoga pofalowana :> Na następnych zajęciach było już cudownie - mam dużą różnicę między rozciągnięciem prawej i lewej strony ciała, jednak po raz pierwszy czuję, że mogę rozciągnąć się bardziej, bo trzymają mnie tkanki miękkie. Gdy leżę na ziemi moje stopy są tak samo ułożone. Pies z głową w dół otworzył nowe, nieznane mi dotąd możliwości. W końcu mam nad czym pracować.

A co z bieganiem?

Chyba za mało mam kilometrów na liczniku, by z całą pewnością napisać, że jest lepiej. Jest inaczej, jak ze wszystkim. Najbardziej cierpią stopy i stawy skokowe, obciążane teraz w zupełnie innej osi. Natomiast kolano i przepona milczą - to dobry znak, a ja jestem dobrej myśli, więc musi być dobrze :)

Dziś nawet Mężczyzna zauważył, że wstałam z łóżka i a) nie wzdrygnął mną ból, b) nie kulałam przez kilka pierwszych kroków, c) zrobiłam to energicznie. Nowa ja :)

N.