poniedziałek, 29 grudnia 2014

Krakowski Bieg Świetlików 2014 - edycja zimowa


Medal uzupełniony!
O Biegu Świetlików pisałam już w czerwcu KLIK, kiedy to pierwszy raz startowałam w tej imprezie. Podobnie, jak w letniej edycji trasa przebiegała Bulwarami Wiślanymi, dwie raczej niewymagające pętle. Uczestnicy winni posiadać na sobie elementy emitujące światło, co po rozpoczęciu biegu pozwoliło na utworzenie łuny światła pomykającej nad Wisłą. 

Nauczona doświadczeniem letnich zmagań wyruszyłam (w obstawie Rodziców i Mężczyzny) do Hotelu Forum wysikana za wszystkie czasy tak, by nie musieć wkurwiać się już na wstępie na pustogłowy okupujące Forum Przestrzenie. I chwalące się w kiblu swoimi ubytkami w rozumie. Uff, jeszcze tylko instalacja instalacji świetlnej i można udać się na start.

Pozytywnym zaskoczeniem było ulokowanie owego startu we właściwym miejscu, więc tym razem trasa miała te 10 km ;p Natomiast kwestia pomiaru czasu... ja pierdykam, jak można po raz kolejny zawalić coś tak.. podstawowego!? Aż mi teraz głupio, że czepiałam się Swoszowickiego Biegu (Wasz ulubiony post w tym roku ;p), jak organizatorzy tego przez pół roku nie potrafią załatwić sobie sensownego pomiaru czasu. I choć, klękajcie narody, tym razem dostałam SMSa ze swoim wynikiem, to znów zmieniał się on kilka razy i wciąż nie wiem, czy mogę już zaufać temu, co podają, czy za miesiąc będzie inaczej?

Patatajałam.
Od pamiętnego Półmaratonu Królewskiego moje bieganie określić można jako randomowe. Mimo posiadanego planu treningowego, który realizuję, jeśli już ten random ma miejsce ;p Coś tam sobie kicam, ostatnio nawet próbuje odzyskać dawne tempo, ale szau nie ma. Mimo kondycji dużo gorszej, niż w czerwcu nie zamierzałam rezygnować ze startu - bo w sumie dlaczego? Jedyne, czego się spodziewałam, to gorszy czas, choć nie powiem, chyba nie sądziłam, że będzie aż tak źle ;p




Średnie tempo 6 min/km. Niby logicznym jest, że mnożąc to przez 10 km wychodzi bita godzina. Niby wiedziałam, że to taka moja norma na treningach. Ale ubodło, nie powiem. Czas netto: 1:00:06.21. Mogłabym to zwalić na zimę, mróz, śnieg i lód na Bulwarach, ale jaka w tym roku zima, każdy widzi - nawet w kwietniu nie było tak ładnej wiosny, co 13-go grudnia ;p

Kibice. Uczestnicy.
Abstrahując od wyników, tempa itp., tym razem ujęła mnie brać kibiców. W porównaniu z czerwcową edycją, gdy nawet jeśli ktoś przystanął i patrzył, to z boleściwą miną i w ciszy (bo musi poczekać nim pozwolą mu przejść), teraz ludzie dawali czasu. Głośny doping, muzyka, masa dzieciaków do przybijania piątek - właściwie ciężko było o taki fragment trasy, by nastała cisza. Nie gorzej było wśród samych zawodników - był konkurs na najlepszą iluminację, a moim osobistym faworytem był Mikołaj z Reniferami. Miałam przyjemność biec obok nich kilka kilometrów i uśmiałam się za wszystkie czasy. Gość w stroju Mikołaja miał przypięte na linkach holowniczych i biegnące przed nim trzy Renifery płci pięknej, zaś w garściach dzierżył płozy od mikołajowych sań. Oprócz pary w nogach, miał też cięte riposty dla reniferowych absztyfikantów, co by to kopytną trójcę mniej lub bardziej dosadnie wychędożyli :D


Podsumowując, bawiłam się dobrze i polecam tego rodzaju starty każdemu - choć raz spróbujcie biegania w zawodach dla zabawy, nie wyniku. Przebierzcie się, zamontujcie tonę chemicznych świetlików i zamiast rozpychać się łokciami na starcie niczym wygłodniałe szczury, którym rzucili jadło do miski, bo czas, bo wygrana, bo życiówka, zróbcie coś dla przyjemności. Pierwsze na mecie były oczywiście takie szczury, co to nawet pół lampki nie mieli, bo za ciężkie ;p Właściwie nie rozumiem dlaczego ich nie zdyskwalifikowano, skoro złamali regulamin.
I tym radosnym hejtem kończę notkę :D


N.

niedziela, 28 grudnia 2014

WeekEnd - Epilog


Święta dobiegły końca, na dniach pożegnamy rok 2014. Minione dwa tygodnie zapisały się dla mnie jako zapierol totalny i choć korci mnie, by sobie tu ponarzekać, uświadomić dlaczego tak nienawidzę świąt i czemu najchętniej spędziłabym ten czas samotnie w górach - nie będę pluć jadem, chciałabym o tym jak najszybciej zapomnieć.

WZLOTY I UPADKI

Wspominałam już, że luźniejszy w pracy przedświąteczny tydzień stanowił wspaniałą okazję do odrobienia się ze sprawami notorycznie przekładanymi na jutro/później/czyli nigdy. Chyba prócz planowanych tu notek, wszystko udało mi się zrealizować. Już nawet odebrałam od krawcowej sukienkę kiszoną miesiącami w szafie - będzie jak znalazł na Sylwestra :)

Upadkiem, i to bolesnym, jest kolejny rozbrat z bieganiem. Pamiętam jeszcze czasy, gdy cały rytuał wyjścia na trening zajmował mi w porywach 30 min - ubrać się, pobiegać 10 min, wrócić, prysznic i tadam, po sprawie. Dziś dokładna rozgrzewka, bieg, który sam w sobie trwa od 40 do 60 minut, stretching, prysznic, rolowanie, automasaż, posiłek wysokobiałkowy i tak dobijamy do 2h. Przez ostatnie dwa tygodnie nie było mnie stać na taką rozpustę czasową ;p

Oczywiście rezygnacja z mego głównego źródła relaksu spowodowała wzrost napięcia i co za tym idzie, odpowiedź organizmu pt. wypatroszę ci kręgosłup. Do tego godziny w wymuszonych pozycjach i choć dziś mogłabym już pobiec, nie bardzo jestem w stanie przebierać nogami. 

Będąc w tak marnym stanie fizycznym zapisałam się na kolejny bieg :D
Bieg Wielkich Serc, także spokojnie, bez szału. Nawet mi się przykro zrobiło, bo z racji rychłych urodzin zakwalifikowano mnie do kategorii K30.. chociaż obejmuje kobiety od 26 do 39 r.ż., więc będę tam wymiatać ;p

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Odpocząć. Robić nic. Dużo czytać. 
Postaram się też machnąć zaległe notki, trochę się tego uzbierało. 
Upatrzyłam sobie w H&M śliczną koszulkę do jogi! Wypadałoby więc zawitać w galerii (rzyg) i może w końcu zacząć ją praktykować. Jogę oczywiście.

WYDARZENIE TYGODNIA

Spadł śnieg i jest mróz. Jestem spełniona :) Im bardziej pogoda za oknem przypominała kwiecień (na krzakach pierwsze pąki kwiatów, ciągłe przesiadki na coraz cieńsze płaszcze), tym bardziej trafiał mnie szlag - ciśnienie szalało, czułam się bardzo źle i zastanawiałam, czy zima w sensie atmosferycznym to już relikt mojego dzieciństwa. Szkoda mi tych wszystkich ludzi (i ich rodzin), którzy przez ową huśtawkę pogodową spędzili święta w szpitalach lub kostnicy (nie pamiętam, by przez cały rok do uzdrowiska przybywało tyle karetek co w ostatnim tygodniu turnusu.. masakra jakaś). Nie wiem jak sercowcy, ale ja powoli zbieram się w sobie. I oby aura za oknem trzymała jak najdłużej!

N.

piątek, 19 grudnia 2014

Książkowe wyzwanie 2015!

A cóż to ja znalazłam na kwejku! Zważywszy na moje tegoroczne żenująco sporadyczne sięganie po książki inne niż branżowe, nosiłam się z zamiarem jakiegoś wyzwania, np. jedna książka niemedyczna w miesiącu itp. Jednak to wyzwanie podoba mi się bardziej! Jeśli dobrze liczę, do przeczytania jest 29 książek, czyli 2-3 miesięcznie.. hmm, jak wyzwanie, to nie może być łatwo, prawda? :D



Swoje postępy będę odhaczać w tym poście. Przyłączacie się do zabawy? :>

Jak jesteśmy w temacie książek, to mam drobne ogłoszenie - postanowiłam rozstać się z kilkoma pozycjami z mej biblioteczki (choć właściwsze byłoby określenie - graciarni). Pierwotnie myślałam o sprzedaży, ale w sumie wymiana na inne tytuły lub produkty pierwszej potrzeby, jak domowa nalewka, także wchodzą w grę ;p 
Poniżej lista książek, wszelkie szczegóły w wiadomościach prywatnych (mail: natiksidletalk@gmail.com):

  1. Jane Sigaloff – Imię i nazwisko zastrzeżone
  2. Candace Bushnell – Piąta Aleja
  3. Lena Oskarsson – Plac dla dziewczynek
  4. Lena Oskarsson – Czarne tango
  5. Dorota Wellman, Janusz Leon Wiśniewski – Arytmia uczuć
  6. Piotr Łopuszański – Sławni ludzie
  7. Cecily von Ziegesar – Plotkara cz. 12 Zawsze będę cię kochać
  8. Eric-Emmanuel Schmit – Tajemnica Pani Ming
  9. Larry McMurtry – Ostatni seans filmowy

N.

środa, 17 grudnia 2014

Zapachy spod choinki

Przeglądnęłam statystyki bloga. Od kilku tygodni wśród wyszukiwanych haseł królują te dotyczące wosków i świec. O ile o świecy wodnej napisałam już wszystko, co chciałam w tym poście, tak o woskach mogłabym pisać jeszcze całe opowiadania ;) Z mej zasobnej kolekcji (redukuję, naprawdę ją redukuję..) wybrałam kilka niuchów, pfu!, propozycji na mroźne, zimne grudniowe wieczory. Albo z braku zimy w tym roku, po prostu grudniowe wieczory. 


Typowo świąteczną propozycję, jak Christmas Memories, zna już chyba każdy woskomaniak. Ja swoją tartę mam jeszcze z zeszłego roku - nie dałam rady spalić jej całej, bo to bardzo intensywny zapach. Wytrawy, świąteczny, ale trzeba dawkować go z umiarem. Taki grzaniec dla nosa :)

Snow In Love podobnie pokutuje od zeszłego roku. Rozczarował mnie jego zapach, więc nie sięgałam po niego zbyt często. Dużo pudru i słodyczy, słodkich świąt Ci Natik życzy ;p Dużo pudru i słodyczy sprawia, że bardziej pasuje mi do postawienia kropki nad i po świątecznych porządkach, niż do umilania sobie nim wieczorów po zabieganym dniu.

Innym rodzajem cukru pudru charakteryzuje się Season Of Peace. Ma w sobie jakąś ostrą, mroźną nutę, naprawdę lubię go palić, nawet w kwietniu :)

By dokończyć mroźne opowieści, słów kilka o Cranberry Ice. Om nom nom! Powtórzę kolejny raz - to zapach podgrzewanej w garnuszku mrożonej żurawiny, bez transformacji zapachu, bez zaskoczeń. Bardzo mocny aromat, wręcz powoduje ślinotok. Jak widać na zdjęciu wyżej - też pokutuje.

Aby osłodzić nieco klimat, rzucam się na ciasteczka, kawy i herbaty. Vanilla Chai co prawda miała rozgrzewać jesienną porą, ale to tak fajny zapach, że nie widzę przeciwwskazań, by zaparzyć ją też teraz. Mój początkowy bulwers z powodu braku obiecanej nazwą wanilii nieco zelżał. Znalazłam ją wśród korzennych przypraw, gdzieś tam jest!

Ochotę na słodkie podbijam świeczką (ale wosk też jest w ofercie!) Pumpkin Latte. Cudowne połączenie mleka, dyni, cukru i cynamonu. Czasem naprawdę ciężko mi powstrzymać się od zjedzenia go ;p

Z ciastek do polecenia mam trzy warianty: Snowflake Cookie - kruche ciasteczka gotowe do lukrowania, Vanilla Cupcake - słodki, waniliowy, mnie nie zachwycił, ale trzyma się w klimacie, Red Velvet - którego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, najbardziej ciasteczkowy zapach Yankee Candle!

Jeśli ciasteczkowo-herbaciana wanilia to dla kogoś za dużo, idealnym wyborem będzie Vanilla Satin. Niby wanilia, ale nie trąca żadnymi olejkami do pieczenia i syropami. Lubię ten zapach za stonowanie, delikatność. Sprawdzi się, jeśli potrzebujecie tła dla przedświątecznego spotkania ze znajomymi.

Podobnie sprawy się mają z woskiem Black Coconut, który do świątecznych zapachów stanowczo nie należy, ale jest tak delikatnie słodki i kojący.. więc czemu nie?

Na zakończenie jeszcze dwie propozycje: Red Apple Wreath - moje ukochane jabłuszko, czerwone, soczyste oraz Peppermint Twist - narkotyzująca mięta, ostra, słodka, nie wiem, czy sprawdzi się na rodzinnym spotkaniu (jest baaardzo intensywna), ale do indywidualnego wąchania prosto z opakowania - jak znalazł ;p

Więcej świątecznych wosków nie posiadam. Tegoroczne propozycje nie ujęły mnie na tyle, bym je przygarnęła, a chcę stopić posiadane woski, więc nie kupuję tych, które moją być. Muszą być genialne ;p Mam nadzieje, że duszyczkom błądzącym po tym blogu w poszukiwaniu wosków choć odrobinę pomogłam (mniej klikania).

* Mój umiar i często opisywane uczucie zaduchu przy paleniu wosków związane jest z małą powierzchnią pomieszczenia, w którym oddaję się aromaterapii. 

** Linki do moich poprzednich wpisów o wspomnianych w notce woskach:

N.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

WeekEnd - Z drobnym poślizgiem


WZLOTY I UPADKI

Lubię, gdy się dzieje, prawda? ;p
Działo się tak wiele, że nawet posiłkując się kalendarzem nie jestem w stanie odtworzyć biegu wydarzeń. Początek tygodnia gdzieś mi uleciał (prawdopodobne w pracy), dopiero czwartek niósł ze sobą dość duży ładunek emocjonalny - takie sytuacje prościej zapamiętać. 

Popołudniu wybrałam się na kolejną część testów u alergologa, w towarzystwie Mężczyzny. Cały dzień chodziłam mocno wkurzona - wstałam nad ranem, pacjenci dokazywali, byłam głodna i musiałam się wracać do domu, bo zapomniałam skierowania.. Potem autobus, którym jechaliśmy puknął się z osobówką. Pani kierowca (kierownica ;p) najwyraźniej nie przejmuje się czymś tak błahym jak kodeks drogowy i jak jedzie, to świat powinien rozwijać przed nią dywan. Oczywiście dalej już nie pojechaliśmy, co więcej, podczas ostrego hamowania wywinęłam piękny piruet na rurce, naciągając sobie przywodziciele uda (przyczepy do miednicy... ogień w gaciach, mówię wam!). Już po kilku godzinach było znacznie lepiej, brak opuchlizny, brak krwiaka - uznałam to za błahostkę i wyrzuciłam z głowy. 

Wracając zahaczyłam o biuro zawodów Krakowskiego Biegu Świetlików i odebrałam swój pakiet na sobotnie bieganie. Pewnie kiedyś napiszę więcej, ale ogólnie podsumowując ten start - dupy nie urwałam :D Ale mam kompletny świetlikowy medal i myślę, że biegiem tym zamknę tegoroczne popisy. 

Niedziela upłynęła mi na przygotowaniach, uczestniczeniu i ogarnianiu innych po chrzcinach córki mojego kuzyna. Stąd takie spóźnienie w powstawaniu i publikacji tego posta :)

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Moja przerośnięta lista to do powoli się kurczy, więc mam nadzieję, że w tym tygodniu uda mi się pozamykać kilka spraw. To, co zwykle spędza mi sen z powiek - prezenty dla bliskich - są już prawie gotowe do transportu pod choinkę. Tylko choinki nie ma ;p Nie powiem, jest to dla mnie duża ulga i jedyna trauma, jaka jeszcze mnie czeka, to zakupy żywieniowe w piekle zwanym hipermarketem. 
A wyzwanie? Nie zapomnieć o tych dwóch treningach biegowych, które powinnam odbyć w tym tygodniu. Bo w minionym mi się udało!

PIOSENKA TYGODNIA

Calvin Harris & John Newman - Blame - moja power song ostatnich dni. Dziś przed wyjściem do pracy zapodałam ją sobie na słuchawkach (HTC poinformował mnie, że przesadzam i jak nie ściszę, to sam to zrobi.. za mądre te telefony w dzisiejszych czasach) i przypomniało mi się, jak brat Mężczyzny zawsze nakręcał się przed wyjściem z kumplami zapuszczając na całe mieszkanie jakąś techno-jatkę. Tak mnie to rozbawiło, że nawet byłam miła i grzeczna dla pacjentów ;p

N.

niedziela, 7 grudnia 2014

WeekEnd - Hello december!


WZLOTY I UPADKI

Fiu, fiu, dzieje się! Nie mam pojęcia, kiedy ze stanu lenistwa nieskończonego wskoczyłam na poziom zapierdolu ostatecznego. Dni lecą jak szalone, czasu wiecznie brak i odzywa się we mnie zazdrosny malkontent - czemu wszyscy wkoło mają tego czasu więcej? Lub mniej do roboty?

Poniedziałkowy ranek i przedpołudnie spędziłam w kuchni. Kupiłam sobie nowe foremki do wykrawania ciasteczek i chciałam koniecznie wypróbować je z nowym przepisem na kruche. Foremki są cacane, przepis taki sobie - ciasteczka wyszły pyszne i twarde jak granulat dla królika :D
Na szczęście mus czekoladowy, który zrobiłam sobie na imieniny wyszedł o odpowiedniej konsystencji!

Później tego dnia przyjmowałam na klatę nowy turnus (ostatni w tym roku, fuck yeah!). Aż mnie gardło bolało od gadania, tłumaczenia, eh. Największym wyzwaniem było wytłumaczenie pacjentce, że lampa Bioptron to nie Sollux i co która emituje. Niestety pojęcia promieniowanie podczerwone i światło spolaryzowane okazały się być dla pani tak obcymi, że aż brakło mi argumentów ;p Także lampa bionik na pewno była zepsuta, bo nie grzała - nie szkodzi, że nie musi (a nawet nie powinna..). Uśmiałam się też z siebie, gdy poprosiłam do gabinetu pewnego pana. Patrząc na pesel wywnioskowałam, że niewielka różnica wieku pozwoli mi trafić na kogoś kumatego. Pan wszedł, przywitał się, wyglądem przeraził, a tekstem zabił: Prooooszę pani, ogromnie się cieszę, ilekroć wchodzę do jakiegoś pomieszczenia tutaj, że na ścianie wisi krzyż. #dlaczegoja?

Wtorek zapisał się w kartach mego kalendarza jako podejście nr 41264161 do rejestracji do onkologa. Telefoniczna rejestracja właściwie tam nie funkcjonuje, więc trzeba pofatygować się osobiście. Tym razem udało mi się trafić w otwarte okienko - bo godziny otwarcia też nie pokrywają się z właściwym funkcjonowaniem jednostki.. No, ale jestem. Przede mną kilometrowa kolejka, jak się potem okazało, głównie osób zarejestrowanych na dany dzień, które meldują, że już są. Kolejka przesuwa się nawet zgrabnie. Dwie babeczki przede mną znów się zakorkowało - pada zza szyby rejestracji jak wyrocznia: pani nie ma na dziś terminu. Rzeczywiście, pani terminu nie brała, bo lekarz jej powiedział, że ma zrobić jakieś dodatkowe badania i stawić się przed jego obliczem jeszcze w tym roku. Uznała więc, że jak przyjdzie i zamelduje: jestem, to wystarczy :D Nie wystarczyło, pani w rejestracji też do łagodnych baranków nie należy, więc po chwili rozegrał się spektakl pt. Ja umieram, a pani się do tego przyczynia. I płacz z lamentem. By dodać trochę pikanterii do tej sceny, następna w kolejce pacjentka rzuciła się na płaczącą, by dowiedzieć się, za kim była w komitecie kolejkowym (choć lekarz i tak wołał po nazwisku, ale ustawka musi być!) - targa ją za rękaw od okienka i szuka jej kurtki, która reprezentowała ją w kolejce. Normalnie, jeśli nie stać Was na bilet do teatru, to wybierzcie się do poradni onkologicznej!

Jak już jesteśmy w temacie umierania przez rejestratorkę, to kilka słów o terminach. W świetle danych przedstawianych ostatnimi tygodniami w mediach, spodziewałam się terminu gdzieś w okolicach Wielkanocy. Tymczasem załapałam się na drugą połowę stycznia (!), a mogłabym nawet tydzień wcześniej, ale godziny mi nie pasowały. Dla porównania: do ginekologa czekam 2 miesiące, do dermatologa ok. 3 miesięcy, do ortopedy, jeśli się wbiję w dany rzut zapisów, to jakieś 6-7 miesięcy. Czy rzeczywiście to pakiet onkologiczny jest nam tak bardzo potrzebny?

Środa to przede wszystkim Silent-gate w pracy :D Przyszłam na popołudnie, zmieniając koleżankę, która dzień wcześniej warknęła na pracującą z nią na zmianie Pomoc fizjoterapeuty. Poszło o to, że pani B. troszkę dziwnie interpretuje podział pacjentów w rzucie (w sensie jest godzina 7 i osiem osób do wykąpania o tej godzinie - zwyczajowo dzieli się te osoby na pół, by każdy z pracowników miał to wykąpania po cztery osoby. Tymczasem pani B., jeśli tak wynika z zapisania pacjentów do kabin, chętnie wykąpie tylko 3, a niech fizjoterapeuta kąpie 5). Ja już z tym nie dyskutuję, koleżanka z resztą też, ale poszło o komentarz, że ta nie wyrabia, czy coś w ten deseń. Ciężko wyrabiać za każdym razem, gdy masz do dyspozycji tylko pięć kabin i zawsze pięciu delikwentów, z czego średnio dwóch po zabiegu ubiera się 10 min.. A w tym czasie pani B. sobie siedzi i, co najgorsze, gada do ciebie, a to strasznie wybija z rytmu (i tak jakoś głupio rozmawiać z kimś myjąc wannę, z wypiętą w jego stronę dupą ;p). Koleżanka skomentowała więc, że jak się ma trzy osoby w rzucie, to prościej wyrobić, niż przy pięciu. No, i obraza stanu :D

We czwartek pojechałam na drugi koniec miasta na testy skórne do alergologa (tu czas oczekiwania na wizytę to 3 miesiące). Straciłam około 4 godzin w MPK, bo zima, bo marznący deszcz, więc kierowcy zapominają jak się jeździ. Wszędzie stłuczki i korki. W przychodni dałam sobie zaaplikować alergeny i potem przez 15 min oczekiwania na rozwój reakcji na skórze chciałam sobie ogryźć przedramię.. Siedziałam czerwona już nie tylko na ręce, dmuchając sobie w przedramię i strasząc dzieciaki w kolejce ;p No, ale tak swędziałoooooo :(

Końcówka tygodnia to już zapierdol ostateczny - praca, zakupy, sprzątanie, prezenty, prezent na chrzciny, prezent dla Dziadków na imieniny, ich imieniny, a dziś znowu wymiana prezentu na chrzciny, bo się grono darczyńców powiększyło i można wziąć droższą opcję, z której zrezygnowaliśmy w piątek <3

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Niestety większości pomniejszych planów, tak ładnie rozpisanych na konkretny dzień, nie udało mi się zrealizować (choć termin do onkologa jest dla mnie jak zdobycie górskiego szczytu nocą, w zimie, bez raków ;p), nad czym ubolewam, bo oznacza to kolejny ciężki i zabiegany tydzień przede mną. Dobrze, że chociaż biegowo wszystko idzie zgodnie z planem :)

PLAYLISTA TYGODNIA

Może i jestem przeciwniczką urządzania Wigilii już na początku grudnia, ale jeśli chodzi o świąteczne hity (nie kolędy!), to zdarza mi się zapuścić Last Christmas nawet w lipcu. Toteż uruchomiony na Spotify cały dział playlist Bożonarodzeniowych wywołał u mnie stan lekkiej euforii. Poniżej taka podstawowa mieszanka, myślę, podejdzie każdemu. Polecam jednak posłuchać też pozostałych - a jest w czym wybierać!



N.

piątek, 5 grudnia 2014

Tak niewiele trzeba!



Każdy, kto pracuje z ludźmi (w sensie świadczy im swoje usługi/towar), wcześniej czy później dochodzi do wniosku, że niektórzy z nich są pojebani zdrowo rąbnięci. Początkowo człowiek daje się zaskoczyć tym agresorom, przerośniętym dzieciom, ofiarom szczepionek na grypę, generalnie każdemu, kogo zachowanie odbiega od ogólnie przyjętych norm. I, co najważniejsze, naszych oczekiwań. 

Rok temu, gdy pacjentka wyzwała mnie od kurwy tylko dlatego, że trzymałam się zaleceń lekarza świadcząc jej usługę, mocno się tym przejęłam, wielokrotnie o tym opowiadałam, w sumie po to, by trochę wyładować złe emocje, które takie oskarżenie niesie ze sobą. Nie potrafiłam zrozumieć motywów tej pani, powodu dla którego tak się zachowała, zmiażdżyło mi to nieco ogląd na relacje międzyludzkie. Dziś, dwanaście miesięcy później, kilkanaście turnusów później, kilka kurw później, wiem już, że zasady, które wyniosłam z domu mają zastosowanie głównie tam oraz w gronie najbliższych mi osób. Jeśli idę do pracy, mogę spodziewać się wszystkiego, ale na pewno nie kultury i ogłady moich podopiecznych. 

Pisałam też kiedyś, że po dłuższym czasie spędzonym wśród ludzi takiego pokroju człowiek zaczyna się zmieniać. Dostosowywać do środowiska, w którym się znalazł. Pojawiają się stanowczość i niechęć wobec chronicznych kombinatorów, śmierdzieli, kłamców i alfonsów (czyli tych, który o Twojej profesji wiedzą więcej, niż Ty sam..). Pojawia się też odwzajemnianie agresji i epitetów (choć tu pragnę podkreślić, że nikomu nie powiedziałam, że jest kurwą), czyli zachowania, z którym wolałabym się nie identyfikować. Nie chcę być postrzegana jako ta pani, co warczy na każdego. Obserwuję siebie i swoje zachowanie, by móc chociaż sama przed sobą usprawiedliwiać się z jakiś wybuchów w stronę pacjenta, bo przecież sprowokował mnie, a ja taka zła zwykle nie jestem. 

Z obserwacji tych wynikła dzisiejsza refleksja (choć de facto skrystalizowała się ona w kolejce do kasy w Pepco) - tak niewiele trzeba, by zrobić na drugim człowieku lepsze wrażenie. Nie będę tu zachęcać do uśmiechu, miłych gestów, jak minął dzień i podobnych zwrotów, nie będę pisać o sobie. Skupię się, jak zawsze, na moich pacjentach. To oni są źródłem mego wkurwu, lecz także oni powodują, że chce się pracować w tym porypanym zawodzie.

Przychodzi pacjentka, wiek w okolicach nadętej matrony, komercyjna, więc stopy całować, bo płacę, to wymagam. Klasyka gatunku. Przychodzi spóźniona na zabieg 1 godz. i 10 min. Przychodzi i rzuca kartę, kwitując swą obecność słowami: Spóźniłam się.

Tyle. Spóźniłam się. Żadnego przepraszam albo spierdalaj. Nic. I stoi. Delikatnie próbujemy nakłonić panią do jakichkolwiek wyjaśnień, ale to jak grzebać kijem w gównie - bez sensu. Musiałam babona przyjąć, bo była z mojej zmiany, gdybym odesłała ją do planowania, trafiłaby już na zmianę koleżanki, która nie zasłużyła na obcowanie z podmiotem i ma co robić, więc pracy dokładać jej nie będę. Dzięki temu odjechał mi autobus (następny za 40 min), nie zdążyłam na przesiadkę i wróciłam do domu gruuubo po czasie. 

Życzenia masywnej sraki zaliczyła też dziś pani w Pepco. Kolejka do kasy dłuższa niż w osiedlowym mięsnym piątkowym popołudniem. Nagle zza stojaka z papierami ozdobnymi wyłania się kobiecina z torebką na prezent w garści i obwieszcza, że ona ma tylko to i chce bez kolejki. Poszczególne ogniwa podniosły głos, iż każdy tu ma tylko coś. Tylko tasiemkę. Tylko skarpetki dla wnuka. Tylko świeczkę. Itd. Baba przede mną pozwoliła jej wejść, a spytana, czy ja i inni z tylko jedną rzeczą też możemy przed nią skasować towar, oburzyła się. No i jestem bezczelna! 
Zrozumiałabym, gdyby wpychająca się pani była starsza, schorowana, niepełnosprawna, w ciąży, z wrzeszczącym bachorem, no cokolwiek. A tak, to tylko wkurw. 

Tymczasem tak niewiele potrzeba, by uchronić się przed natikową biegunką. Zupełnie inaczej traktuje się osoby, które nie dają się na dzień dobry poznać jako gbury i furiaci. Potrafią się przywitać po wejściu do pomieszczenia, przeprosić za spóźnienie, przełknąć ego i przyjąć na klatę, jeśli nic nie da się poradzić na konsekwencje ich czynów. Potrafią podziękować. Z grubsza wystarcza nawet, jeśli po prostu nie wyżywają się na nas, bo są nieudacznikami. Jeśli pamiętam, że dana jednostka przy każdym spotkaniu drze na mnie mordę, bo to jest jej sposób bycia, to chyba jasne, że odczuwam do niej głównie niechęć i odrazę, a co za tym idzie, nie będę chciała jej iść na rękę. Natomiast, jeśli spóźniona osoba dotychczas raczej ujmowała mnie swoim charakterem, czy kulturą, to choćbym miała rozmnożyć wanny przez pączkowanie, coś wymyślę. Z czystej sympatii.

Tak niewiele trzeba, bym uznawana była za miłą i uczynną osobę - i równie niewiele, by wyszedł ze mnie diabeł. Tylko odrobina kultury wystarcza, by nie wyjść na buraka i zostać pozytywnie zapamiętanym. Oraz jedna kurwa, bym maksymalnie uprzykrzyła delikwentowi pobyt na turnusie.

Tak niewiele.

N.