niedziela, 31 sierpnia 2014

WeekEnd - Syndrom sprzątania

Nie, to nie był naprawdę dobry tydzień. Był przyzwoity. 


WZLOTY I UPADKI

W pracy jak zawsze wesoło. Zostałam wrobiona w dyżur na dniu otwartym, tuż przed Biegiem Trzech Kopców - znów zamiast mobilizować siły, będę marnować je na pracę. A jak już jesteśmy przy sile, to po wczorajszych 7h na siareczce nie jestem w stanie płynnie się poruszać, tak mnie wszystko boli. Rozważałam nawet leki przeciwbólowe (czego raczej unikam, gdy boli mnie kręgosłup), ale stanęło na terapii winem :)

We środę byliśmy z Mężczyzną i jego przyjaciółką na Bardzo poszukiwanym człowieku. Ochów, achów może nie było, ale film mi się podobał. Wróciłam też do oglądania Mad Men'a - co prawda oglądam jeden odcinek dwa dni, ale zawsze to jakieś 20 min tylko dla mnie :)

Znalazłam sobie nowy płaszczyk na teraz. Niestety jego cena nieco zniszczyła moje wyobrażenie o wartości tak cienkiego materiału, ale wyglądam w nim na tyle dobrze, że grzechem byłoby go nie wziąć. Na razie płaszcz odwiesiłam, kwitując swoją decyzję słowami: kupię po wypłacie, bo teraz wydając tyle kasy, zmieniłaby się cyferka na początku salda i byłoby mi przykro. Na to moja matka: zapłać gotówką :D Eh :D

Wczoraj w ramach umierania na ból ciała, opracowałam sobie plan Gande Sprzątania Pokoju. Siedziałam/leżałam, rozpisywałam kolejność działań, drobne zmiany i te duże, np. chciałabym coś powiesić na ścianie, nawet znalazłam sobie odpowiedni obrazek na kwejku:

Dopiero po kilku godzinach zrozumiałam, czemu mnie tak wzięło na sprzątanie.. otóż nieubłaganie zbliża się kurs i powinnam się uczyć! :) To tak jak w trakcie sesji - wszystko, byle nie patrzeć w książki!

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Treningi wszystkie zrobiłam :) W Aziku też byłam :) W sobotę nikogo w pracy nie zabiłam, choć czekanie 1h na pacjentkę, która mieszka na miejscu, ale nie przyszła wcześniej, bo w tygodniu zawsze musi przychodzić na godzinę z karty, to w sobotę nie będzie robiła nam łaski i ułatwiała życia - podniosło mi nieco adrenalinę we krwi. Nie tyle czekanie, to takie właśnie tłumaczenie się.
Dodatkowego posta na blogu nie było, ale to raczej zauważyliście :)

Next week: popołudniowo-nocna zmiana w przyszłym tygodniu pozwala mi na sensowne wykorzystanie poranków. Ewelina z keepdreamsclose kazała mi iść biegać o wschodzie słońca - to plan na wtorek :) W poniedziałek wieczorem zaliczę BPU w Aziku. Posprzątam biurko. Zasiądę do książek (muszę sobie jakoś zorganizować czas na naukę, chyba czas przejść w tryb sen jest dla słabych ^^). Hmm, upiekę te chleb? ;p

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

Zostało 8 tygodni. Dwa miesiące. Przestaje mnie to bawić, a zaczyna zastanawiać - co ja sobie myślałam zapisując się? :D Niby na razie wszystko idzie w dobrym kierunku, kolano siedzi cicho (w przeciwieństwie do reszty ciała..), ostatnio tak skrupulatnie realizowałam plan chyba w '79 (na 4 tygodnie biegania wypadł mi tylko 1 trening) - jednak ciągle mam wrażenie, że narobię sobie tym więcej krzywdy, niż przyjemności.

We wtorek miały być 3 km, ale zamyśliłam się, pobiegłam za daleko i wyszło 4,5 km. Bywa. Czwartkowe 8 km zrealizowałam po mega denerwującej trasie - milion sygnalizacji świetlnych, kilometrowe podbiegi i hardkorowe zbieganie z nich. Niedziela to marszobieg (10 km) - nie wiem, co mnie podkusiło tym razem, ale moja trasa to był jeden wielki podbieg - w górę, górę, kawałek mniej stromego, znów piłowanie, ooo, śmierdzi siarką, rozwalony chodnik, w dóóół, a nie, znów pod górę, schody moje ukochane.. jestem mistrzem w utrudnianiu sobie życia :) Od około 6-go kilometra umierałam - ból kręgosłupa utrudniał oddychanie i nagle jakoś tak pokazało się słońce, zrobiło się za ciepło #problemypierwszegoświata :D

PIOSENKA TYGODNIA

Lorde - Team - odgrzewany kotlet, przypomniany mi przez jedną z playlist Spotify. W sumie taki paradoks - nie przepadam za tą panią, a już piosenka Royal doprowadza mnie do szału, natomiast ten kawałek jest dość przyjemny.

I tak upłynął kolejny tydzień. Rozmawialiśmy wczoraj przed snem z Mężczyzną o natłoku informacji i procesów, z którymi musi sobie radzić nasz mózg w porównaniu z pokoleniem naszych rodziców. Komputery, smartphony - niby mają nam ułatwiać życie, ale tak naprawdę dostarczają kolejnych bodźców. Mamy pralki i zmywarki, które część prac domowych wykonują za nas. Samochody, dzięki którym oszczędzamy czas na przemieszczanie się (choć jeśli mowa o Krk, to nie wiem, czy cokolwiek w ten sposób oszczędzimy ;p). Dużo różnych pomocy, które dają nam więcej czasu dla siebie, lecz my, zamiast odpocząć, szalejemy dalej. By nie trwonić czasu. By się rozwijać.
Pomyślcie, przez jakie piekło będą przechodzić mózgi naszych dzieci.

N.

niedziela, 24 sierpnia 2014

WeekEnd - Odliczam dni

Eh, czyli jednak te niedzielne podsumowania będą musiały nam na razie wystarczyć :) Doba jest dla mnie za krótka i czasem, mimo chęci i głowy pełnej pomysłów żywcem nie mam jak przelać swoich myśli do internetów. Ba, nawet na Instagramie posucha - w końcu każda minuta jest na wagę złota i lepiej jest po prostu zjeść śniadanie, niż robić mu kilka ujęć. Myślę jednak, że to ostatni tydzień takiej gonitwy (w sumie nie wiem za czym) i w przyszłą niedzielę siadając do tej notki będę mogła westchnąć i napisać: To był naprawdę dobry tydzień..



WZLOTY I UPADKI

Moje obawy zawodowe okazały się być przesadzone (często tak bywa ;p) - owszem, turnus do najłatwiejszych nie należy, ale osoby z którymi pracuję indywidualne są bardzo w porządku. Prawie wszyscy wiedzą, po co przyszli na rehabilitację! Mózg mi się przegrzewa od natłoku informacji (bo jeśli widzę, że pacjentowi się chce, to mi chce się jeszcze bardziej i potem w domu, zamiast biegać/jeść/oglądać seriale/ruchać się wertuję notatki z kursów w poszukiwaniu potwierdzenia moich teorii, oglądam kilkadziesiąt filmików na YT o dostępach do mięśnia podłopatkowego i rozpisuję plany rehabilitacji na kolejne dni). Moja mobilizacja bywa nawet denerwująca - czasem ciężko mi wyrzucić z głowy dręczącą mnie myśl, jakieś zagadnienie, które chce sprawdzić w domu i kręcę się po sali jak smród po gaciach tudzież pielgrzymuję do bardziej doświadczonego kolegi. We czwartek śmiejąc się z moich problemów rzucił zdanie: widzisz, fajnie tak popracować z pacjentem sam na sam. Może jeszcze niechętnie, ale przyznaję mu rację. 

Z tego stanu przesiadywania nad książkami wyrywają mnie jednak szturchnięcia z prawdziwego życia. Czasem niesamowicie zazdroszczę innym tej niespożytej ilości wolnego czasu. Slow breakfast, ootd na insta, tu siłownia, bieganie, ćwiczenia, kino! (raju, sto lat kina nie widziałam). I energii. Mam świadomość, że dla każdego doba ma 24h, ale czemu wszyscy wkoło potrafią zagospodarować ten czas lepiej, niż ja? Co robię źle? 

Poświęciłam sobotni wieczór i kawałek nocy na socjalizowanie się. Mężczyzna urządził imprezę w Forty Kleparz i musiałam przyjść, bo znowu jego znajomi popadli w jakiś kociokwik pt. czemu znowu nie chciało się twojej wirtualnej dziewczynie przyjść? Pomijając dość oczywistą, acz kompletnie niezrozumiałą przez tych ludzi kwestię posiadania innych, często ciekawszych planów na dany wieczór (np.sen ;p), nie potrafię zrozumieć łatwości z jaką inni narzucają nam swój sposób życia. Jak to nie lubisz imprez? No co ty, ze mną się nie napijesz!? Co możesz mieć ciekawszego do roboty w piątkowy/sobotni wieczór od chlania? Ciężki klimat. Mnie ten infantylizm już tak nie rusza - czy ludzie odzywający się do mnie w ten sposób (oczywiście mający w dupie wszelkie odpowiedzi na powyższe pytania) są warci poświęcania im czasu? Chyba średnio. Widzę jednak, jak czasem tego typu przytyki wkurwiają Mężczyznę i od wielkiego dzwonu przybywam na imprezę. Tym razem musiałam przebrnąć przez falę ale napij się ze mną, odpowiadając chyba kilkaset razy nie, dziękuję, co przypłaciłam utratą głosu w trakcie wieczoru. Mam nadzieję, że te kilka godzin mojej obecności wystarczy zgromadzonym na kolejne miesiące ;p

Dziś natomiast moja Mama zarządziła obiad dla dziadków i kuzynki (w ramach przerwy w przygotowaniach do kampanii wrześniowej), więc od godziny 11:00 siedziałam w kuchni, a obiad przeciągnął się prawie do kolacji, więc reszta wieczoru to znowu walka z czasem, by wszystko ogarnąć na jutro i jeszcze napisać ten post. 

Z pozytywów, to w końcu, po tygodniach walki z brakiem czasu, brzydkimi rzeczami w sklepach lub chorymi cenami za te ładne rzeczy, udało mi się zrealizować kilka punktów z listy brakujących mi butów i dodatków: nowe sandały, nowe baleriny oraz nowa mała torebka - ich poprzednicy już ledwo trzymają się w całości, więc jestem więcej, niż dumna z siebie, że na coś się zdecydowałam nim, np. odpadła mi podeszwa od reszty buta :D

W sobotę z rana napadłam też Lidla celem przygarnięcia bluz do biegania, ale wyszłam z niesmakiem (i tą szarą z kapturem, ale bez szału) - niestety kroje jakieś takie piżamowe, a w rozmiar S zmieściłabym się razem z dwoma innymi osobami. 

I na koniec, na nieszczęście mojego portfela, w Bonarce otworzyło się stoisko (koło H&M) z zapachami do domu. Mają tam, i Yankee Candle, i Kringle Candle, i inne śmierdziele, a ja nie muszę już dymać na Miodową, by wydać zawsze za dużo kasy na woski ^^

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Będą baty ;p Z obiecanych sobie ostatnio trzech odwiedzin w Aziku wyszło całe..jedno. Ogromnie żałuje, że nie mają otwarte całą dobę, może wtedy bym wyrobiła.. Chleba też nie upiekłam, w sumie to nie wiem co ja sobie wyobrażałam rzucając sobie to wyzwanie ;p

Na kolejny tydzień tradycyjnie - zrobić wszystkie treningi, ten nieszczęsny Azik, nie zabić nikogo w sobotę w pracy (;p) i, uwaga, napisać jednego posta więcej na blogu! Ha!

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

Prawie udało mi się zrealizować treningi tego tygodnia. Wtorkowe 3 km były bardzo przyjemne, początkowo chciałam trzymać równe tempo, pierwszy zakres tętna itp, ale biegło mi się tak dobrze, że zrobiłam sobie trening z narastającym tempem. Czwartkowy bieg ciężko mi ocenić, bo trasa wymagała wielu przepraw przez skrzyżowania z sygnalizacją świetlną (czyt. stania po kilka minut w oczekiwaniu na zielone), więc endo pokazuje taką sieczkę tempa, że aż dziw, że żyję ;p Było przyjemnie i to najważniejsze.
Niestety dzisiejsze planowane 8 km marszobiegu poszło się je&^*^%ać dzięki rodzinnemu obiadkowi (znacie to powiedzenie, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach? ;p) i muszę pomyśleć co z tym fantem zrobić. Opcje: a) odpuścić i realizować plan dalej jak leci; b) zrobić jutro, co niestety oznacza bieg zaraz po pracy (bo nie chcę się długo tułać po ciemku), na głodniaka (bo nie zdążę strawić obiadu), co jak dla mnie brzmi średnio rozsądnie; c) zrobić w sobotę po pracy (powinnam skończyć ok. 14) i potem dobić się niedzielnym treningiem - też brzmi ryzykownie. To jak, która opcja najlepsza? :>

PIOSENKA TYGODNIA

Prayer In C - słucham tego kawałka jakieś 4-5x dziennie (niestety na sali gimnastycznej odbiera tylko Eska, a oni zapętlają sobie 10 piosenek i męczą tym zestawem przez cały dzień) i za każdym razem przypomina mi się wrocławski hostel - poranek, gdy siedząc na łóżku czekam na Mężczyznę i mamy zaraz ruszyć na hispterskie śniadanie na mieście :)

Dziś bez podsumowania - miłego tygodni!
N.

niedziela, 17 sierpnia 2014

WeekEnd - Jest mi dość niewyraźnie

Drugi tydzień urlopu przeleciał w zastraszającym tempie! Życzyłabym sobie, by najbliższe dwa tygodnie przemknęły równie szybko. Niby dostąpię w pracy awansu społecznego, ale wieści jakie mnie doszły odnośnie nowego turnusu już powodują, że mam ochotę posiedzieć w domu nieco dłużej :D

WZLOTY I UPADKI

Od poniedziałku do środy gościłam we Wrocławiu. Drugiego dnia pobytu Mężczyzna przypomniał mi, skąd w ogóle wziął się pomysł wyjazdu - nasza rocznica. Którą obchodzimy w maju. Tak, od maja nie byłam w stanie znaleźć 3 dni na wyjazd. Krótka relacja może pojawi się na blogu - nie będę obiecywać, bo jak pochłonie mnie praca, to odżyję dopiero na jesień ;p

Po powrocie zaliczyłam swoszowickie piwo, wysłuchałam ploteczek z czasu mej nieobecności w pracy i przekonałam się (po raz kolejny), że to właśnie nasi współpracownicy w dużej mierze decydują o tym, czy podoba nam się to, co robimy, czy nie. Lub czy zmieniamy zawód jeszcze w tym roku, czy dopiero po kolejnym kryzysie.

Długi weekend mieliśmy spędzić z rodziną w górach (przymierzamy się od kilku miesięcy do Granatów), ale pogoda znowu nie rokowała, więc zamiast odstawiać podśmiechujki z nawalonego warszawskim powietrzem (tudzież wódką) Mężczyzny, siedzę w Krakowie i odświeżam sobie testy kliniczne :rzyg:

Czy ktoś z Was orientuje się, czy jako konsument mam prawo wymagać sprzedania mi towaru po cenie na metce produktu, mimo iż jest ona niezgodna z tą w systemie oraz logiką (chodzi o przecenione buty, zniżka wynosi 30%, lecz jedna, jedyna para, akurat ta, którą kupiłam, miała cenę obniżoną dużo bardziej i na kasie był cyrk)? Co w takiej sytuacji ma większą moc - informacja o obniżce 30%, czy naklejka na pudełku?

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Wpierw podsumuję wyzwania z poprzedniego wpisu :) Plan treningowy - wykonany w 100%! Wtorkowy trening odbyłam we czwartek po powrocie do Krk, czwartkowy trening w piątek, a niedzielny przebiegł bez zakłóceń wyjazdem. Natomiast rozciąganie się poszło nieco mniej spektakularnie - głównie po treningach, jak zawsze, może tylko mocniej skupione na nogach. Wyrabianie dobrych nawyków trwa u mnie bardzo długo.

W przyszłym tygodniu mam dość gównianą (godzinowo) zmianę w pracy, więc bieganie muszę wcisnąć na wieczór. Pójść chociaż 3 razy do Azika. I upiec chleb. 

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

Ten tydzień nie był biegowo przełomowy. Wciąż dwa biegi w pierwszym zakresie tętna - pierwszy jeszcze jako tako, drugi był typowym fartlekiem, bo mnie poniosły emocje i chłodne powietrze. Trzeci bieg to była istna masakra. Kolka, która chwyciła już na początku i trzymała do 8go kilometra, dwa zrywy nudności - wszystko szło mi nie tak, ale dotrwałam do końca. Mam nadzieje, że to wina stresu i już jutro trochę mi przejdzie.

PIOSENKA TYGODNIA

Coldplay - A Sky Full Of Stars - w tej piosence jest coś takiego pozytywnego, że nie sposób jej nie lubić. Chyba jedyny kawałek, który mordowany w radiu po 100x dziennie nie budzi u mnie agresora.

Myślę, że na tym skończę swoje marudzenie :) Wracam do książek, a jutro z pełnymi gaciami do pracy - życzcie mi powodzenia i spokojnego tygodnia. Nie może przecież być aż tak źle?

Miłego tygodnia i do napisania,
N.

niedziela, 10 sierpnia 2014

WeekEnd - Reset potrzebny od zaraz

Pierwsze dni urlopu upływały mi na leżeniu i mentalnym rozpraszaniu bólu całego ciała. Chyba jeszcze nigdy nie doprowadziłam się do tak złego stanu fizycznego i psychicznego. Zdałam sobie też sprawę z tego, że kompletnie nie pamiętam kilku minionych tygodni. Każdy dzień jest taką samą mgłą i jedynie zapisy w kalendarzu pomagają mi poukładać ten świat w jakąś całość. Teraz sobie trochę odpocznę, jasne, ale potem będzie ten sam cyrk. Stąd nowy niedzielny cykl - WeekEnd. Taki przegląd (chyba bardziej dla mnie, niż dla Was ;p) minionych siedmiu dni.


Wzloty i upadki

Poniedziałkowym wieczorem poczułam w końcu, że chce mi się jechać do tego Wrocławia. Zabrałam się za przegląd hosteli, wybór atrakcji, które chcemy z Mężczyzną zobaczyć, transport itp. Gdzieś tam pojawił się dreszczyk emocji, a nie tylko wkurw, że znowu ja muszę coś załatwiać :)

Dla przeciwwagi, środowe próby znalezienia sukienki zakończyły się fiaskiem, a humor tak mi się popsuł, że już nawet nie rozglądałam się za torebką i butami.. Jak człowiek szuka kiecy na wesele, to wkoło same szmatki, jak szuka szmatki, to masa tiulu i cekinów.

Podobnie druzgoczącym było uświadomienie sobie swojego braku gibkości. Nie wiem kiedy to się stało, ale moje mięśnie nóg zupełnie straciły na elastyczności. Płakać mi się chciało, gdy na pilatesie prowadząca położyła się w szpagacie między swoimi nogami, a ja nawet łokci nie mogłam oprzeć o ziemię (w przeciwieństwie do kobiet 50+ zgromadzonych wkoło). Kiedy to się stało? :(

Sobotę spędziłam w Tatrach. Mimo ogromnych tłumów na szlakach (przypomniało mi się, dlaczego nie jeżdżę w góry w sezonie) odpoczęłam sobie chwilę nad Małym Stawem (Polskim) i już wiem, że we wrześniu/październiku wracam tam sama, wyjdę gdzieś i będę siedzieć :)

Wyzwanie na kolejny tydzień

Przyszły tydzień zapowiada się mocno turystycznie i obawiam się, że zrujnuje to kompletnie mój plan treningowy. Muszę więc tak to zrobić, by wszystkie trzy biegi się odbyły - jak? Jeszcze nie wiem :D Wiem natomiast, że do poprawy gibkości ani butów, ani dużo czasu nie potrzebuję, więc postaram się coś niecoś rozciągnąć.

Przygotowania do Półmaratonu Królewskiego

Niewątpliwie ten temat nie zejdzie z tapety przez najbliższe 3 miesiące. Wciąż jeszcze bardziej bawi mnie mój udział w tym wydarzeniu, niż stresuje. I oby taka sytuacja miała miejsce do samej mety. Tymczasem pierwszy tydzień treningowy przebiega dość spokojnie. Plan treningowy zaczęłam od redukcji kilometrażu (bo i tak wykończenie fizyczne nie pozwoliłoby mi na trzaskanie dyszki za dyszką) i jeszcze większe zwolnienie tempa. Teraz czołgam się średnio 6min/km i prawdę mówiąc, wcale nie czuję się wybitnie mniej zmęczona (bardziej bolą mnie stawy), ale sprawdzimy jak będzie w przyszłym tygodniu. Z nowości, będą marszobiegi zamiast wybiegań czysto biegiem ;p Na razie w proporcji 9 min biegu na 1 min marszu - tu już nie bawię się w wolne tempo i niskie tętno, tylko biegnę jak lubię.

Piosenka tygodnia

Nie mogło być inaczej :) Kawałek, który dominował w tym tygodniu to Personal Jesus. Zaczęło się od biegu jakiś tydzień temu, gdy szło mi tak dobrze i tak lekko, że radośnie śpiewałam sobie aktualnie lecącą w słuchawkach piosenkę. Akurat, gdy wbiegałam na teren Sanktuarium w Łagiewnikach, z ust mych leciały kolejne wersy piosenki Depeche Mode. Miny pielgrzymów - bezcenne (w Simsach jest taka cecha charakteru - niezręczny towarzysko - kwintesencja mnie). I nie byłoby w tym nic wartego wspomnienia, gdyby nie to, że w tym tygodniu ilekroć wbiegałam w okolice Łagiewnik, mój telefon, ustawiony na losowe odtwarzania CAŁEJ muzyki, zapuszczał właśnie Personal Jesus.

Tyle wieści na dziś, wracam pakować walizkę i wybywam z Mężczyzną do Wrocławia. Jest plan, by tym razem zobaczyć więcej, niż sale wykładową i Spiż na Rynku :)

N.

środa, 6 sierpnia 2014

Czytaj KRK! - edycja sierpniowa

Trochę książkowo zrobiło się na blogu :) Ostatnie dni spędzam gapiąc się w mój mikro-ekranik telefonu komórkowego, głównie za sprawą projektu Czytaj KRK! Więcej o akcji można poczytać TUTAJ.


Po ściągnięciu aplikacji na smartphona, skanujemy QR kod i cieszymy się przez 30 dni darmową książką. Gdy już ją przeczytamy, skanujemy kolejny kod i wymieniamy na kolejną pozycję. W edycji sierpniowej mamy 10 tytułów do konsumpcji: 

Ości – Ignacy Karpowicz
Witajcie w Rosji – Dmitry Glukhovsky
Jony Ive - Leander Kahney
Kiedyś o tym miejscu napiszę -Binyavanga Wainaina
Drzewo migdałowe – Michelle Corasanti
Kongres futurologiczny – Stanisław Lem
I jak tu nie biegać! – Beata Sadowska
Haiku. Haiku mistrzów – Ryszard Krynicki
Zamień chemię na jedzenie – Julita Bator
Magiczne drzewo. Czerwone krzesło – Andrzej Maleszka

Ponieważ I jak tu nie biegać! już czytałam, w pierwszej kolejności skusiłam się na książkę Julity Bator. Pamiętam, że niedawno był na nią ogromny boom, każdy bloger musiał ją mieć i przeczytać, pewnie nikła część z nich zastosowała się do promowanej w niej reedukacji żywieniowej (czemu akurat się nie dziwię), ale pojawiło się wiele głosów, że w sumie to nie warto. I pod tym się podpisuję - nie warto jej kupować, lepiej przeczytać e-book. Gdybym była zakręcona na punkcie zdrowego odżywiania się i pałała chęcią rewolucji, po lekturze Zamień chemię na jedzenie dalej nie wiedziałabym co i jak mam zrobić. Jako osobę mocno dociekliwą, nie zadowalają mnie też lakoniczne tłumaczenia czemu dana substancja jest szkodliwa/karcerogenna/teratogenna/po prostu zła. A już stwierdzenie, że wszystko co jest GMO jest złe, bo jest modyfikowane (i to genetycznie! drżyjcie narody!), oczywiście bez podania na czym dana modyfikacja polega i co potencjalnie miałaby zmodyfikować w naszym organizmie, utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że to pozycja nie dla mnie. 

Jeszcze kilka słów odnośnie samego czytnika. Bardziej denerwujące, niż treść nietrafionej książki jest jej czytanie. Co prawda mamy do wyboru i wielkość i rodzaj czcionki oraz kolor tła, ale te udogodnienia odchodzą w niepamięć w momencie dobrnięcia do końca rozdziału. W Zamień chemię na jedzenie tych rozdziałów, wstępów, tabel, załączników jest chyba ponad dwadzieścia i raczej są krótkie. I tak, po 3 min lektury chcemy przejść do następnego rozdziału, a czytnik ładuje nam znowu ten sam rozdział - nieważne, czy smyramy ekran, czy wybieramy kolejny rozdział z menu. Dopiero cofnięcie się do głównego menu aplikacji lub jej restart pozwalały załadować wybrane treści. O ile nie jest to szczególnie uciążliwe przy obszernych książkach i dłuuugich rozdziałach, tak nawigacja po Zamień.. zmordowała mnie bardziej, niż ten mikroskopijny ekran telefonu zmęczył moje oczy ;p

Mimo tych niedoróbek programistycznych, sam pomysł bardzo przypadł mi do gustu, więc lecę skanować kolejny kod :)

Z nosem w telefonie, 
N.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

I jak tu nie biegać metodą Gallowaya!?

Czytanie ostatnimi czasami idzie mi bardzo opornie. O ile literatura fachowa (na szczęście w postaci artykułów) jeszcze jako tako mi wchodziła między zajęciami, tak czasu na rozłożenie się z książką wiecznie brakowało. Książka Beaty Sadowskiej czekała na swoją kolej kilka miesięcy! Ale udało się, obie pozycje już za mną i dziś podzielę się paroma przemyśleniami.

I jak tu nie biegać! jest pozycją typowo motywacyjną. Napisana bardzo lekko, wchodzi jak nóż w masło i pewnie mając do dyspozycji kilka godzin, można wziąć ją na raz i nawet nie poczuć. Urzekają mnie też piękne zdjęcia. Sama książka podzielona jest na kilkanaście rozdziałów (artykułów?) pisanych przez autorkę i przeplatanych komentarzem-wywiadem z Kubą Wiśniewskim. Pewnie dla osoby totalnie początkującej jest to jakaś tam garść informacji na początek, ale ja jedynie przeleciałam większość wzrokiem. Rozwaliły mnie też przepisy zamieszczone przez autorkę - tu agar do deseru, tam komosa ryżowa, to znów nasiona chia, ewentualnie olej lniany.. Uwierzcie, próbowałam ogarnąć chociaż jeden z nich, niestety wiecznie czegoś mi brakowało w domu :(


Biegałabym!
Co podobało mi się w książce, to momentami przesadny, ale może właśnie tak trzeba, hołd złożony kinesiotapingowi oraz Kenzo Kase'owi :) Krytyka biegania w szpilkach - cieszę się, że nie tylko ja uważam (nawet 100m odcinki!) bieganie na obcasach za szalenie głupi pomysł. No i obalanie mitu, że kobieta w ciąży biegać nie może. Oczywiście jest to indywidualna sprawa, ale wkurza mnie wytykanie ciężarnych pomykających ścieżkami biegowymi, jakoby krzywdziły swoje pociechy. Jest też parę kwestii, z którymi stanowczo się nie zgadzam, ale książka jest generalnie spisaniem biegowej historii autorki, więc tak jak w każdej dziedzinie życia, nie musimy wszyscy mieć identycznego zdania na każdy temat. Po lekturze pomyślałam sobie nawet, że mogłabym wymienić kilka blogów biegających kobiet, które mogłyby wydać swoje notki na papierze i otrzymalibyśmy równie inspirujące historie :)


Bieganie metodą Gallowaya znalazło się w mojej biblioteczce za sprawą Eweliny i jej recenzji tej książki. To był ten czas, gdy pragnienie wzięcia udziału w Półmaratonie Królewskim zaczynało tłamsić zdrowy rozsądek. Dlaczego? Napiszę Wam o tym po półmaratonie (tak, wezmę w nim udział ;p) - ogólnie pisząc, z moim niezbyt zdrowym kolanem nie powinnam tyle biegać. O metodzie kiedyś słyszałam, ale chyba potrzebowałam konkretów, dużo konkretów, by poukładać sobie w głowie swój szaleńczy plan. Książka jest niezłą skarbnicą wiedzy o bieganiu w ogóle. Może rozdział o fizjologii nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, ale jestem przekonana, że dla kogoś bez Bochenka i Konturka w głowie jest to niemała pomoc w zrozumieniu swojego ciała. Co prawda razi mnie, że kolejny autor nie potrafi napisać kość piszczelowa, tylko wali piszczel gdzie popadnie i jak pada hasło o przeciążeniu piszczela z ust jakiegoś biegacza, to nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, czy wzywać pogotowie, bo ma przeciążeniowe złamanie kości piszczelowej, czy tylko zakwasy po niedzielnym wybieganiu..

Wciąż nie wiem, w którym wcieleniu teraz jestem :)
Rozdział o planowaniu wydawał mi się początkowo bardzo chaotyczny. Dopiero dalsza lektura pozwoliła mi zrozumieć o czym pisał autor na samym początku :) Także nie zrażajcie się, i tak będziecie wracać do poszczególnych rozdziałów tej książki przy każdym pojawiającym się problemie. Ja od jutra wdrażam papierowy dziennik biegowy (czas ruszyć z planem treningowym pod półmaraton!) i pomiary tętna po przebudzeniu. Oczywiście najbardziej interesowało mnie zagadnienie przerw w biegu na marsz i okazuje się, że jednak proporcję muszę wypracować sama - mam na to 12 tygodni :p 

Z godnych uwagi rozdziałów: ten poświęcony technice biegu - każdemu biegaczowi pozwoli wyłapać błędy i je skorygować; bieganie dla kobiet - ciekawe spostrzeżenie odnośnie nieregularności cyklu spowodowanej dużym kilometrażem oraz zdanie, które mnie rozwaliło na łopatki - Ponieważ Twój nastrój (a także poczucie zdrowia) będzie pozytywnie dostrajany podczas prawie każdego biegu, przez wzgląd na Ciebie samą oraz na Twoją rodzinę ważne jest, żebyś odbyła swój bieg albo marsz. :D Ciężarna, czy nie - nie przeszkadzaj kobiecie w treningach!

Największy zgrzyt wywołał u mnie rozdział o kontuzjach. Paradoksy w stylu: zerwanie ścięgna? przerwa w bieganiu 4-6 tyg, złamanie zmęczeniowe? jak przestanie boleć, możesz biegać... Mnie złamana ręka przestała boleć po ok. 2 tyg - nie mogłam robić podporów, zwisów, grać w siatkówkę przez kolejne 6 m-cy. Inny smaczek: masaż lodem (bezpośrednio stykającym się ze skórą!) przez 15-20 min? To nie jest rozsądne, naprawdę. Po minucie-dwóch powinniście przestać czuć zimno, właściwie cokolwiek, więc skąd macie wiedzieć, czy przez następne 10min nie uszkodzicie sobie skóry? Dorobicie odmrożenia? Martwi mnie też przewijające się przez całą książkę zniechęcanie do rozciągania się. Ale myślę sobie, że przecież każdy czytelnik ma swój rozum, swoje doświadczenia i potrafi określić, czy coś mu służy, czy nie. Poza tym, pozostała zawartość książki rekompensuje te drobne zgrzyty.

Z której pozycji jestem bardziej zadowolona? Oczywiście tej autorstwa Gallowaya. Wiem, że na pewno będę do niej wracać, natomiast I jak tu nie biegać! leżała na półce odkąd ją przeczytałam, właściwie nietknięta, tyle co do zdjęć do tego posta. Oczywiście, że jedna to regularny poradnik, a druga to historia na raz, ale są czasem takie (np. O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Murakamiego), do których wracam po motywację. Do Sadowskiej jeszcze nie wróciłam.

N.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Orbitrek vs. rower stacjonarny


Tydzień temu, późnym porankiem zaatakowałam mój fitness klub. Ponieważ na zorganizowane zajęcia nie miałam już co liczyć, postanowiłam zmęczyć się w strefie kardio (niestety sala z żelastwem okupowana była przez mojego ulubionego stękającego pana, którego popisy wokalne przyprawiają mnie o niekontrolowane ataki śmiechu, niestety kojarzące mi się z sytuacją z praktyk pielęgniarskich na studiach, w którą nie będę Was wprowadzać, bo trauma. Tłumaczyć się panu dlaczego uryczałam się jego kosztem też raczej nie chcę, więc jak go tylko słyszę, to spierdalam w podskokach).

Moja Mama zajęła orbitrek, więc postanowiłam pohasać obok niej. Po 20 min i uparcie utrzymującym się przez ten czas tętnie 181-187, skapitulowałam i dokończyłam męki na rowerku. Nie wiem o co kaman, czy znowu trafiłam na jakiś zepsuty egzemplarz, że się tak zmachałam? Na rowerku pedałując z 6x większym obciążeniem tętno spadło do 140 i ogarnęły mnie refleksje. 

Pamiętam z jakieś babskiej gazety porównanie, jak mi się wydawało treningu na orbitreku i rowerze, który okazał się być bieżnią ;p I tak sobie myślę, że w życiu bieganie nie spowodowało u mnie takiego tętna przez 20 min (bo jak finiszuję na zawodach, to mam pewnie ze 200/min), więc w moim odczuciu orbitrek jest dużo bardziej wysiłkogenny, niż wszystkie bieżnie do kupy wzięte (chyba, że zepsute ;p). Ale jest jedna rzecz, która powoduje, że nie poleciłabym tej formy wypacania większości kobiet - nasze kolana.

Po kilku minutach spędzonych na próbach wyregulowania oddechu i obniżenia tętna, oddałam się starej, dobrej ciotce dekoncentracji - trzeba się skupić na czymś innym, niż ogarniające nas nieszczęście i ból dupy, bo trening ciężki. Spojrzałam więc na swoje nogi (zabrzmi to arcybufoniasto, ale gdy patrzę na swoje napinające się podczas pracy mięśnie ud, to mi od razu lepiej ;p) i prawie spadłam z maszyny! Kolana lecą do środka, stopy na zewnątrz, jakim cudem jeszcze nic mnie nie rozbolało!?

Podobnie jak większość kobiet, moje kolana bardzo chętnie kierują się do siebie podczas ćwiczeń wszelakich. Możemy podziękować za to matce naturze, naszym szerokim miednicom i większemu kątowi Q. I słabym mięśniom. Lub, jak w moim przypadku, znacznej dysproporcji między przywodzicielami i odwodzicielami stawów biodrowych (bieganie to piękny sport.. tylko rozwija mięśnie bardzo wybiórczo ;p). Świadomość własnych defektów przekłada się na wzmożoną czujność mą podczas aktywności ruchowej - pilnuję się podczas biegania (do 5 km, ale to już coś ;p), by stawiać stopy prosto, by nie wyrzucać podudzi na boki, by mój krok był krokiem, a nie powłóczeniem gałązkami itp. Pilnuję się podczas przysiadów, szczególnie ze sztangą - właściwie zawsze wykonuję takowe przed lustrem, inaczej moje kolana doczekałyby się protezoplastyki szybciej, niż to będzie konieczne. Ostatnio wdrażane jeżdżenie na rolkach także wymagało bacznej uwagi (choć tu skierowanej głównie na stawy skokowe), ale jak się kiedyś nagrałam, to okazało się, że moje nogi poruszają się po właściwych torach, thanks god!

Gdy zobaczyłam, co moje kolana wyprawiają na orbitreku, zrobiło mi się słabo. Tyle lat starań wzięło w łeb ;p I co gorsza, zupełnie nie odczuwałam tego, że źle prowadzę ruch, tak jakby propriocepcja mi się wyłączyła. Dlatego uczulam wszystkie fanki tego urządzenia - kontrolujcie swoje nogi, pilnujcie kolan, dbanie o siebie to nie tylko kalorie na minusie.

N.