wtorek, 15 września 2015

Warszawa - podejście drugie (i trzecie)


Minione weekendy stały u mnie pod znakiem podróży. Stolicę odwiedziłam dwukrotnie, tym razem w celach stricte imprezowych, więc na zwiedzanie (jak to miało miejsce ostatnim razem) nie starczyło już czasu. Jednak nawet takie krótkie odwiedziny pozostawiły kilka przemyśleń w mojej głowie, którymi nie omieszkam się z Wami podzielić :)


Pierdolino. Główną nadzieją mojego Mężczyzny odnośnie podróży naszymi nowoczesnymi pociągami było to, aby nie spotkać Ewy Kopacz na pokładzie :) Udało się, także pendolino dostaje kilka punktów gratis. Mieliśmy okazję zajmować zarówno miejsca "przy wspólnym stoliku", gdy siedzi się przodem do innej dwójki pasażerów, jak i typowo "autokarowe" i śmiem twierdzić, że druga opcja była o niebo lepsza. Można komfortowo wyciągnąć nogi, nie obijając przy tym nóg pasażera z naprzeciwka, gadać z facetem o pierdołach, nie czując się jak na rodzinnym obiedzie, a i gniazdka w fotelach są nieco mniej wyruchane, niż ma to miejsce "przy wspólnym stole" - choć to raczej kwestia zużycia materiału, niż wizji projektanta, ale jak ktoś nie chce spędzić 2,5h trzymając ładowarkę w gniazdku, to warto zarezerwować "autokar".

Ciekawym doświadczeniem była też wizyta w WARSie. Mężczyzna poszedł zwiedzać pociąg, ja zaczytałam się w jakimś bzdurnym artykule w Wysokich Obcasach i nagle dostaję smsa: Jak chcesz piwo, to czekam w Warsie. Pobiegłam ;p Jest możliwość usadowienia się z zamówieniem przy normalnym stoliku, można także oprzeć zadek o specjalne poddupniki i sączyć trunek przy stolikach barowych. Koniecznie trzeba trzymać zastawę, bo byle hamowanie kończy się podróżą tejże na podłogę. Obsługa z zacieszem witała każdą rozbitą szklankę i talerz (szczególnie, gdy im coś spadało na kuchni). Na plus - możliwość płacenia kartą.

Nauczona wieloletnim doświadczeniem w podróżowaniu PKP nigdy nie korzystam weń z toalety. Tymczasem kibel, oblegany mocniej, niż tojki na żużlu, nie dość że został przeze mnie odwiedzony, to jeszcze ląduje na liście rzeczy, które w pendolino trzeba zobaczyć :D Haczyki na ścianie na przycisk, zasysanie wody w kiblu przy spuszczaniu zawartości, czujki w kranie, czujki przy mydle, czujki od suszarki, kurde, nawet opisy całego osprzętu Braille'm! Not bad.

Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, a co nawet TLKa ma sensownie rozwiązane, to informacja o kolejnej stacji. Owszem, wyświetla się na pasku jaka to następna stacja, ale ni ciul informacji za ile to będzie (minut, kilometrów, cokolwiek). Gdyby nie mapka google'a, stałabym jak ten cieć w drzwiach już od stacji Warszawa Ursus (nie wysiadaliśmy na centralnym). W innych pociągach podają przez megafon o której jest planowany przyjazd na stację, a jak się doń zbliżamy, również nas o tym informują.

Ogólnie podróż bardzo mi się podobała. Lubię jeździć pociągiem, a jeśli może on być mniej obleśny i śmierdzący, niż zwykle, to wchodzę w to!


Bilety mobilne a metro. Za pierwszym podejściem korzystaliśmy także z komunikacji miejskiej. Z braku automatu na bemowskim przystanku zakupiliśmy bilety mobilne, wiecie, takie w telefonie. I wszystko było cudownie do momentu przesiadki do metra.. no bo jak wsadzić telefon do tej wąskiej szpary, co połyka, a potem wypluwa bilet i puszcza przez bramkę?
Zagadnąwszy do pewnego młodzieńca z panicznym "i co teraz!?", dowiedzieliśmy się, że dla takich nowoczesnych ludków jak my, stworzono bilety otwierające wszystkie bramki, można sobie wziąć ze stojaka et voilà! Tylko tak jakoś ostatnio tych biletów na stojaku nie ma :) Na szczęście rzeczony młodzieniec miał takowy w swoim portfelu, Krakusów poratował, także dziękujemy i pozdrawiamy!


Siedząc w temacie metra - jechaliśmy nową linią. Byłam dość zaskoczona kontrastami panującymi na stacjach - super rozwiązanie z kolorystyką charakterystyczną dla danej stacji psuje walnięte na ścianie żenująco nieczytelne graffiti, To znów jakiś szyb idący przez środek peronu, który jak chcesz ominąć, musisz wleźć za żółtą linię (powodzenia dla osób na wózkach..). I te krzywe płyty z oświetleniem nad ruchomymi schodami. Widać, że kogoś mocno gonił termin, choć sama inwestycja realizowana była chyba dość długo.


Nowy bulwar. Znajomi polecili nam odpocząć po zaślubinowych emocjach na nowo otwartym bulwarze (nie chcę rzucać nazwami, chodzi o ten fragment przy CNK). Wisła co prawda trochę wysuszona, ale atmosfera genialna. Miejsce bardzo podobne do naszego Forum Przestrzenie, ale znacząco mniejsze natężenie hipstera na metr kwadratowy powoduje, że warszawską wersję odwiedzałabym co najmniej raz w tygodniu. Był pyszny burger, było piwo, cisza i święty spokój. Ponoć po zmierzchu ta idylla zamienia się w mordownię, ale to niepotwierdzone info ;p


Centusie na radarze. Mieliśmy godzinę do pociągu powrotnego. Mogłam w tym czasie obkupić się w Victoria's Secret, ale nogi już mnie nie nosiły i zasiedliśmy z Mężczyzną pod PKiN (zabrali tęczę z pl. Zbawiciela, to pojawiła się tęczowa iluminacja na Pałacu ;D). Po chwili dosiedli się do nas okoliczni żule. Gadka, szmatka, jak to żule, wtem jeden dostrzega nasze bagaże i kurtuazyjne zapytuje, skąd my są. Ano z Krakowa. O, panie! Centusie! Nie ma co strzępić języka! Tym oto sposobem odżegnaliśmy się od refundacji trunku ognistego :)

Tym razem Stolica zrobiła na mnie dużo lepsze wrażenie. Jasne, dalej wkurza mnie musztra na ruchomych schodach, ale traktuję to jako egzotykę danego miejsca. Podobnie jak dziwnych ludzi. Dopóki nie muszę tam mieszkać, nie ma co się napinać. Prawda? :)

N.

czwartek, 3 września 2015

Skromny update


Wiecie, że lubię sobie tak zamilknąć na tydzień, dwa? Ewentualnie miesiąc?

Pewnie siedziałabym cicho kolejne dni, ale zostałam nieoczekiwanie uziemiona przez dermatologa. Nie pobiegam, nie pochodzę, o jodze i innych wygibasach też nie ma mowy. Poruszam się tak zabawnie, że nawet pacjenci robią sobie ze mnie podśmiechujki. Przymusowe ograniczenie aktywności fizycznej zaowocowało niewiarygodną ilością wolnego czasu. Nawet w pokoju posprzątałam! :)

Sytuacja ta jest przykra dla mnie potrójnie. Raz, gdy nie mam jak wyładować agresji po pracy (czyt. na treningu), staję się nieco uciążliwa dla otoczenia. Dwa, półmaraton coraz bliżej, treningów coraz mniej. Trzy, weszłam w posiadanie Polara M400 i niesamowicie irytuje mnie fakt, że leży właśnie nieużywany na biurku, dziecię moje najukochańsze (zaraz po Mężczyźnie). Czasem mam ochotę otworzyć okno i krzyknąć: życie wspaniałe, tyraj mnie bardziej, czekam!, powstrzymuje mnie tylko myśl, że sąsiadująca gimbaza załatwiłaby mi przegląd psychiki w Kobierzynie. 

Dla dobicia poruszę jeszcze dwie kwestie - bieganie i jogę. To pierwsze, dzięki interwencji kolegi z pracy, przestało dostarczać mi atrakcji w postaci skurczu przepony. Był taki moment, gdy na głowie siedziała mi dwójka fizjoterapeutów - nie wszystko jestem w stanie zrobić sama (nie wszędzie sięgnę rękami ;p), nie znam wszystkich metod, ale bardzo chętnie je poznam, najlepiej na sobie. Magiczne sztuczki kolegów wpłynęły też zaskakująco na asany. Praktykuję (mniej lub bardziej regularnie) już z pół roku, ale od jakiś 4 miesięcy tkwiłam w tym samym punkcie. Odblokowana przepona i opracowane pasmo biodrowo-piszelowe oraz przywodziciele i bum, nagle mogę zrotować ramiona w psie z głową w dół :D Magic.

Nadchodzący weekend, kolejny z mocno aktywnych weekendów, stoi pod znakiem kursu i imprezy w Warszawie. Gdy skończy się ten chaos (czyli kiedy?), koniecznie potrzebuję wygospodarować sobie godzinkę dziennie na samokształcenie. Wiedzy wpadło dużo, trzeba ją usystematyzować. Swoją drogą, ostatnimi czasy w pracy miała miejsce śmieszna sytuacja. Przeważnie naklejaniem tejpów zajmują się u nas dwie osoby, kolega, który był na urlopie i koleżanka, która poszła na L4 (i przez wiele miesięcy z niego nie wróci). Ilekroć wybieramy się na jakiś kurs i potrzebujemy w związku z tym wolnej soboty lub, co gorsza, piątku, a już totalnie skandalicznie - całego tygodnia, słyszymy: i na co Ci to? Prawda, nabyta wiedza i umiejętności nie znajdą zastosowania w tym skamieniałym systemie, ale skoro nie mam zamiaru kisić się tam całe życie, to może warto podnosić swoje kwalifikacje? Kabaret zaczyna się wtedy, gdy właśnie nie ma kto tejpa przykleić i zaczyna się szukanie kogoś innego, kto taki kurs ma (a ma prawie każdy, choć każdy z nas wysłuchał litanii narzekań, gdy prosił o wolną sobotę). Jak trwoga, to nagle kursy takie ważne!

Lecz nie samą pracą człowiek żyje, choć większość doby właśnie na nią schodzi. Sezon ślubno-weselny przede mną, nawet chwaliłam się na insta swoimi nadmiarowymi boczkami (okazało się, że zaprzestanie żarcia słodkiego w pracy wystarczyło do ich zniwelowania). Jeszcze tylko ogarnę stopę i będę mogła śmigać w obcasach. Niestety, jedna z imprez koliduje mi z Biegiem Trzech Kopców. Ponieważ to ślub bliskiej mi osoby, start w tej imprezie muszę odłożyć na przyszły rok. Smuteczek bardzo.

Tym optymistycznym podsumowaniem ostatnich tygodni przerywam milczenie i mam nadzieję odezwać się ponownie rychlej, niż za pół roku :)

N.