sobota, 31 sierpnia 2013

Mały konkurs z okazji Dnia Blogera :)


Z okazji naszego małego święta, życzę Wam, drodzy blogujący, 
dużo entuzjazmu do dalszego prowadzenia zapisków wszelakich, 
przyjemności, jaką daje poznawanie osób nadających na tych samych falach
oraz spędzenia dzisiejszego dnia z dala od kompa :p

Zgodnie z obietnicą przybywam dziś z moim skromnym konkursem. Do zgarnięcia (choć w tym przypadku wolę słowo przygarnięcia) jest bransoletka (jak na razie to jej kawałek ;p), którą wydłubałam z tych maciupkich koralików, co je tak lubię i nauki cierpliwości od nich pobieram.



Dlaczego kawałek bransoletki? Bo jestem udana.. Zamówiłam za duże końcówki i choć na upartego mogłabym w nie wkleić sznur, to jednak postanowiłam dokupić kilka innych rozmiarów i dopasować te idealne. W związku z tym raczę Was jedynie zoomem na splot (double spiral) i obiecuję w przyszłym tygodniu wkleić zdjęcie całości, coby na kota w worku Was nie narażać :)


Kilka zasad:
1. Udział w konkursie może wziąć każdy, komu wygraną mogę wysłać na terenie Polski oraz nie będzie oszukiwał w zadaniu konkursowym ;p
2. Nie trzeba mnie obserwować, folołować itd, choć zalecam jakąkolwiek formę regularnego odwiedzania blożka celem śledzenia wyników i zgłoszenia się w przypadku wygranej.
3. By wziąć udział, należy wypełnić poniższy formularz (zgłaszamy się tylko raz!), podając imię lub pseudonim, maila (potrzebny mi jedynie do identyfikacji) oraz odpowiedzieć na pytanie: Ile probówek z koralikami mam w swojej kolekcji?
4. Osoba, która swoim strzałem najbardziej zbliży się do stanu faktycznego, zgarnia bransę :)
5. Konkurs trwa od 31.08. do 8.09.2013r. godz. 23.59 polskiego czasu, amen. Wyniki podam w ciągu 3 dni od jego zakończenia.
6. Bransoletkę zrobiłam sama - nie była przeze mnie używana.
7. Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.).

Wyniki wkrótce! :)

czwartek, 29 sierpnia 2013

Yankee Candle - Beach Flowers

Dziś drugi z otrzymanych od Mężczyzny wosków. Zabierałam się do niego opornie, bo co rusz w mojej kolekcji pojawiały się jakieś mast-hewy i dopiero wczoraj sobie o nim przypomniałam. 

Po lekturze opisu producenta miałam co do niego duże nadzieje - co prawda to kwiatowy zapach, a u mnie z nimi różnie bywa, to jednak kwiaty owe miały być otulone wodną mgiełką. Wosk obdarty z folii zdradza mocno intensywną woń - flower power na całego! Powinniśmy czuć hiacynta, lilię i tuberozę, dla mnie to po prostu kwiaty :D

Odpaliłam dziada, przezornie otwierając okno. W tym przypadku nie musimy czekać na rozwój sytuacji - ona już jest rozwinięta.. znacie może liliowy spray do toalety? Nom, to znacie już zapach Beach Flowers... xD Z uporem maniaka (i otwartym oknem) czekałam na wodną mgiełkę, próbując dojść zastosowania tego wosku w przyszłości. Może zmieszam z Turquoise Sky? ;p

Jak już jesteśmy przy woskach, a z racji niskich temperatur będziemy przy nich częściej, to znacie może Janke Candle? Coś jakby podróbki, ale nie do końca - oczywiście już się ośliniłam na nie i mam do Was pytanie - przymierza się ktoś z Krakowa do zakupu? Chętnie się przyłączę! :)

środa, 28 sierpnia 2013

- Mogę być grosik dłużna?

- Tylko nie wydaj na głupoty..

Dzisiejsza rozprawa będzie o zakupach, yay! (oglądam za dużo MaryKateAn..) Wybrałyśmy się z Mamą do Factory (taki outlet na obrzeżach miasta) w poszukiwaniu bluzki na obronę i jakiegoś kostiumu kąpielowego. Nie będzie niczym odkrywczym, gdy napiszę, że żadnej z tych rzeczy nie udało mi się znaleźć..

Zanim przejdę do tematu dzisiejszej notki, chcę jeszcze wspomnieć o wizycie w outlecie Nike - chciałam zmierzyć spodnie do biegania, bo nie byłam pewna, czy rozmiar M będzie na mnie dobry, gdybym zdecydowała się na zakup przez internet. Porwałam więc te gatki w dwóch rozmiarach i popędziłam do przymierzalni. Rozmiar M był w miarę okej, trochę się zbierał z przodu, ale pewnie asekuracyjnie zamówiłabym właśnie takie. Dla pewności ubrałam jeszcze eSkę i słuchajcie, przepadłam! Leżały jak druga skóra! Gapiłam się jak oniemiała na swoje odbicie, a zobaczywszy tyłek zrozumiałam o co Mężczyzna robi tyle szumu ;p Nie chciałabym, aby wyszło, że jestem zakochaną w sobie laleczką - wręcz przeciwnie, na przestrzeni ostatnich lat ledwo udało mi się przejść z akceptacją swojego ciała z poziomu pure hate do whatever. A tu taki szok! Dat ass.
Szkoda, że jednak nie sram kasą, te spodenki przygarnęłabym bez mrugnięcia!

Dobsz, więc zmierzając do tematu - potrzebnych rzeczy nie znalazłam, za to kupiłam top (jak znalazł na nadchodzącą jesień ;p), majty i skarpety. Nie, nie pokażę Wam zdjęć, to jeszcze nie ten etap ;p
Nom, ale skarpety - Mama wypatrzyła w 4F (nazwy sklepów podaję z premedytacją) skarpety trekkingowe, a takich nigdy dość, do tego w atrakcyjnej cenie (17,40zł), więc: bierem! Przy kasie Pan Kasjer zaświergotał 19,90zł! Chwila, przecież na kartoniku jest inna cena.. Na to Pani Kasjerka stojąca obok - musiały się ceny zmienić na kasie, a jeszcze nie zmieniliśmy metek. No wiecie co, rozumiem, że to duży sklep, ale ruchu to oni tam nie mają, więc można poświęcić 2h i sprawdzić, czy ceny się zgadzają, a nie oszukiwać klientów, licząc, że ci się nie skapną.. Pewnie gdybym kupowała więcej rzeczy nawet nie zauważyłabym różnicy 2,5zł.. 4F - wstyd.

Podobna sytuacja miała miejsce w sklepie Vero Moda. Wyczaiłam majtki za zawrotne 9,99zł, które przy kasie (i na paragonie!) nabite są za równą dyszkę.. Grosik do grosika i będzie na waciki..


Naprawdę nie wiem dokąd zmierza ten świat, gdy na każdym kroku trzeba uważać, by ktoś nas nie zrobił w bambuko! Liczenie na nieuwagę i frajerstwo klienta jest właściwie na porządku dziennym, kombinuje się ile wlezie, zaciera rączki przy każdym lewym grosiku. Uczciwość i bezinteresowność niedługo będą równie passé, jak witanie damy pocałunkiem w dłoń.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Instagram - zrzut #3

Kolejny tydzień za mną. Nieco przeraża mnie prędkość, z jaką mijają mi kolejne dni - życzyłabym sobie nieco dłuższej doby, wszak ile spraw można ciągle przekładać na później?


1. i 2. Wspominałam, że biorę się za bieganie wg planu. Pierwszy tydzień zrealizowany prawie w 100% - sobotni trening zamieniłam na wycieczkę na Turbacz. W sumie chciałam nadrobić wczoraj, ale 24h to jednak za krótko na zrealizowanie wszystkiego, co wczoraj chciałam zrobić ;p Bieganie przegrało.

3. Wykańczania starych lakierów ciąg dalszy. MIYO w kolorze Summer to mój ogromny ulubieniec, zarówno pod względem kolorystycznym, jak i przyjemności użytkowania (trwałość, pędzelek, konsystencja, takie tam).

4. Om Om. Czyli om nom nom, belgijskie fryty z lazurowym sosem. Byliśmy z Mężczyzną tuż przed jego wylotem do... Belgi właśnie ;p i okazuje się, że belgijska fryta z Kazimierza nijak ma się do belgijskiej fryty z Brukseli. Cóż. Ale sos dobry ;p

5. Bransa :) Druga bransoletka poleciała do Mix Of Life, która walnęła sobie manicure pod..kolor ;p Zobaczcie koniecznie, mnie poopadało to i tamto z wrażenia!

6. A to już sobotnia wyprawa w Gorce. Gdzieś tam w drodze do schroniska na Turbaczu. Napiszę wkrótce nieco szerzej o tym wyjściu, bo mi się nasunęło kilka refleksji ;p 

7. Otaczający mnie krajobraz. Powoli szlag mnie zaczyna trafiać, gdy siadam przed kompem, otwieram ten popaprany plik i piszę, piszę, piszę, bleeeh. Dziś doszedł jeszcze arkusz w Statiscice, wiec zaczynam mieć drgawki.

8. Wczoraj byłam na ostatnim pokazie Letniego Projektora. Tym razem puszczali Lśnienie, więc wiecie, choćby góry srały, czy jak to tam leciało - musiałam być! Projekcja miała mieć miejsce w Hotelu Forum, ale kilka dni wcześniej okazało się, że jednak będzie w nieco mroczniejszym miejscu.. Motelu Krak (stary kemping, niezła ruina). Bardzo cieszyłam się, że jestem w tłumie kilkuset osób, bo jakbym miała potem sama stamtąd wracać, to chyba bym umarła ze strachu :D

9. Mama odebrała wczoraj nasze Empikowe zamówienie - była promocja na muzykę, więc wybrałam sobie płytę Karoliny Kozak. Nie umiem tego wytłumaczyć w żaden sposób - podoba mi się i już.

To tyle, ja wracam do obowiązków i liczę, że nadchodzący tydzień będzie nieco mniej szalony :)

czwartek, 22 sierpnia 2013

Czwartkowa niespodzianka

Dziś króciutko i chwalipięcko ;p

Jakiś miesiąc temu Krushyna zrobiła u siebie szybki konkurs - wrzuciła zdjęcie i poprosiła o identyfikacje miejsca, w które się wybiera. Wytypowałam Sycylię i o dziwo, zgadłam! Katarzyna obiecała pamiątkę z wakacji, a mnie nie pozostało nic innego, jak cierpliwie czekać :p

Przyznaję, że w nawale zajęć zupełnie wyleciało mi to z głowy i miałam niezłe zdziwko, gdy opróżniając dziś skrzynkę, wśród tony ulotek i innych śmieci (pozdrawiam sąsiadów..) znalazłam kopertę zaadresowaną do mnie! Podpis nadawcy na odwrocie i już gnałam jak szalona do domu po nożyczki (nienawidzę rozrywania kopert, nie dość, że można uszkodzić zawartość, to jeszcze nieestetyczne to takie ;p). W środku znalazłam krótki liścik i....


Katarzyno, jeszcze raz dziękuję! :)


środa, 21 sierpnia 2013

Runner's Extra - Trener dla początkujących

Obiecałam, że gdy przeczytam od deski do deski, napiszę kilka słów o tym wydawnictwie. Regularnego Runners's World nie czytam (powinnam? ktoś kupuje i może polecić?), więc o tej gazecie dowiedziałam się z Waszych blogów. Gdzieś w maju/czerwcu. Wiedziona ciekawością latałam po kioskach w poszukiwaniu jakiegoś egzemplarza - niestety Kraków to Kraków, znajdziesz tu wszystko, tylko nie to, czego potrzebujesz :D Czytałam więc kolejne pochlebne opinie i zdjęcia zawartości, aż któregoś dnia rzucili nową partię w Empiku i dorwałam w końcu swojego Trenera.


Pismo podzielone jest na 9 rozdziałów dzielących nurtujące biegaczy pytania (i odpowiedzi na nie) tematycznie: pierwsze kroki, szczupła sylwetka, motywacja, wpływ biegania na zdrowie, jak mądrze trenować, niezbędnik biegacza, kontuzje, zawody i plany treningowe. 

Początek, czyli pierwsze kroki, mocno mnie rozczarował - pitolenie przeplatane wynurzeniami typu: biegać rano, czy wieczorem, czy istnieje idealna długość kroku i czy można być za starym na bieganie... Naprawdę? Gdzieś w głowie kołatało mi, że właśnie wywaliłam dwie dychy w błoto i nawet nikomu tego nie odsprzedam, bo oto właśnie rozkleiła mi się gazeta i wypadł prawie cały pierwszy rozdział. Bosko.


Ustawiłam się do pionu jednym zdaniem - to pozycja kierowana do początkujących biegaczy - mnie co prawda nigdy nie spędzały snu z powiek rozważania, czy biegać rano, czy wieczorem, ale znam ludzi, którzy zabierając się za bieganie zadaliby to pytanie sto razy każdej napotkanej biegającej osobie. Czytałam więc dalej. I dobrze, bo już stronę dalej trafiłam na ciekawy artykuł (jeden z dłuższych w całej gazecie - przeważająca większość ma formę pytania i krótkiej odpowiedzi) o powierzchniach biegowych i możliwych kontuzjach z nimi związanych. Dużo się mówi o tym, że lepiej biegać po ścieżkach, niż chodniku, czy asfalcie, bo to zdrowsze dla stawów, ale nikt nie zastanawia się, że ścieżka, trawa, czy taki piasek na plaży to bardzo niestabilne powierzchnie i dużo łatwiej o kontuzję stawów skokowych i kolanowych (nigdy nie zapomnę pewnego biegu na 800m, w którym miałam wątpliwą przyjemność brać udział w podstawówce - wszystkie treningi i biegi odbywały się na bieżni, ewentualnie sali gimnastycznej, po czym zostałam oddelegowana na bieg na Błoniach (trawa), gdzie po jakiś 300m wpadłam prawą nogą w dziurę, wygrzmociłam się tak, że do dziś nie wiem jak to się stało, że nic sobie nie połamałam, zostałam zdeptana i skopana przez biegnące za mną laski i jeszcze musiałam skończyć bieg, jak się później okazało, ze skręconą nogą <3). Także artykuł uważam za bardzo na miejscu, i dla początkujących, i zaawansowanych. 

Później pojawia się też więcej konkretów - test, czy jesteś odpowiednio rozciągnięty, jakie tętno przy jakim biegu, kilka istotnych informacji o bieganiu dla dzieci. Nie rozumiem jednak, po co na str.20 jest wzmianka Jak reagować na gapiących się za mną facetów?, by dosłownie dwie strony dalej rozwodzić się nad uciszaniem irytujących pseudofanów.. Dla mnie wystarczyłoby to scalić w jeden artykulik i już - to nie są kwestie wymagające wałkowania po dwa razy, naprawdę. Podobnie jest jakoś pod koniec gazety - Można biegać w czasie przeziębienia? (str. 108), by za chwilę padło pytanie Czy można wypocić zwykłą infekcję? (str.118). Po drodze łapiemy jeszcze odpowiedź na pytanie: Biegać po antybiotykach? (str. 114) - przeczytam to jeszcze raz i zacznę cytować odpowiedzi z pamięci.


Rozdział o szczupłej sylwetce miałam opuścić, bo średnio mnie to interesuje, ale gdzieś po drodze pada pytanie o zapach amoniaku, który niektórzy czują podczas biegu. Wat? Nigdy nie spotkałam się z takim zjawiskiem, ale skoro oznacza ono, że podczas biegu nasz organizm zamiast węglowodanów rozkłada białka, to warto o tym wiedzieć i zastanowić się nad swoją dietą. Kolejny ogromny plus dla Trenera. Reszta rozdziału niczym mnie nie zaskoczyła, ale po raz kolejny - dla początkujących jak znalazł. 

Rozdział 3 jest o motywacji do biegania, a więc kilka wzmianek o korzyściach płynących z biegu, o bieganiu z psem, innymi ludźmi, o muzyce itp. Warty wspomnienia jest dekalog (str.46) - takie podsumowanie całej gazety :)

Najbardziej ciekawiła mnie zawartość rozdziału 4 - jak bieg wpływa na zdrowie. Otwiera go pytanie, czy seks wpływa na bieganie. Myślałam, że może chodzi o coś podobnego, jak z piłkarzami - nie spółkujemy, by testosteron buzował podczas meczu. A tu tylko wydatek energetyczny i jakieś badania, które dowiodły, że osoby regularnie biegające mają więcej kontaktów seksualnych i orgazmów. Szau. 
Pytanie najbardziej z dupy w całej gazecie - czy po oddaniu krwi mogę pójść na trening? - z tego, co kojarzę, to osobie, która oddała krew daje się zwolnienie i to nie tylko w ramach usprawiedliwiania leniwych uczniów/studentów/pracowników, którzy szukają wymówek, by zrobić sobie wolne (choć ze wszystkich wymówek, oddawanie krwi to przynajmniej szlachetny czyn), lecz głównie dlatego, że organizm jest tak bardzo osłabiony, że osoba ta mogłaby fiknąć z wycieńczenia. Wydaje mi się, że takie rzeczy potrafi wykminić każdy, bez wykształcenia medycznego, bez gazet, na logikę - ubywa mi krwi, jestem blada i bez sił = nie idę biegać. Podobnie z miesiączką. Widać mieli dziurę w rozkładówce i trzeba było coś wymyślić. Tak więc ten rozdział wypadł tragicznie i jedynie str. 56 i bieganie karmiących piersią matek oraz kolejność adaptacji do biegania poszczególnych elementów organizmu jakoś go ratują.

Na szczęście następny jest dział o mądrym trenowaniu, który (z drobnymi wyjątkami) mogę Wam gorąco polecić, szczególnie osobom, które już biegają, bo stwarza możliwość wprowadzenia drobnych zmian w planie treningowym, które nieco ułatwiają ogarnięcie tematu. Jest nawet test określający, czy nasze włókna mięśniowe są wolnokurczliwe, czy szybkokurczliwe (czyli czy bardziej nadajemy się na maratończyków, czy sprinterów)! Muszę go kiedyś zrobić :)

Rozdział 6 rozpoczyna jakieś nieporozumienie - przegląd (zapewne sponsorowany) kilku słuchawek i odtwarzaczy muzyki.. Przecież nikt początkujący nie zaczyna swojej przygody z bieganiem od kupna iPoda! Kupuje się buty i to też często przypadkowe, jakieś tanie, bo skąd taka świeżynka ma wiedzieć, czy pobiega dłużej, niż tydzień i czy warto wywalić kilkaset złotych na piękne najeczki, które dumne będą reprezentowały dno naszej szafy. Wkurza mnie też przeświadczenie panujące w blogosferze, że nie biega się w bawełnie, bo nasiąka potem i biegniemy w mokrym worku - po raz kolejny powtarzam - nikt o zdrowych zmysłach nie wywala na początku kilkuset złotych na techniczne ciuchy! Tyle lat biegałam (i biegam, bo wciąż nie sram kasą) w bawełnianych podkoszulkach i spodenkach, że według niektórych Pań Ekspertek Od Biegania, Bo Biegam Pół Roku, To Się Znam, powinnam umrzeć, bo biec przecież na pewno się w tym nie da. Da się, tylko trzeba chcieć. Ale o ciuchach wysmaruję osobny post, bo mnie to tak uwiera, że potrzebuję więcej nabluzgać ;p

Wracając jednak do niezbędnika biegacza - jak dobierać ciuchy do pogody, po ilu km wysłać buty na emeryturę, jakie buty do biegania w górzystym terenie, jakie skarpety, jakiej długości spodenki (..nie mam pytań), kurtkę jaką kupić, pulsometry i gpsy wszelakie oraz na koniec staniki. 

Kontuzje, a raczej co i jak zrobić, by ich unikać. Trochę chaotyczny rozdział, ze wspomnianymi wcześniej powtórzeniami. In plus tekst o kolanie (str. 112) i aquajoggingu (str. 114), ale wydaje mi się, że zamiast dać duże zdjęcie i większą czcionkę, można było dać więcej konkretów. 

Rozdział 8 jest króciutki i dotyczy startu w zawodach. Podoba mi się niezbędnik na zawody (str. 122), który po części możemy wykorzystać w codziennym bieganiu i tekst o przygotowaniu tuż przed startem (str.126).

 
Na koniec plany treningowe, na które się tak bardzo napaliłam :) Początkujący, Mój pierwszy start i 10km na czas. W każdej z tych kategorii mamy trzy plany treningowe - od najprostszych do wygórowanych celów (np. schodzimy z czasem na 5 i 10km do 20 i 45min). Chciałam zabrać się za realizowanie planu na zejście poniżej 30min na 5km, ale zeszłotygodniowe przeboje z łydkami kazały mi zastanowić się, czy ciągły bieg przez 50min na początek planu to aby na pewno dobry pomysł ;p Wybrałam więc ostatni z programów dla początkujących (Niebiegający sportowiec) i bawię się w marszobiegi. Po nim powinnam przebiec 10 km w miarę szybkim tempie - zobaczymy.


Podsumowując, wciąż nie wiem, czy polecić Wam ten numer ;p

Co mi się podobało:
- forma (przynajmniej w zamyśle) - pada pytanie, zespół ekspertów udziela odpowiedź,
- ciekawostki - wspomniany zapach amoniaku, informacje jak suszyć buty, co zrobić, gdy nasze ciuchy mimo prania śmierdzą,
- słowniczek - założę się, że moi rodzice, mimo kilku lat obserwacji, dalej nie widzieliby różnicy między wybieganiem a przebieżką :D:D
- w miarę poprawne słownictwo - czasem jak czytam, że ktoś doznał naderwania golenia, to mam ochotę znaleźć tego kogoś po IP, podjechać i z namaszczeniem jebnąć pierwszym tomem Bochenka po głowie. I goleniu ;p
- plany treningowe - bieganie wg planu będzie pewną nowością dla mnie i strasznie się na nią cieszę :)

Co mnie uwierało:
- chaos - niby są tematyczne rozdziały, ale panuje w nich takie pomieszanie z poplątaniem, że człowiek ciągle ma wrażenie, że czyta ten sam tekst setny raz,
- powtórzenia - nieliczne, ale naprawdę, za 20zł można było oddać całość do korekty, prawda?
- lanie wody - dużo kwestii zostało starannie omówione i poparte sensownymi danymi, wyliczeniami, jednak jest za dużo niedopracowanych artykułów, liźniętych tematów, które zamiast ilustrować, trzeba było opracować,
- rozdział o ciuchach i odtwarzaczach.

Czy kupiłabym ponownie? Gdybym miała możliwość przeczytania interesujących mnie rozdziałów w Empiku, to pewnie nie ;p Natomiast w przeciwieństwie do znakomitej większości kupowanych kiedyś gazet, ta została przewertowana od A do Z i pod koniec było mi nawet szkoda, że dotarłam do końca. Uczucia mam mocno mieszane, ale to dlatego, że oczekiwania miałam bardzo wysokie. Ciekawe, czy będzie numer na jesień-zimę - jeśli tak, to przewertuję go przed zakupem nieco dokładniej :>


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Instagram - zrzut #2

Dzisiaj szału nie będzie - do niczego nie mam weny, nawet cyknąć kilku fotek mi się nie chciało! Niby mam dużo wolnego czasu, a żadnej z rozgrzebanych spraw dokończyć nie mogę. Eh..


1. Ubrałam się w swój nowy biegowy zestaw, ale biegać w nim nie poszłam, bo dalej onieśmiela mnie to, że zwracam na siebie uwagę, no i wieczorem zrobiło się dość chłodno i najzwyczajniej w świecie było mi za zimno. Ale fajna ze mnie neonówka!

2. Bieżnia-love. Cały czas płasko, żadnych podbiegów, mogłam więc biec nieco szybciej - 2km na pełnym gazie, a ostatni kilometr znacznie wolniej. Stanowczo muszę częściej odwiedzać stare miejscówki.

3. Po raz pierwszy tego lata mam na paznokciach lakier, który nie jest posypką cukrową z GR ;p O dziwo, bazarowy lakier za 2zł trzyma się już piąty dzień i tylko lekko starł się na końcówkach. W ogóle, postanowiłam wykończyć te stare lakiery, kolory, które noszę raz na rok i ograniczyć kolekcję do kilku podstawowych kolorów. No, ale jak one będą podobnie trwałe, co ten, to obawiam się, że trochę mi to zajmie :D

4. Siedzimy z kuzynką na kanapie i oglądamy ranking najbardziej jadowitych zwierząt, podczas gdy nasi rodzice celebrują letni wieczór (%). Trochę się nudziłam, więc w ruch poszły naściągane kiedyś na telefon aplikacje do obróbki zdjęć - kubek herbaty w artystycznej oprawie, ta dam!

5. Kryspinów. Co tydzień słyszę, że jedźmy nad wodę, bo to ostatni taki ciepły dzień lata! Nie byłam tam od zeszłego roku i przyznam się, że na widok budy pod szyldem KFC mało zawału nie dostałam - zawsze, gdy myślę, że nie da się uczynić tego miejsca bardziej komercyjnym, okazuje się, że moja wyobraźnia jest znacznie ograniczona.

6. A to wczorajsze kulinarne zwiedzanie Wadowic. Pojechaliśmy odwiedzić i nieco rozerwać połamaną koleżankę i po dwudaniowym obiedzie jej mamy, wkręciłam jeszcze taki puchar lodowy i lemoniadę! Jak nie dbam o kalorię, tak taka ich porcja stanowczo prosi się o spalenie.

Na koniec jeszcze mały biegowy update: Wspomniany wyżej bieg był ostatnim, jaki popełniłam, gdyż następnego dnia zrobiłam sobie małe kuku killerem Chodakowskiej. Takie zakwasy ostatnim razem miałam po szaleństwach na trampolinie ponad rok temu! Brzuchaty łydki i płaszczkowaty miałam tak napięte, że próba normalnego chodzenia kończyła się skurczami. Przez całą środę towarzyszyło mi uczucie, że zaraz któryś pęknie. W obawie o Achillesa prawej nogi (kiedyś mocno przeciążyłam w górach, a z tym ścięgnem nie ma żartów, więc nie chciałam ryzykować) chodziłam jak gejsza (widok bezcenny!). Wieczorem wzięłam gorącą kąpiel z solą, zrobiłam sobie zacny masaż i po raz pierwszy przeszłam dystans z łazienki do łóżka przetaczając stopę :D We czwartek odnotowałam poprawę w prawej nodze (czułam silny ból podczas chodzenia, ale mięsień był znacznie bardziej elastyczny), natomiast lewa...beton. Kolejny masaż, włączyłam opracowanie punktów spustowych i jogę, więc jakoś poczłapałam do kościoła :) Tam wydrapałam się jeszcze na wieżę widokową (77m) i o ile wejść weszłam, tak schodzenie było katorgą, ale chyba potrzebną, bo potem chodziło mi się nieco lżej. Wieczorem znów kąpiel i masaż. Piątek był dniem przełomu - prawa noga już w porządku, lewa jeszcze nie ogarniała pracy ekscentrycznej, ale po sztywności nie było już śladu. Jogę wymieniłam na pilates, poszłam pieszo po zakupy, miałam w planach jeszcze długi spacer, ale (ja+plany) * czynnik-inni ludzie = ja nie mam już planów ;p W sobotę biegałam w wodzie (zajebista sprawa, polecam!), a wczoraj po wszelkich niedogodnościach nie było już śladu. Dziś w planach marszobieg i wracamy powoli do życia.

środa, 14 sierpnia 2013

Średnio fajna niespodzianka..

Miałam piękny plan dzisiejszego poranka! Wstanę o 7, wsunę płatki na mleku, spędzę 20 min przekonując się, że naprawdę, ale to naprawdę chce mi się biegać, ubiorę neonowe gatki z lidla i ruszę w świat. Tym razem nie na bieżnię, bo moje ostatnie kręcenie się w kółko zostało wyśmiane przez rzeszę grzejących kanapy znajomych na fejsie - chociaż nie, śmiał się też kolarz górski i siatkarka -.-

O wspomnianej 7 z pięknego snu wyrwał mnie bezlitosny budzik. Mrucząc faki pod nosem przewracam się na bok i próbuję wyciągnąć rękę w stronę irytującego dźwięku. Zastygam w bezruchu, gdy moje ciało przeszywa ostry ból w.. wszędzie! WTF? Dosięgam telefonu, walczę jak lwica z zadaniem matematycznym mającym uciszyć wrzaski budzika, a w mej głowie klaruje się odpowiedź na postawione sobie wcześniej pytanie - laska, masz zakwasy i to jak skurczybyk!

Po krótkich oględzinach dochodzę do wniosku, że z biegania chyba nici - próba wstania z łóżka skończyła się skurczem w stopie (glistowate? międzykostne? czworoboczny!?) - padłam więc zrezygnowana w pościel i dałam ponownie przygarnąć Morfeuszowi.

Jak to się stało - to pytanie męczy mnie od rana. Wczoraj bawiłam się z Chodakowską w killera i choć jest to dość intensywna zabawa, jeszcze nigdy mnie tak nie sponiewierała! Zawsze powtarzam, że to, co najbardziej podoba mi się w jej treningach, to to, że są bezzakwasowe. No, to mam :/ Będę musiała odpalić jakąś pseudo-jogę, bo na nic więcej się dziś nie nadaję ://

A różowe szorty będą musiały poczekać jeszcze trochę na swój dziewiczy bieg..

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Instagram - zrzut #1

Mijają właśnie 2 tygodnie odkąd jestem na Instagramie. Wielu fotek nie wrzuciłam, ale kilkoma mogę się już pochwalić, jak i historiami z nimi związanymi.


1. Bransoletki już na finiszu - jedna z nich będzie do zgarnięcia jak dorwę jakieś fajne końcówki i pęknie 30 obserwatorów (a więc rychło ;p)

2. Yankee Candle wycofuje kilka zapachów ze stałej kolekcji, więc poczyniłam zapasy. Na razie jest zbyt gorąco, by palić jakiekolwiek woski, ale liczę, że niedługo spróbuje Mango Peach Salsa - przez folię pachnie obłędnie! Natomiast Red Velvet zostaje na zimę <3

3. Ostatni raz biegałam 1 sierpnia... Moją główną wymówką były te masakryczne upały, ale temperatura już się unormowała, więc dziś wdziewam buty i lecę.

4. Poszalałam w tym roku na wyprzedażach! Centro - wszystko po 3zł, przygarnęłam gumki do włosów, kolczyki (jedne od Mężczyzny!) i pierścionek. Szaleństwo! ;p

5. Dorwałam też Runner's Extra i im dalej czytam, tym bardziej żałuję, że zaraz się skończy. Początkowo większość rzeczy była dla mnie jasna i oczywista, ale nie biegam od wczoraj, więc miałam czas i możliwość zagłębiać się w tajniki tego sportu. Natomiast jest to lektura obowiązkowa dla początkujących i osób, które lubią poszerzać swoją wiedzę, nawet jeśli nie celują w maratony :)

6. Bagry - w minionym tygodniu nawet w moim zwykle zimnym mieszkaniu nie dało się wytrzymać, więc maczanie w bagrowej zupie było obowiązkowym punktem dnia. Obym tylko nic nie złapała...

7. Tego lata jestem dość monotematyczna w kwestii paznokci - raz jasny róż, raz ciemny róż :)

8. Szerzej o tegorocznym Coke'u pisałam w poprzednim poście. Jest co wspominać!

9. I na koniec dzisiejsze zakupy w Lidlu :) Lubię sobie raz na pół roku odwiedzić ten sklep nad ranem, postać z tłumem ludzi napalonych na sportowy asortyment, by o 8 ruszyć biegiem w stronę koszy (się biegało sprintem, he he ;p), wygrzebać wszystkie eSki i z bananem na ustach obserwować paniczne przebieranie tych, co dobiegli później ;p Dziś jeszcze pół godziny łaziłam po sklepie nie mogąc zdecydować się na kolor spodenek (róż jest dość neonowy, podoba mi się, ale te srebrne też są ładne i nie miałabym problemu z doborem koszulek.. ja i moje niezdecydowanie..). W końcu padło na róż - raz się żyje ;p - wzięłam też czarną koszulkę, rozwiązując tym samym problem dopasowania kolorystycznego i skarpetki oraz biustonosz sportowy dla Mamy. Do tego zakupy żywieniowe i ledwo starczyło mi kasy w portfelu :D:D

Więcej zdjęć dostępne na moim profilu. Dziękuję za uwagę :)

Coke Live Music Festival 2013

Gdybym w sobotę po powrocie do domu zabrała się za pisanie tej notki, zawierałaby ona jedno zdanie: Kocham Florence Welch. Potem pewnie musiałabym tłumaczyć się z tego wyznania Mężczyźnie, więc notkę piszę dziś, gdy emocje i brokat już nieco opadły i do przekazania mam o wiele więcej zdań :)


Na początek ponarzekam nieco na naszą cudowną, rzetelną i pomocną do porzygu Pocztę Polską. Nasze bilety nie dotarły i oczywiście nie wiadomo co się z nimi stało. Rzutem na taśmę Mężczyzna kupił jedne z ostatnich biletów w necie - kilka godzin później już nie było! Pierwszy raz w historii Coke'a zabrakło biletów, z resztą, nie tylko biletów, ale o tym później. Droga Poczto, kij ci w rzyć! 

To tak, przed kołkiem udaliśmy się (ja, Mężczyzna i znajomi z Warszawy) do Moa na najlepsze burgery świata (zaraz po cheeseburgerze z maca, rzecz jasna ;p). W lokalu zastała nas masa innych kołkowiczów, którzy wpadli na ten sam pomysł.. Na nasze szczęście obsługa zarządziła 15 min przerwy w serwisie, bo nie wyrabiali z zamówieniami i momentalnie się wyludniło. Po posiłku, który raczej należałoby nazwać obżarstwem, udaliśmy się w stronę Dworca, dumając, czy czekać 12 min na 502, czy liczyć na festiwalowy autobus. Nasze rozważania przerwało spotkane znajomych tych znajomych z Warszawy, którzy także przyjechali z Warszawy :D Tak, spędziłam pół dnia z 6 osobami ze Stolycy i nie powiedziałam nikomu nic przykrego ;p Żeńska część tych znajomych siedziała w kwiaciarni i za 20zł plotła sobie wianki. Wianki, o których jak przystało na wielką, dozgonną fanatyczkę Florence, nic nie wiedziałam. Ani o pozostałych akcjach fanclubu przygotowanych na koncert.. Ciekawe jest, że potem ląduje się w tłumie ukwieconych głów, umazianych brokatową szpachlą z randomowymi słowami na kartkach, którymi zasłaniają Flo, a który to tłum zna tylko refreny piosenek (o ile..) i zaczyna klaskać w połowie piosenki, bo nie wie, że to jeszcze nie koniec -.- Żeby nie było, że akcje mi się nie podobały, heloł, to było zacne :) Z resztą, dostałam wieniec ciernisty na głowę, dziewczę, obok którego stałam, obsypało mnie brokatem, a na zdjęciach widziałam, że ktoś z przodu miał kartkę z eargasm i flogasm, więc to, co FATM gave me trafiło do wiadomości zainteresowanej :D

Dobrze, ale byłam przy opisie wsiadania do autobusu, bo w końcu rozdzieliliśmy się ze znajomymi z Wawy #2 i w pierwotnej czwórce ruszyliśmy na 502. Pan kierowca, albo miał PMS, albo też chciał iść na kołka, a tu mu wypadła zmiana, bo wiózł nas jak ziemniaki. Po dotarciu na Bora-Komorowskiego przywitała nas policja wyskakująca z krzaków (witamy w Polsce..) filując, czy może nie spożywamy alkoholu ;)
Niespiesznie ruszyliśmy w stronę lotniska, delektując się ostatnimi łykami soku i wody. Sprawdzanie biletów kupionych w necie przebiegło bardzo sprawnie, podobnie zaopaskowanie. Potem ostatnia bramka i moje ukochane sprawdzanie, czy nie wnosi się czegoś niedozwolonego. 

Tu wspomnę o poprzednich latach i moich przejściach - raz zostałam cofnięta do depozytu, ponieważ próbowałam wnieść aparat fotograficzny. W regulaminie w owym czasie stało, że można wnosić sprzęt nie będący sprzętem profesjonalnym, do 5 Mpx. Mój głupi jasiek z osiemnastki ma zawrotne 5,1 Mpx, więc wiecie, natrzaskałabym nim takie foty, że wszystkie ważniaki z plakietkami press i obiektywami leczącymi ich kompleksy na punkcie małych.. krótkich palców u nóg, wyskoczyliby z gaci i stracili pracę. Serio, 0,1 robi taaaaką różnicę! Przy okazji utwierdziło mnie to w przekonaniu, że osoby przeszukujące wchodzących zwojami mózgowymi nie grzeszą, szczególnie biorąc pod uwagę, że w telefonie komórkowym aparat miał tych pikseli 2x więcej :) Aparat schowałam tam, gdzie światło i ręka pani ochroniarz nie sięgają i za drugim razem weszłam.
W zeszłym roku miałam ze sobą torbę na ramię, a w niej kurtkę, bo lało niemiłosiernie! Pani ochroniarz tak się przyłożyła do przetrzepania tej torby, że musiałam się rozliczać nawet z tamponów, ale jedną kieszonkę przeoczyła (ja z resztą też..), w której miałam pół apteki, jeszcze z wycieczki :D W tym roku też kazali wyrzucać leki, nawet jeśli były to leki, które mogłyby uratować życie, gdy np. masz alergię i tendencję do wstrząsów anafilaktycznych. Alter Art wita.

W tym roku miałam moją małą saszetkę, więc nie wzbudziła ona wielkiego zainteresowania, czego nie można powiedzieć o.. kapturze! Serio, babka kazała mi się odwrócić, obmacała tyłek, tułów, cycków wspaniałomyślnie tym razem nie tykała ;p ale chwyciła za kaptur i memła, memła, wywija na wszystkie strony, a upewniwszy się, że jednak nie stanowi zagrożenia dla bezpieczeństwa imprezy masowej, ładnie ułożyła i podziękowała. Mężczyzna nie miał tyle szczęścia, bo nie dość, że przetrzepali mu torbę, to jeszcze kazali wyjąć zawartość kieszeni i, uwaga, otworzyć portfel. Czekam dnia, gdy będziemy ściągać sztuczne szczęki, bo może ktoś nosi pod nimi maczety :)

Po wejściu udaliśmy się na trawę przed główną sceną, gdzie swój występ zaczynała właśnie Marika. Panowie legli i trawili burgery, ja usilnie próbowałam wrzucić na Instagrama filmik, ale internet wtedy już siadał. Marika umilała chill, ale po jakimś czasie i przybyciu reszty (znajomi #2), poszliśmy na piwo. Ale zanim, trzeba było wymienić pieniądze na bony lub karty paypass, vel bypass :D O ile bony mamy opanowane, tak karta jest nowością, którą Alter Art sprytnie naciąga nieświadomych ludzi - podchodząc do kasy dowiadujesz się, że możesz naładować kartę kwotą 50 lub 100zł. A bon stanowi równowartość 3zł i wszystkie ceny są wielokrotnością trójki. Więc ładując kartę pięcioma dychami, narażasz się za stratę kilku złotych. Chyba, że o tym wiesz i się uprzesz przy doładowaniu inną kwotą - bo na pewno cię o tym nie poinformują :) Alter Art wita i skubie.

W ramach odkrywania muzyki udaliśmy się na koncert Ras Luty. Słabo. Po 20 min miałam wrażenie, że leci cały czas ten sam kawałek, a śpiewający pan był tak uduchowiony, że moja ciemna, skalana dusza wiła się niczym diabeł podczas egzorcyzmów. Żartuję, po prostu chciało mi się okropnie sikać ;p W trakcie koncertu okazało się, że Wu-Tang Clan nie dojedzie na czas i został przesunięty na 1.00. Przez to scena główna była wolna, więc przesunęli na nią Tres.B, ale nie miałam okazji posłuchać, bo towarzystwo chciało sikać, pleść wianki i pić/jeść jednocześnie. Po kolejnej przerwie gastronomicznej w końcu ruszyliśmy pod scenę na Florence. Znajomi #1 woleli nieco odleglejsze miejsce, natomiast ja chciałam być jak najbliżej, co na 40 min przed koncertem jest już marzeniem ściętej głowy :( Trafiło mi się miejsce za kolesiem, który ściągnął koszulkę, ale chyba ktoś mu przekazał, że strasznie capił, więc ją ubrał z powrotem. I koło wspomnianej już laski z brokatem. W sumie po pierwszym skakaniu i tak byłam w nowym towarzystwie :D

Te 40 min oczekiwania najbardziej dały mi w dupę. Kręgosłup po całym dniu chodzenia rwał tak, że bałam się, czy ustoję ten koncert, ale potem przyszła zbawienna adrenalina, więc już nic mnie nie bolało :) Tłum głośno wiwatował dźwiękowcom, technikom i cieniom, które pojawiały się na scenie, laski z przodu wydawały z siebie dźwięki godne kobiety rodzącej jednorożca bez znieczulenia, jakiś koleś raczył nas kurwami, bo to przecież takie fajne. Serio, ludzie, co z wami nie tak? Nie musicie na każdym kroku podkreślać, że pochodzicie od małp.

I w końcu pojawiła się ona, Flo! Maszyna ruszyła i na pierwszy ogień (i to dosłownie) poszło Only if for a night - tłum lekko falował, dodając od siebie tytuł co jakiś czas, ja nuciłam pod nosem, bo wtedy jeszcze się wstydziłam śpiewać (wiecie, nieco fałszuję ;p). Następną piosenką było What the water gave me, na którą właśnie były przygotowane te kartki, więc przez kilka minut zamiast Florence oglądałam kartki papieru o kijowej gramaturze. Na szczęście są ludzie, którzy mają słabsze ręce ode mnie, więc makulatura opadła, a na twarzy Flo zagościł uśmiech. Cosmic love to pierwsza piosenka, gdy już głośno śpiewałam, mając pomału w tyłku, że lud dookoła mnie nawet nie wie, co leci ;p Natomiast na Drumming song miałam już stan przedograzmowy, zawsze chciałam usłyszeć ten kawałek na żywo, żeby mnie te drums powaliły! Ogień :D 

Potem Florence wzięło wzruszenie, zaczęła nam dziękować za wianki, oprawę, że jesteśmy fajną publiką (ciekawe, że zostało to odebrane jako lizanie dupy przez znajomych..). Potem chwyciła za brokat i ruszyła w ludzi! Pisałam już, że ją kocham? Nie trzeba świecić tyłkiem na scenie, ubierać się jak przybysz z kosmosu, śpiewać o paleniu trawy..wystarczy po prostu umieć śpiewać i mieć w sobie te pokłady charyzmy! Myślę, że każdy, kto był na tym koncercie, czy lubi Florence + The Machine, czy nie, czy to jego klimaty, czy woli mada-faka zjem ziemniaka, przyzna, że występ był na najwyższym poziomie i niewiele jest wykonawców/zespołów, którzy na żywo brzmią lepiej niż na płycie. Profesjonaliści.

Także tego, następne było Rabbit Heart, Florence namawiała panów, by wzięli panie na barana, ale Mężczyzna był już za daleko za mną i nie chciałam się przebijać. Flo sypała brokatem na wszystkich dookoła siebie, więc koleżanka obok zrobiła to samo w stronę swoich znajomych i mi też się dostało. Jeśli wydawało mi się, że po żużlu miałam pył wszędzie, to teraz już wiem, że wszędzie mam nieco większe :D You've got the love było chwilą na wyciszenie - kumulowałam siłę na później, podśpiewując sobie pod nosem (no dobra, szalałam jak opętana, odpoczywałam przy Lover to lover, które leciało jako następne). Na Heartlines publika odżyła, ludki wkoło załapały refren i darły się razem ze mną, Between two lungs - machanie i klaskanie. A potem nie wytrzymałam i kilka łez zrosiło me lico - Shake it out - niby wiedziałam, że na pewno będzie ta piosenka, ale chyba wypierałam to ze świadomości, podobnie jak złe emocje, które kiedyś ze mnie wyciągnęła. Kurde.
Zaraz potem poleciało No light, no light, więc w momencie się ogarnęłam i zrobiłam to, co zapowiadałam - darłam ryja (przepraszam wszystkich dookoła, to mogło boleć). Jeśli miałabym zażyczyć sobie jakiś utwór na pogrzeb, to w tym momencie mojego życia definitywnie byłby to ten kawałek :)

I gdy już wydawało się, że moje uszy nie zniosą więcej rozkoszy, pojawił się utwór, który mnie zaskoczył! Sweet nothing w wersji lirycznej, sto razy lepszej, niż mordowana do niedawna w radio wersja Harrisa. Na dokładkę poszło Spectrum (tak, potem straciłam głos..)! We are shining and we'll never be afraid again <3

Koncert zamknął utwór Dog days are over, pozostawiając mnie z ogromnym uczuciem niedosytu - już wiem, co umieścić na liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią - kolejny koncert Florence and The Machine, koniecznie pod samą sceną :) Na bis się nie doczekaliśmy, ale kurcze, 1,5h świetnego koncertu to i tak dużo, poza tym dojechali w końcu panowie z Wu-Tang Clan i pewnie chcieli wejść na scenę o czasie (ha ha ha..). Przebiłam się do Mężczyzny i razem walczyliśmy z tępym tłumem podążającym nie wiadomo gdzie, byle przed siebie, próbując dostać się pod namiot Eski, gdzie czekali znajomi #1. Byłam tak wyczerpana szaleństwem, że ledwo stałam na nogach. Wzięłam nasze ostatnie dwa kupony i ruszyłam po wodę.

I tu jest miejsce na zmieszanie promotora z zawartością toi toi po festiwalu.. Brakło wody, brakło coli, brakło nawet piwa! Już nie wspomnę o wyciąganiu zużytych kubków z kontenerów na śmieci i nalewaniu do nich co tam się jeszcze ostało! Nosz, ja pierdole! Jak się robi masową imprezę, na którą brakło biletów, to można się chyba spodziewać, że będzie w cholerę więcej ludzi, niż dotychczas i przygotować adekwatną ilość jadła i napitku, szczególnie jeśli bonów nie można zwrócić, a wykorzystać też nie, bo już nic nie ma!!! Już nie wspomnę o korkach, które tworzyły się, gdy ludzie z Florence chcieli iść coś zjeść albo na Katy B i spotykali się z tymi, co już kierowali swe kroki do domu - nie daj boże jakąś sytuację kryzysową, to ludzie by się pozabijali o samych siebie.. Oszukiwać ludzi to chętnie, ale zadbać o podstawy organizacji, to już przerasta możliwości Alter Art.

Dopiero Mężczyzna znalazł napitek, chyba też po jakiś 30 min krążenia po lotnisku.. Ja już byłam w dziwnym stanie, trzęsłam się jak osika, nie wiem czy bardziej z zimna, czy z adrenaliny, czy może z braku cukru - rzuciłam się na wodę i colę jednocześnie, jakbym nie piła nic od roku :) Jak już opuszczaliśmy festiwal, odzyskałam nieco humor i nucąc pod nosem Spectrum, maszerowałam dzielnie w stronę zachodzącego słońca, pardon, autobusu. 

Po zeszłorocznym kołku mówiłam, że już się więcej nań nie wybiorę. A tu wypalili mi z Florence. Czy jeśli teraz napiszę, że za rok mnie tam nie zobaczycie, to zaproszą, powiedzmy, R+??? :D:D

No cóż, pomijając wszystkie wspomniane negatywy i fakt, że na festiwalu było mnóstwo moich znajomych, a nie miałam jak się z nimi spotkać (sieć komórkowa też nie działała..) - jestem prze-szczęśliwa, że było mi dane zobaczyć i posłuchać FATM na żywo i dać się zwariować energii, która w sobotni wieczór buchała z kołkowej sceny. 

piątek, 9 sierpnia 2013

Run, Natik, Run!

Jest sprawa!
Coś tam biegam, lubię to bardzo, nawet jeśli w dniu zaplanowanego treningu jęczę od rana, że tak bardzo mi się nie chce. Otóż, chce mi się, tylko potrzebuję bodźca. Czasem wystarczy przekorne to nie idź mojej Mamy, czasem muszę pooglądać swoje statystyki na endomondo, ale z reguły wskakuje w buty i lecę. 

Podobnie jest na trasie - gdy wszystko jest nie tak, a to kolano rwie, to znów stawy skokowe przypominają o swoim istnieniu, ledwie kolka popuściła, to zakuło w barku.. i tak do porzygu. Mam ochotę wrócić do domu.

Pewnego dnia, w takim właśnie stanie umysłu, spotkałam dziewczynę, w świetnej żółtej bluzie, żwawo zbiegającą z górki, pod którą ja nieudolnie wbiegałam. Uśmiechnęła się do mnie, mega promiennie. Całe zmęczenie i zniechęcenie choć na chwilę przestało być odczuwalne, przez kolejne pół kilometra (a może dłużej) myślałam o niej i jej geście, tak prostym, wręcz naturalnym, a jednak stanowiącym ogromną siłę! Od tamtego dnia rozsyłam swoje uśmiechy do napotkanych biegaczy - na ile im to pomaga, nie wiem, ale dla mnie stanowi przerywnik w plątaninie myśli. A jak jeszcze ktoś odpowie mi tym samym - to już jestem uskrzydlona ;p

Dlatego jak widzicie na swojej drodze strudzonego biegacza - dodajcie mu otuchy.
Sami biegacie i mijacie na swojej ścieżce wciąż te same twarze - pomachajcie.
Widzicie na horyzoncie pokrakę w lidlowych najkach z neonowymi sznurówkami (Nike Revolution), szczerzącą swoje proste zęby w uśmiechu - odwzajemnijcie, bo na 99% to będę ja :D


BTW, ostatnio szukałam odblasków, bo bieganie wieczorami bez nich nie jest najmądrzejszą decyzją :) I mówię to jako kierowca - nie ma nic bardziej stresującego, niż nagle wyskakujący na przejściu biegacz, którego nie było widać, bo ciemno i on też na ciemno. To na przejściu - bo już nie mówię o głąbach, które wskakują pod koła byle gdzie, bo wydaje im się, że jeśli biegną, to zdążą przed samochodem (tak na marginesie, wydaje mi się, że zapis w kodeksie drogowym o ograniczonym zaufaniu należy zmienić na bezwzględny brak zaufania, bo debili przybywa w zastraszającym tempie..).
Moje plany bycia bardziej widoczną, niż jestem, szczególnie latem, bo w zimowych portkach mam odblaskowe wstawki, rozbiły się o ceny dotychczasowo napotykanych odblasków.. 20zł!? naprawdę!? pojebało kogoś!? ;p Aż pewnego dnia przeczesując Empik znalazłam na wyprzedaży poniższe odblaski.


Za 4,90zł.

Po przecenie - 2,45zł.

Jeśli ktoś poszukuje, to w Bonarce jest cały koszyk takich - polecam, bo cena przyzwoita, a zawsze mogą się przydać, nawet jak wracamy wieczorem poboczem drogi - uwierzcie mi na słowo, światła w samochodzie oświetlają przechodnia dość późno..

(Co do gazety - wypowiem się jak przeczytam ;p)

(Jutro Florence!!!!!! Jaram się.)

czwartek, 8 sierpnia 2013

Motywator sierpniowy + porażka lipca :D

Tak, ambicje jak zawsze na wyrost, a potem świecenie oczami przed światem.. Motywator lipcowy zakładał poczynienie postępów w czterech dziedzinach: zawodowej, koralikowej, biegowej i festiwalowej i...w żadnej z nich nie osiągnęłam sukcesu.. 


Zawodowo - plan zakładał mega powtórkę z testów klinicznych, co jak Ewku trafnie podsumowała w komentarzu, już z zasady zasługuje na miano masochizmu. Ale miałam w sobie dużo chęci, więc już na drugi dzień chwyciłam za Buckupa i kalendarz, ładne rozpisałam co którego dnia mam zamiar przerobić, przygotowałam kartki pod fiszki i na tym (no, może krótkiej lekturze wstępu ;p) się skończyło. Nom, także czerwienię lico me i przekładam na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Koralikowo - tu nieco lepiej. Koralikować mogłabym codziennie, ale wyrzuty sumienia i ponaglenia mamy w kwestii magisterki powodują, że chwytam za igłę dość rzadko. Założyłam sobie, że zrobię dla siebie brasnę w technice double spiral rope - przygotowałam koraliki (dobór kolorów trwa u mnie wieczność ;p) i zrobiłam jakieś 5cm. Mam nadzieję skończyć ją do końca tygodnia, ale z w/w powodów - nie obiecuję. Natomiast, w ferworze wybierania kolorów, przygotowałam też zestaw na drugą bransoletkę, która najprawdopodobniej powędruje to Was, moi drodzy ;p Tak, chyba już czas na blogową tradycję, a więc rozdawajkę! 
Druga część koralikowego postanowienia, czyli wykończenie natikowej bransoletki, poszła mi jak z płatka :)

Bieganie - w tym miejscu zakładam biodegradowalną torbę na głowę i chowam się pod łóżkiem. Nie zrealizowałam NIC! Trochę biegałam (33km), ale głównie krótkie dystanse, do 5km. Kolano, o dziwo, sprawowało się bardzo dobrze (do zeszłej niedzieli), więc wymówek właściwie nie mam. Czyste lenistwo i tyle.

Festiwalowo - hajsik na kołka odłożony, bilety (mam nadzieję) zaraz dotrą. Nerkę kupiłam, niestety nie taką, jaką chciałam, bo 1) potrzebowałam coś na szybko na bieg charytatywny, 2) Joanka-z ogłosiła, że robi sobie urlop i z moich wyliczeń wynikło, że nijak nie zdążę z tą nerką do CLMF ;p No nic, jak ktoś nie będzie wiedział co mi kupić, to pomysł jest (koniecznie z królikiem!).

Tak właśnie wygląda moje planowanie czegokolwiek - dużo chcę, mało z tego wynika. Stąd lista na sierpień jest nieco uboższa i mam nadzieje, że za miesiąc nie będę musiała się kajać tyle, co dziś ;p

SPRZĄTANIE
Zrobić porządek w szafie. Zapanował tam chaos i to taki, że nawet mój geniusz nad nim nie panuje :D Planuję wywalić wszystko na środek pokoju (zrobię dla Was fotkę, bo to może być zajebista kopa!) i przemyśleć co z tej góry rzeczy jest mi rzeczywiście potrzebna, co używam, itd.

ĆWICZENIA
Chcę wprowadzić taśmy thera-band do treningu domowego. Na siłownię mnie nie stać, na organizowanie jej w domu tym bardziej, a moje taśmy leżą zapomniane!

ZACHCIANKI
Przez oglądanie na blogach kosmetycznych lakierów Essie zachorowałam na kilka odcieni, które absolutnie muszę mieć ;p Więc będę tak dużo o nich gadać, aż wszyscy w rodzinie będą pewni co chcę na imieniny/święta/urodziny ;p Jedyny minus jest taki, że skuteczność tego motywatora będzie można zweryfikować dopiero w zimie..

BLOGOWO
Zrobić listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Ze wszystkich krążących teraz po sieci tagów (czy ktoś oprócz mnie nie zrobił jeszcze 50 faktów o sobie? ;p), ten podoba mi się najbardziej. 

Finito. W najbliższym czasie postaram się trochę ogarnąć z blogowaniem - ten tydzień przerwy nieco mnie uwierał, ale już wszystko powinno wyjść na prostą. Zostawiam Was z jednym z moich ulubionych kawałków Florence + The Machine, który mam nadzieje pojawi się na sobotniej setliście, bo mam ogromną ochotę drzeć się no light, no light in your bright blue eyes ile fabryka dała :)
Do napisania!