środa, 21 października 2015

Gdy sezon się sypie


Być może ten tekst lepiej sprawdziłby się jako niedzielne usprawiedliwienie królewskiej porażki, ale skoro ja już o niej wiem, to z Wami też mogę się podzielić.

Dlaczego porażka?

Zeszłoroczny debiut na dystansie półmaratonu niósł ze sobą głównie pozytywy: pokonane własnych granic, nowe doświadczenie, życiówkę i ulgę w oczach rodziny, że jednak dowiozłam się w jednym kawałku na metę :) W skrócie - cokolwiek wykręcę, i tak jest super, bo to mój pierwszy raz. Niewielki jeszcze wtedy niedosyt, z biegiem tygodni zaczął pobudzać moje ambicje. Przecież mogę pobiec bardziej świadomie, z celem, szybciej, lepiej. Wraz z celem rodzą się plany, a opłacony start tylko potwierdza, że realizowane niby od niechcenia treningi wcale takie przypadkowe nie są.

Co sobie założyłam na ten rok? Zakręcić się koło 2h. Łamać? Hm, nie mam pewności, czy to już ten etap. Natomiast poprawienie się o kilka minut jest jak najbardziej realne.

Tzn, było realne, dziś wątpię nawet w zejście poniżej 2:10..

Co poszło krzywo?

Jak zawsze - ja. Zaczęło się marcowo-kwietniowym maratonem anemii. Okazało się wtedy, że praca po kilkanaście godzin dziennie, bez weekendów na odpoczynek, na dłuższą metę skutkuje takim właśnie rozstrojem organizmu. Do tanga rzuciła się też tarczyca i w efekcie moje serce trochę oszalało. Nawet bez tych atrakcji moja odporność jest nadwyrężona, wystarczyło więc, że któryś pacjent na mnie kichnął i zyskałam kolejne tygodnie przerwy od treningów. Pamiętam tamten powrót na bieżnię - jeszcze nie przeszłam z marszu do truchtu, a już miałam tętno 180.

Ostatnie dwa miesiące marnych treningów sponsoruje dermatolog. Rozorał mi prawą stopę, już dwa razy. Były dni, gdy miałam problemy z normalnym chodem, to jak tu biegać? Na szczęście zabiegi te nie mają wpływu na układ krążeniowo-oddechowy, więc powroty były dużo mniej dołujące.

Jakby mi było mało, na ostatniej prostej załapałam kolejnego wirusa. Znów dwa tygodnie na lekach, znów tętno w kosmosie, znów zaniki mięśni. Chyba tylko naciski rodziny, bym dała sobie spokój z tegorocznym startem, gnały mnie na treningi. Zawsze na przekór :) Gdy porównuję swój plan treningowy z dziennikiem, odnoszę wrażenie, że dopiero ostatni tydzień przepracowałam tak, jak to sobie zakładałam. Nie wróży to miłego startu, ani sukcesu na mecie.

Życie, tyraj mnie bardziej!

To moje hasło-motywator od kilku miesięcy. Z jednej strony rozpaczliwe pragnienie normalności, z drugiej przypomnienie, że zawsze może być gorzej. Pewnie nigdy nie będę mieć luksusu pracy po 8h dziennie w normalnych godzinach, na ciepłym etacie z pełnym socjalem, pozwalający na regularne trenowanie. No, ale przecież nóg mi nie urwało, nawet jeśli kolejny start w tym sezonie wyjdzie mi gorzej, niż debiut, cieszę się, że mogę stanąć na starcie i dotrzeć do mety. 

Wystopować z ambicjami

Ten aspekt męczył mnie do ostatniego ataku choroby. Leżałam z gorączką i wraz z uderzeniami gorąca spływała na mnie świadomość, że moje plany poszły się bujać. Do tej pory wciąż miałam nadzieję, że się uda, że jak zawsze dostanę powera pod koniec przygotowań. Każda przerwa w treningach doprowadzała mnie do złości na otaczający świat, ciągłe przeciwności, każdego, kto dokładał swoją cegiełkę (zarazek) do mojej porażki. Teraz ogarnęła mnie obojętność, wraz z nią spokój. Wiem, że mi się nie uda i ten brak złudzeń, mam nadzieję, pozwoli mi nie szaleć na trasie, bo może, a nuż pociągnę tempo, którego wiem, że nie pociągnę :)

Jakkolwiek skończy się dla mnie sobotni start, cieszę się, ze wystartuję. I liczę, że ukończę. 
Do zobaczenia na trasie, czy to w roli zawodnika, czy kibica!

N.

sobota, 10 października 2015

Reklamacja obuwia w CCC


Jedyny plus mojego obecnego stanu (nie) zdrowia to przyoszczędzone, kosztem aktywności fizycznej i towarzyskiej, godziny do zagospodarowania. Mogę poczytać książkę. Mogę pomalować paznokcie. Mogę usiąść przed kompem i napisać drugą w tym tygodniu notkę.

W sierpniu zeszłego roku kupiłam buty w CCC. Spodobały mi się uwiecznione na zdjęciach baleriny od Lasockiego, skóra, przecena - wzięłam. Dopisałabym, że wygodne, ale co się namęczyłam, by je rozchodzić, to moje ;p Pohasałam w nich kilka dni i zrobiło się za zimno, więc wylądowały w pudełku. Kilka miesięcy później, w marcu, ochoczo wróciłam do hasania, jednak moja radość nie trwała długo - odpadł jeden z elementów ozdobnych.


Nie wiedząc za bardzo co począć, zabrałam buty i dowód zakupu do salonu w Bonarce. Pani przyjmująca moją reklamację na wstępie uprzedziła, że elementy ozdobne nie podlegają reklamacji. Ale reklamacje przyjęła. Wnioskowałam weń o naprawę obuwia - nie zwrot pieniędzy, nie nową parę.

Po ustawowych dwóch tygodniach dostałam SMSa, bym pocałowała się w rzyć, bo me roszczenia są bezpodstawne. Miałam odebrać swe pantofle po uprzednim telefonie, czy aby powróciły już do salonu od rzeczoznawcy. Dzwonię, buty są, git, jadę (na pełnej ku*wie). W salonie okazuje się, że nie, nie ma moich butów, widać ktoś mnie wprowadził w błąd <3

Po tygodniu przepychanek buty doszły. Pani nr 2 ruszyła na magazyn i po jakiś 20 min cała w skowronkach lokuje przede mną pudło jakieś 3x większe od tego, w którym oddawałam swe trzewiki i oznajmia, że kozaki zostały naprawione. Nie wiem jaką musiałam mieć minę, więc uchyliła wieka, a tam beżowe, ażurowe kozaczki na szpilce. 

Gdy odzyskałam głos, poinformowałam panią nr 2, iż oddawałam baleriny i jeśli dobrze zrozumiałam zwrot pani roszczenia uznane zostały za niezasadne, chyba nie zostały naprawione. Pani nr 2 wczytała się głębiej w kartkę A4 z reklamacją i przyznała mi rację - coś tu nie gra. Kolejna niezwykle kompetentna osoba przydzieliła ten sam numer reklamacyjny dwóm parom obuwia. Po kolejnych 20 min oczekiwania pani nr 2 wróciła, już nie w skowronkach, ale burzy gradowej i zarzuciła mnie makulaturą z uzasadnieniami. Z pisma od rzeczoznawcy dowiedziałam się, co robiłam z obuwiem, że jest w takim stanie, w jakim jest i że to moja wina i mam się bujać. Wiecie już, że nienawidzę spóźnionych i kłamiących pacjentów. Jest jednak coś, co wku*wia mnie dużo mocniej - gdy ktoś mówi mi co myślę, co robiłam i wmawia czyny lub sytuacje, których autorką nie byłam. Teraz, gdy patrzę na to pismo, zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz - jakim cudem rzeczoznawca otrzymał moje buty (ponoć w Warszawie przesiaduje, stamtąd też wracały zawsze moje buty) i ocenił już na drugi dzień po złożeniu reklamacji? 

Wychodząc z salonu spytałam tylko, ile mam czasu na odwołanie się. Dwa tygodnie, ale szkoda zachodu, uszkodzeń mechanicznych się nie reklamuje, nic to pani nie da. Wtedy mnie wkurzyła ta odpowiedź, ale z perspektywy czasu mogę już powiedzieć, że pani nr 2 była dla mnie najmilsza z całej tej ekipy.

W tym czasie byłam już po lekturze połowy internetu w temacie reklamacji obuwia z CCC. Wiedziałam, że pisanie odwołania skończy się jedynie kolejnym rozstaniem z balerinami i zmarnowaniem kolejnego drzewa na tonę makulatury. Zaczęłam podpytywać szewców i panie w pasmanteriach, czy może coś podobnego mają, przykleję sobie na kropelce... i wtedy mnie natchnęło!

Wysmarowałam maila do Federacji Konsumentów (KLIK) z opisem mojej sytuacji, zdjęciami butów i korespondencji z CCC. Jeszcze tego samego dnia wparowałam do Bonarki i wysmarowałam na kolanie odwołanie. Próbowałam być kulturalna w mych wywodach, ale wiecie jak jest w afekcie :)
Poinformowałam rzeczoznawcę, iż nie zahaczyłam nigdzie butem, więc uszkodzenie nie jest natury mechanicznej, a sądzę, iż klej mają wujowy i po prostu puścił :)

Wróciłam do domu i zaczęłam odliczać 14 dni. Gdy po 17-stu dalej nie było odzewu od CCC, chodziłam z większym bananem, niż mi się na twarzy mieści. Jeśli nie ustosunkują się w przeciągu tych dwóch tygodni, muszą uznać Twoją reklamację i tyle. W końcu przyszedł SMS, czytałam go kilka razy, nim dotarło do mnie, że mi te buty naprawią!

W czerwcu w końcu odebrałam moje baleriny. Dostałam też zwrot 20% ich wartości oraz bon na zakup kolejnej pary w CCC (phi, teraz to wy całujcie mnie w rzyć!). Zastanawiał mnie ten obrót spraw, nie posądzałabym mego jadowitego odwołania o taką moc sprawczą ;p Odpowiedź przyniosła lektura kolejnej tony makulatury (dostałam reklamówkę gratis, bo się te papiery w pudełku nie mieściły..) - otóż interweniowała wyżej wspomniana Federacja (choć do mnie nie odezwali się wcale!), sugerując takie właśnie zażegnanie konfliktu, jakiego doświadczyłam. 

Dlaczego o tym piszę?
Obok mnie stała matka dwóch dziewczynek, wykłócając się z inną ekspedientką o reklamacje i jakieś 10 odwołań, wszystko odrzucone. Kiedyś ta kobieta sobie odpuści. Będzie miała dość stresu, chamskich odzywek personelu, ciągania dzieci po galerii kilka razy w tygodniu itd. Ktoś inny odpuści już po pierwszym odrzuceniu jego roszczeń. A jeszcze inna osoba uzna, że szkoda zachodu i walk z CCC o buty za 50 zł. Tymczasem z nimi da się wygrać i do tego gorąco namawiam. Grzebiąc po necie znalazłam stosunkowo krótką drogę, dzieląc się nią mam nadzieje, że ktoś kiedyś będzie mógł paradować z podobnym bananem na twarzy, co ja, gdy odzyskałam swoje cichobiegi.

Cały proces ciągnął się od marca do czerwca. Jak się domyślacie, nie miałam za bardzo w czym chodzić, co jeszcze podsycało mój gniew. Dodatkowo zaskoczyła mnie postawa pracowników CCC Bonarka. Rozumiem, że firma ma jakąś popapraną politykę odrzucania każdej reklamacji z powodu bo tak, ale dlaczego automatycznie wiąże się to z mało kulturalnym stosunkiem pracowników do klienta? Składając reklamację byłam neutralnie nastawiona, choć pani przekonywała, że zajmuję tylko swój i jej czas, bo i tak nic z tego nie będzie. Przy składaniu odwołania i odbieraniu naprawionego obuwa panie wręcz warczały na mnie i rzucały kartkami tu podpis, czytelnie!!!, jakbym im urlop odebrała na najbliższe dwa lata. Co zabawne, gdy buty w końcu zostały wysłane do fabryki Lasockiego, ci bez mrugnięcia uznali moją reklamacje i dokleili brakujący element. Dało się bez szopki? Dało.

I na koniec pytanie - gdzie kupujecie buty? :D Przyzwyczajona, że w CCC zawsze coś się znajdzie, właściwie nie odwiedzałam innych sklepów obuwniczych. Nie wiem, gdzie warto inwestować, które lepiej omijać. Wszelkie dobre rady na wagę złota!

N.

wtorek, 6 października 2015

"Mnie chodzi o młodych"


Enta godzina pracy. Opadam ciężko na krzesło i nieco zmąconym przez leki umysłem próbuję ogarnąć lecące w radiu wiadomości. Dla przeciwwagi ochów i achów nad podpisaniem przez Prezydenta ustawy antysmogowej pojawia się głos oburzenia kogoś tam, że 3 lata na zabieg oczekiwać musi. 

Tym kimś jest nie byle kto, a trener kadry lekkoatletycznej. Jak to pięknie w eterze podali, szereg jego zasług i pieniędzy wtłoczonych w państwo polskie nie powinny skazywać go na taki los. Doczytałam potem w internetach, że wspomniany miał na myśli raczej obligatoryjne wspomaganie służby zdrowia, która teraz zmusza go do sfinansowania sobie samemu zabiegu lub odczekaniu tych 3 lat i ryzykowania utraty wzroku. I że to wina Tuska.

Swoją drogą nawiązanie do polityki PO jako przyczynku sytuacji, która ma teraz miejsce w ochronie (nie służbie) zdrowia jest chyba średnio trafne. Czy to był pomysł Platformy, by zlikwidować kasy chorych? A może NFZ to obietnica wyborcza SLD? :>

Abstrahując od polityki, sensowności Funduszu i kolejek, które mamy na zabiegi - czym Pan Trener różni się od Szarego Nowaka? Wspomina o 45 latach pracy, o dwóch etatach, o płaconych składkach zdrowotnych. Czyli robił dokładnie to samo, co większość z nas. Pracuje, płaci, próbuje związać koniec z końcem, a gdy przychodzi jego koniec, skarży się, że jeszcze musi sam sobie trumnę zbić. Dokładnie tak samo, jak Pan Trener, robionych w konia jest codziennie miliony osób. Być może po medialnej interwencji dla Pana Trenera znajdzie się bliższy termin, być może fani z fejsa zrobią zrzutkę na zabieg. Tylko, czy cokolwiek to zmieni dla tłumu Szarych Nowaków? Nie. Młodzi nie będą mieć lepiej, niezależnie od ilości jadu skierowanego w obecnie rządzących. Ni zasług, czy masy forsy. 

Mam wątpliwość, czy ta cała akcja ma cokolwiek wspólnego z walką o lepsze jutro polskiego społeczeństwa. O widoki na przyszłość dla Pana Trenera - może tak. Wszak przysłużył się dla kraju, nie to co Szary Nowak.

N.

sobota, 3 października 2015

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Żyj i daj żyć innym

Niewątpliwie główną atrakcją mej pracy są kuracjusze - nie ma dnia bez wyzwisk, awantur, kłamstw i spóźnień. Przychodzi jednak taki czas, w którym mocniej odwala samym pracownikom. I taki właśnie wesolutki tydzień nam nastał!


Motywacji do pracy brak. Głodowa pensja, odsuwany w nieskończoność urlop, dziwne godziny pracy, środowisko pracy, które wcale, ale to absolutnie, na pewno nie jest szkodliwe, wszak siarkowodór taki zdrowy oraz zastępy pacjentów, którzy podnoszą ciśnienie lepiej, niż sama borowina. Mnie ten brak motywacji absolutnie nie dziwi. Każdy ma czasem taki dzień, że robi wszystko na odwal się. I, o ile jeszcze mogę zrozumieć pacjenta, który pisze na mnie skargę, iż podwieszałam go w UGULu bez uśmiechu na twarzy, tak nie pojmuję, jak coś takiego może wysmarować mój kolega/koleżanka z pracy..

Widzę, że wielu pracowników nagle odkopało w sobie pokłady donosicielstwa. Gdy mnie czyjaś praca lub niedoróbki wkurzają, to zwracam mu uwagę - ej, k*#^a, racz nie zostawiać mi na drugi dzień pustego młynka borowinowego!, a nie zapierdalam w podskokach niby do kibla, a tak naprawdę do kierowniczki, by poskarżyć się. Nawet nie dlatego, by komuś nie robić problemów - zwyczajnie uważam, że mam bliżej do współpracownika, niż kierownictwa, a i mnie samej też zdarza się popełniać błędy (tak, po 2 latach pracy wciąż się uczę) i będąc w odwrotnej sytuacji wolałabym być upomniana i douczona przez kolegów.

Mam to szczęście, że pracuję, i na salach gimnastycznych, i na działach balneologicznych. Znam, i siedzenie za biurkiem i wyręczanie się młodszymi, i babranie w borowinie po łokcie. Z przykrością stwierdzam, iż ta pierwsza grupa ma wyjątkowo wysokie mniemanie o sobie (a większość ma niższe wykształcenie ode mnie i zakończyło swe ustawiczne kształcenie jeszcze przed trzydziestką..), połączone z delikatną pogardą personelem na brudnych działach. Co ciekawe, nagle zaczęli dogryzać sami sobie i nagle zrobił się taki zamęt, że każdy wypomina innym wszystko, co zrobili źle, skarży potajemnie i oczywiście rzuca fochem. Kabaret swoszowicki.

Zaczęło się od hydro-jeta. Jak widzicie na załączonym obrazku, recepcja wymigała się od obsługiwania tegoż zabiegu, zrzucając na nas kolejny obowiązek. Choć właściwie obowiązek ten spoczywa głównie na nas, a dokładniej na osobie pracującej na fasonach siarczkowych. Jednak, gdy osoba ta o 16, po 9h pracy zawija się i idzie do domu (czyt. pracować dalej), pałeczkę przejmowały dziewczyny z recepcji. Uznały jednak, że mają za dużo roboty i wciśnięcie raz na pół godziny przycisku START stanowi za duże obciążenie, ba, to jest zabieg, więc powinni go obsługiwać zabiegowcy (to chyba jedyny argument, który mógłby do mnie ewentualnie przemówić). Problem pojawił się wtedy, gdy okazało się, że zabiegowcy kończą pracę o 19, a hydro-jety rozpisane są jeszcze po tej godzinie :) I że prawdopodobnie nikt nie będzie skory płacić mi za siedzenie w sobotę i niedzielę po 12h, włączając (w porywach!) co pół godziny jeden guziczek.

Następnie afera ruszyła w stronę ultradźwięków. Ktoś wspaniałomyślnie chciał zrobić pacjentowi dobrze i pieścił głowicą przez 9 minut. Z mocą taką, że znając przebieg urządzenia, dziw, że nie wybuchło :D Ponieważ NFZ narzuca pewne limity finansowe, toteż czasy zabiegów są maksymalnie poskracane i, aby to wszystko ogarnąć, kolega porobił ściągi. Leży sobie taka karteczka obok aparatu, więc nawet jak nie wiesz z której strony dupa, to możesz skorzystać z pomocy. Mimo to kogoś poniosło, pacjent zapamiętał, że pieszczoty trwają 9 min, to się przy innym zabiegowcu po przepisowych 5-ciu zbuntował. I weź wytłumacz, że masz kolegę niemotę :>

Ruszyły wzajemne oskarżenia (mnie też się dostało, a ostatni raz na fizykoterapii w godzinach popołudniowych byłam ponad pół roku temu ;p), pouczenia, obgadywanie i rzucanie mięsem, by okazało się, że rozpieścił pacjenta ten, kto najgłośniej krzyczał.

W tym samym pomieszczeniu, gdzie są ultradźwięki, jest też lampa sollux. Zainteresowanie jednym i drugim zabiegiem jest tak duże, że kabinka właściwie cały czas jest pełna. Ktoś zaradny wpadł na pomysł, by jeśli kolejka się mocno wydłuża, nieco usprawnić pracę i wyjechać ze stojakiem z UD do kabinki z laserem (dużo mniejsze zainteresowanie) i trzepać oba zabiegi jednocześnie. Szło świetnie, aż jedna z pań pracownic nie doniosła - teraz tak robić nie można, bo, a nuż stojak się wywróci i aparat zniszczy i będziemy musieli sami go odkupić :D

Jak już starsi donoszą na młodszych, to młodsi kablują, że ci starsi za wcześnie do domu wychodzą. Dojazd do Swoszo jest trudny, ja mam blisko, jak nic nie jedzie przez godzinę, to idę piechotą, ale mam świadomość, że nie każdemu się chce, a drugi etat tego samego dnia sam się nie zrobi. Jeśli komuś mogę pomóc tym, że przejmę jego zmianę te 10 min wcześniej, a on wyjdzie te 5 min wcześniej z pracy, to wchodzę w to. Tylko trzeba uważać, bo jak jakiś zawistny kolega podpatrzy, to oboje będziecie mieć przesrane.

A już dogłębnie przesrane ma planowanie. Bo lekarz powiedział A, przez telefon zabrzmiało jak B, a gdy interesant pacjent podszedł po owoc tego równania, wyszło im C. Dawno nie widziałam tak wkurwionego pana doktora, chyba już nawet jego opuszcza duch wszelkiej walki o rozwój i uczynienie tej placówki godnej polecenia. 

Kiedyś pisałam, że właściwie już tylko personel (i świadomość, że urząd skarbowy czuwa) trzyma mnie w tym miejscu pracy. Chyba czas ponownie przemyśleć karierę - może jeszcze w jakimś korpo mnie przyjmą?

N.