środa, 26 lutego 2014

Buty w dłoń i do roboty!

Wczoraj w pracy koleżanka spytała co robię, że jestem taka szczupła. Geny, wiadomo (;p) i bieganie - odparłam. Bo nie da się ukryć, że wśród wszystkich wygibasów i fitnessów, w które się bawię, to właśnie bieganie niweluje boczki i odstający brzuch (nie biegam 3 tygodnie i zaczynają się pojawiać pytania o ciążę..). I tak sobie omawiamy moje bieganie i jego częstotliwość. Pada pytanie, czy biegam codziennie, czemu gorąco zaprzeczam i dodaję, że właściwie biegam dla równowagi psychicznej, więc dość randomowo. No, chyba, że przygotowuję się do startu.

No, właśnie.

Wieczorem dręczyło mnie poczucie, że coś umknęło mej uwadze. Analizując dzień przypomniałam sobie ową rozmowę i zrodziła się we mnie wątpliwość, czy ja przypadkiem nie powinnam przygotowywać się już do majowych 10 km?

Odgrzebałam wybrany po Biegu Wielkich Serc plan treningowy na kolejne tygodnie (który brutalnie porzuciłam ;p), w tym na 12 tygodni przygotowujących do biegu na dyszkę (planuję udział w biegu nocnym w ramach Cracovia Maraton) i jak byk stoi, że właśnie w tym tygodniu powinnam ruszyć dupsko i wdrożyć nieco ruchu! Szczęśliwie, dzisiejsza słoneczna pogoda nastrajała niezwykle biegowo, więc wdziałam spodnie, bluzę (jak dobrze nie musieć kisić się już w kurtałce!) i pomknęłam na spotkanie z przygodą!

Wybrałam sobie plan z Runner's World (bardzo mi spasowały ich plany) zakładający treningi 3x w tygodniu i dość spokojny (bez przebieżek w każdym treningu ;p). Już w drugim tygodniu pojawia się 60 min biegu, więc będę mogła wstępnie ocenić w jakim czasie zaplanować moją świeżutką życiówkę (sa sa sa!). I teraz mam pytanie - opisywać Wam realizacje tego planu co tydzień, czy może co 3-4 tygodnie? A może nie opisywać wcale? :>

wtorek, 25 lutego 2014

Szpachla w dłoń!

Jest taka zabawa blogowa - Ile warta jest moja twarz? Nazwa dość przewrotna, wszak nasze oblicza są raczej bezcenne, ale podliczenie hajsu wywalonego na mazidła niejedną osobę zmusiło do refleksji.


Pod lupę idzie makijaż dzienny, który ostatnio morduję, jakby moja kreatywność i chęć eksperymentowania stopniały razem ze śniegiem. Ma być szybko, delikatnie i ma po mnie nie być widać chronicznego już zmęczenia i stanu nie-chce-mi-się. Tym samym wykorzystuję tylko nikły procent tego, co mam. Jeśli zaś chodzi o wyliczenia, to przytaczam ceny znalezione w katalogach/sklepach - w końcu mam wykazać ile warta jest moja twarz, a nie ile na nią wydałam. Bo jeszcze mogłoby się okazać, że na niej zarobiłam ;p;p


Używam podkładu Rimmel Match Perfection (101) dla zatuszowania pijackiej czerwieni na policzkach oraz korektora Maybelline Affinitone (02) niwelującego cienie po oczami. Korektor to nowość w mojej kosmetyczce - doprawdy nie wiem dlaczego kupiłam go dopiero teraz..


Sprezentowana przez Mężczyznę paletka Sleeka kryje w sobie cień (Nougat), który nakładam na większą część powieki, od wewnętrznego kącika, aż po łuk brwiowy. Na zewnętrzny kącik wrzucam matowy jasny brąz z paletki Avon (mocha latte) et voilà!




Na koniec podkreślam górną powiekę kredką Miss Sporty (mini-me eye liner 015 granite) i tuszuję rzęsy. Makijaż zajmuje mi ok. 5 min, więc nie dziwota, że to jedyne, co chce mi się zrobić przed wyjściem do pracy ;p

Dobra, to ile złociszów?
- Rimmel Match Perfection (101) - 38zł
- Maybelline Affinitone (02) - 20zł
- Sleek Au Naturel (601) - 39zł
- Avon poczwórne cienie do powiek Mocha Latte (zmieniła się forma paletki!) - 36zł
- Miss Spoty Mini-Me Eye Liner (015 granite) - 8zł
- Mary Kay Lash Love Lengthening Mascara (I <3 Black) - 69zł

RAZEM: 210zł


.. o motyla noga!

niedziela, 16 lutego 2014

7 powodów, by nie chorować

Pierwotnie chciałam napisać dziś kilka słów o naszym z Mężczyzną Walentynek świętowaniu, ale po drodze zaliczyłam przeziębienie i umieram właśnie na katar. Dotarło do mnie, że wygląda to trochę na męską grypę w klasycznym wykonaniu (czyli nic się właściwie nie dzieje, ale dary z jędrnego cyca i rosołku u łoża konającego faceta wielce wskazane i niezbędne do ewentualnego przeżycia ;p) i zaraz skończę na terapii gender (niby jajniki na miejscu, a choruje jak samiec!). Ale kto nie widział mnie nigdy w tym stanie, niech pierwszy rzuci termometrem! ;p

Wzruszona do granic widoczności na lewe oko, wymyśliłam, że podzielę się z Wami najbardziej wkurzającymi sytuacjami, gdy jestem chora - bo leżeć plackiem to ja nie mogę (zaraz dowiecie się czemu), więc próbuję jakoś zabić ten czas niezbędny do wysmarkania swojego i powrotu do zdrowia.

1. Boli mnie głowa i nie mogę spać..
Paradoksalnie znalezienie odpowiedniej pozycji do drzemki, czy po prostu - istnienia, porównywalne jest do rozbrajania bomby. Na wznak nie, bo nie mogę oddychać. Na boku nie, bo łzawią oczy i przelewają się smarki i po 5 min także nie mogę oddychać. Na brzuchu też nie, bo wtedy łzy (co akurat nie jest problemem) i smarki (które są problemem) spływają prosto pode mnie.. Na siedząco cierpnie mi tyłek i bolą łydki. Więc po kwadransie kotłowania się na łóżku muszę wstać i się czymś zająć, bo w mej głowie już kiełkują myśli samobójcze.

2. Wzruszyła mnie twoja historia
Ania ze Złotego Brzegu, nowy numer Runner's World, Podstawy terapii manualnej, cały, kuźwa, internet! Lektury mi nie brakuje, a jednak po ok. 10 sekundach czytania artykułu o korzyściach włączenia crossfitu do treningu biegowego jestem już cała we łzach i czule tulę pudełko chusteczek.

3. Może pomogę przy obiedzie
..wyrwało mi się w stronę wychodzącej na siłkę matki. Dostałam za zadanie m.in. pokrojenie cebuli. Jeśli, podobnie jak ja do dziś, sądziliście, że skoro już łzawią Wam oczy od kataru, to dodatkowe wzruszające właściwości cebuli nie zrobią na Was wrażenia, to pragnę donieść, że kroiłam jedną cebulę ok. 40 min. Po pierwszej połówce rozważałam nawet zatkanie nosa tamponami, ale musiałabym użyć jakiś hiper chłonnych, a to doprowadziłoby pewnie mój nos do rozmiarów tyłka Nicki Minaj. 

4. Muzyka łagodzi obyczaje
Skoro czytanie i monitory niet, to może czegoś posłucham? Niestety - zaczął mnie wkurzać sam Dave Gahan. Czyli rzuciło mi się na mózg.

5. Ostrość widzenia
Niby oczy łzawią tak, że opuchlizna nie pozwala na ich pełne otwarcie, a jednak z podwójną dokładnością dostrzega się wszystko, co zgrabnie omijało się wzrokiem przez miniony tydzień. Paznokcie, które wymagają skrócenia, kurz na meblach, który zaczyna być widoczny spod burdelu panującego wkoło, porozcinane tubki po (!!) kremach do rąk, w których już nic nie ma albo to, co było już zaschło, zawartość szafy ułożona w piramidę na piłce szwedzkiej (nie pytajcie..) - jak ja tu normalnie funkcjonuję!?

6. Chodź, zbawię twój świat!
Na pewno znacie to uczcie, gdy zawaleni robotą, z tysiącem spraw do załatwienia i płynącym za szybko czasem, musicie jeszcze pochylać się nad drugim człowiekiem - let me google that for you i tym podobne. Podobnie mam, gdy spuchnięta od łez i kataru, zachrypnięta i wkurwiona swoim stanem na maksa (cholerne babony uzdrowiskowe, na ploty i narzekania sił pod dostatkiem, ale by zasłonić swe usta podczas kichania to już zbyt schorowane są!) staję się nagle obiektem zwierzeń. Monosylabiczne yhy, nom, tak?, ojej! z reguły odbierane są jako zlewanie tej osoby - ale, że nie mam siły powiedzieć nic więcej lub sprawia mi to ból, to już mało kogo interesuje :)

7. Okoliczności przyrody
Ładna dziś pogoda za oknem, ciepło, w sam raz na miły spacer z ukochanym po śmierdzącym osiedlu (śnieg stopniał, ale psie gówna już nie) - także posiedzę sobie w domu, pochoruję i poczekam, aż przyjdzie pora deszczowa, wtedy z pewnością wrócę do zdrowia! :)

Powiedzcie mi, proszę, co się robi podczas choroby? Do jutra muszę jakoś stanąć na nogi, ale do tego czasu mam jeszcze parę godzin i nie chciałabym oszaleć :D

niedziela, 9 lutego 2014

Myślotok

Straszne pomieszanie z poplątaniem nastąpiło w moim życiu. Gdzieś w okolicach piątku zdałam sobie sprawę, że w internetach właściwie mnie nie ma, gadać z ludźmi wkoło mnie też mi się nie chce, na drobne przyjemnostki typu żarcie i granie w Simsy czas nawet jest, ale chęci brak.

Po wtorkowym bieganiu (i prawdopodobnie w związku z nadciągającymi wtedy, a teraz rozpoczętymi Igrzyskami) po raz kolejny dopadł mnie stan nienawidzę swojego słabego ciała. Po 7,5 km musiałam skończyć swoje popisy, bo kolano zaczęło ewidentnie mieć mnie i moją potrzebę jego współpracy głęboko w rzyci. O, poszła biegać, ha, wezmę i zastrajkuję, niech wraca do domu i siedzi na dupie! Żeby to jeszcze był zwiastun ruiny kolejnego kawałka chrząstki stawowej, ewentualnie jakiś mój błąd w treningach, jakieś zaniedbanie, przeforsowanie, ale nie - 2h później staw jak nowy. Przez minione 25 lat moje ciało niejednokrotnie pokazało, że mogę sobie mieć swoje sportowe/artystyczne/srakie i owakie zapędy, a i tak skończy się na kilku miesiącach/latach treningu i gunwo z tego wyjdzie (wraz z armią kontuzji). Agrh.

Jak już w temacie olimpiady jestem, to podczas tych arcyciekawych dni pt. praca - zgon - obiad - zgon - sen, naszło mnie kilka przemyśleń, ale jak zaczęłam je tu spisywać, to wyszedł nowy post. Będzie pewnie po jej zakończeniu, bo co rusz pojawiają się nowe wątki :)

Nie wspomnieć o pracy, to jak jeść pizzę sztućcami - niby można, ale nie to autor miał na myśli. Spokojny wtorkowy wieczór w ramionach Mężczyzny przerwał telefon od Kierowniczki, żem we środę, a najlepiej do końca tygodnia potrzebna na siarkach. Bo choroby dziesiątkują kadrę uzdrowiska ;D Dzięki uprzejmości i lingwistycznej wiedzy Oli wiem już co to za wirusy - Human Ferieae Virus, dotykający pracowników dzieciatych oraz Leniveae Human Virus, odpowiednik dla tych, co pociech na feriach nie mają ;p Nieszczęście innych jakoś mnie nie cieszy, ale dodatkowy hajs już tak (bo z wypłaty za styczeń nie starczyłoby mi nawet na rachunki, a gdzie jeszcze jakieś jedzenie?), więc na chilloucie daję się żonglować między moją ulubioną siareczką, a ukochaną borowiną <3 

Niestety takie nagłe zmiany planu dnia owocują żenującą częstotliwością moich telefonów do Azika, celem odwołania swej zacnej obecności na takich, czy innych fitnessach. Dzień dobry, to znowu ja, miałam być jutro rano na TRX, ale mnie nie będzie, jest może jeszcze jakieś miejsce na popołudniowych zajęciach? I tak 2-3 razy w tygodniu.. W sumie lubię, gdy w moim życiu dużo się dzieje, rutyny w pracy brak, ale trochę mi już wstyd za samą siebie ;p

***

Chyba już trochę zeszło mi ciśnienie, więc kończę na dziś swe marudzenie. /co za rym!/
Na deser nuta na nadchodzący tydzień - George Michael - Let Her Down Easy - dedykacją nie tylko dla onanistów ;p

Do kolejnego!

wtorek, 4 lutego 2014

Buty z Lidla - dają radę? #2


Tak, jak zapowiadałam, zabrałam moje buciory na bieżnię mechaniczną.
Nim przejdę do szczegółowego opisu tej masakry, wspomnę tylko, że nienawidzę biegać na bieżni - to już oficjalne. Choć zaskakujące, bo jeszcze do niedawna (hmm, przez 5 lat?) ochoczo nań wskakiwałam, ilekroć nadarzyła się taka okazja. Tym razem coś mi się stało, wszystko było źle i nie ukrywam, że mój iście podminowany nastrój mógł mieć wpływ na ocenę sprawowania się obuwia

W planie miałam szybki i intensywny trening - do wczoraj bieganie po chodnikach szybciej niż 6:30/km zakrawało o próbę samobójczą, więc tuptałam w ślimaczym tempie i trochę mnie to już nudziło. Także bieżnia, sucho, przyczepność jest, sprawdźmy, ile fabryka dała! Hue, hue, nie.

Po pierwsze znosiło mnie, zaczepiałam ręką o kabel słuchawek (musiałam skorzystać z własnego źródła muzyki, bo z ekranów nade mną waliło jazgotem typu Timber i Hey brother - nie mam absolutnie nic do tych kawałków, ale w pracy zmuszona jestem wałkować je po pierdyliard razy i jak jeszcze musiałabym na siłce, to dzięki, ale nie), nie mogłam zgrać się z bieżnią, bo ilekroć ponosiła mnie muzyka i wpadałam w swój rytm, to był on niezgodny z rytmem bieżni.. grrrr!

No, dobra, ale gdzie w tym wszystkim buty? Ano, na nogach. Pisałam ostatnio, że nie mam ich wentylacji nic do zarzucenia. Otóż, teraz już mam. Po 3 km zrobiła się sauna, po kolejnym miałam całą mokrą stopę. Na domiar złego po treningu dzień dobry powiedziało moje prawe ścięgno Achillesa, co przekładając na nasz język oznacza, że amortyzacja była licha. Wiadomo, na pierwszy rzut oka widać, że w tym bucie nie ma co amortyzować, ale bieżnia jest na tyle miękką powierzchnią, że te niepełne 5 km (szlag mnie trafił i poszłam do domu) nie powinny stanowić problemu. Na plus można zaliczyć to, że but leży na mojej stopie na tyle dobrze, że mimo sauny w środku noga nie latała w jego wnętrzu, odcisków i odparzeń też brak.

Podsumowując, buty z Lidla na bieżni mechanicznej mają się średnio - powiedzmy, że do 3km dają radę, potem stają się źródłem niezadowolenia :)

A już jutro post na specjalne życzenie Mężczyzny - o tym jak nie dotrzymuję złożonych mu obietnic, a on nie potrafi się na mnie o to złościć, mimo chęci i podejmowanych prób (które kończą się u mnie atakami śmiechu i zakwasami na brzuchu na drugi dzień) :)

niedziela, 2 lutego 2014

Kringle Candle - Pumpkin Latte

W Krakowie lekkie roztopy, a świergot skrzydlatych przywodzi na myśl wiosnę. Nie godząc się jeszcze wewnętrznie na taki obrót spraw, pilnuję w domu iście zimowej atmosfery - kocyk, herbata na zmianę z grzańcem i aromaterapia jedzeniowymi zapachami.


Przy okazji ostatniego wpisu poświęconego Kringle Candle przebąkiwałam, że kolejnym moim zakupem będzie nie wosk, a świeczka 12-godzinna. Ostatnia wizyta w woskowej świątyni zakończyła się więc przytarganiem (słodki ciężar ;p) maleństwa o nazwie Pumpkin Latte. Moim zdaniem zapach jest bardzo realistyczny i choć fanką dyniowego latte nie jestem, tak pochłanianie mojego ciasta dyniowego z gorącym mlekiem nie mogło zostać lepiej przełożone na język pól węchowych. Niestety po odpaleniu zapach jest dużo słabszy, co oczywiście można uznać za wadę świec i pochylić się nad poczciwymi woskami, jednak przy metrażu mojego pokoju ta ułomność staje się błogosławieństwem :)


W kwestii technicznej palenia świec KC - pamiętajmy o każdorazowym przycięciu knota do 3-4 mm, szczególnie przy świecach typu daylight, gdzie zamykając wieczko możemy niechcący złamać knot (tak, jak zawsze piszę takie rzeczy z własnego doświadczenia.. ;p). Palimy tak długo, aż wosk stanie się płynny do samych ścianek - dzięki temu unikniemy efektu świeczek z IKEA, gdzie po wypaleniu całej połowa wosku zostaje na ściankach.. No, i oczywiście nie jemy świecy, mimo przemożnej chęci ;)