środa, 29 stycznia 2014

Buty z Lidla - dają radę?

To już prawie 3 tygodnie, jak me nóżki w Aziku zdobią kierpce z Lidla. Nie ukrywam - wybrałam je ze względu na niską cenę i.. kolor sznurówek. Trochę pohasałam i postanowiłam podzielić się swoim pierwszym wrażeniem.

Po co mi one?
Potrzebowałam obuwia na fitnessy. Moje poprzednie buty nie dawały rady na indoor walking chyba bardziej niż ja i istniała uzasadniona obawa, że któregoś pięknego dnia potargają się do reszty, a ja zaryję nosem o parkiet. Gdy zobaczyłam buty w gazetce Lidla pomyślałam tak, to one, będą mi pasować do spodenek <3 (kij z tym, czy wygodne ;p)

Dodatkowym zastosowaniem, jakie dla nich widziałam to squash. Mój Mężczyzna dużo gra i do niedawna próbował mnie zachęcić, niestety nie posiadam(łam) obuwia sportowego z jasną podeszwą, więc nic z tego nie wychodziło. Teraz mogłabym grać!


Pierwsze wrażenie
Po wzięciu do rąk - ależ one lekkie! Podeszwa wykonana jest z tworzywa sztucznego, jedynie jej koralowe elementy są gumowe, co przekłada się na niewielką wagę buta. Byłam też zaskoczona, że zapiętek (co za dziwne słowo..) jest dość sztywny i ładnie trzyma moją stopę. Niepokojąca natomiast była średnia elastyczność podeszwy, oczywiście w porównaniu z moimi poprzednimi butami to wręcz wykręcają się na drugą stronę, ale chyba oczekiwałam czegoś bardziej ruchawego ;p

Drugie wrażenie, czyli kilometry popełnione po domu
Lubię pochodzić sobie w nowych butach po domu, takie widzi mi się. Kilka pierwszych kroków było bardzo przyjemne i miałam naprawdę duże nadzieje, co do tych trzewików. Do czasu. Wspomniana podeszwa z tworzywa sztucznego może i jest lekka, ale jest też pierońsko śliska! Jeśli obciążamy przód lub tył buta, nie ma problemu, ale przy wszelkich dynamicznych ruchach na, dajmy na to, parkiecie, będziemy jeździć jak na lodzie. Trochę średnio.


Na pierwszy ogień - TRX
Na indoor walking od zakupu butów jeszcze nie dotarłam, natomiast dość często wieszam się na TRXach i po tych trzech tygodniach mogę już coś powiedzieć. Podczas rozgrzewki buty sprawują się świetnie - przeważnie. Ślizgałam się tylko raz, gdy prowadzący wymyślił sprint do przodu, hamowanie, sprint do tyłu i tak w kółko - ja oczywiście zamiast hamować (bo czym?) jeździłam na butach, modląc się, by nikt z pozostałych uczestników zajęć na mnie nie wpadł. Jeśli zaś chodzi o wentylację, to siateczki dają radę, nie mam uwag.

Zwisy na TRXach są wykonalne, o ile opieramy się na pięcie lub palcach. Na pierwszych zajęciach strasznie skupiałam się na tym, by nie pojechać przed/za siebie, w sumie niepotrzebnie. Wszelkie ćwiczenia w podporach z nogami w uchwytach (z wiadomych powodów ;p) także wykonuje się normalnie ;p;p Mam jedynie problem z przysiadem na jednej nodze (druga w uchwycie) - po ok 2-3 powtórzeniach łapie mnie dziki skurcz mięśni stopy. Nie wiem, czy wynika on ze złego wyprofilowania buta, czy mojej urody, ale nie kojarzę, by wcześniej coś takiego mi dokuczało.

Podsumowując, na zajęcia TRX można je ze sobą zabrać. Planuję je jeszcze sprawdzić na bieżni (choć bieganie na niej, gdy za oknem tyle śniegu zakrawa o masochizm ;p), spacerze z indykiem (gdy w końcu dotrę, na razie grafik w pracy i ten w Aziku nijak do siebie nie pasują) oraz tym squashu, może wbrew własnym obawom nie zabiję się wjeżdżając w ścianę..

Ciąg dalszy nastąpi.

sobota, 25 stycznia 2014

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Psik Psik

Wiecie, że zdarzają się pacjenci, którzy mnie podrywają? Wiecie. Przeważnie są to tacy sami faceci, którzy puszczając przodem w drzwiach autobusu jakąś niewiastę palną taka piękna buźka przodem! czy wypytują o kawalera, bo przecież taki anioł na ziemi na pewno naręcze adoratorów ma. Takie tam teksty, których nawet się dokładnie nie słucha. Są jednak czasem panowie, którzy upatrzą sobie mnie jako 4-ty zabieg dnia (wskazówką tu może być maślany wzrok wpatrzony w me lico, a nie tyłek, jak w przypadku tych pierwszych), co skutkuje podchodami, jak te niżej opisane.

***
Pierwszy raz
Leję wodę. Gdy jej poziom wymaga już umieszczenia nóg pacjenta w wanience, proszę zainteresowanego ze sobą w odmęty niebieskich zasłonek. Polecam podciągnąć nogawki, podudzia zanurzyć i wołać, gdy wody będzie o, dotąd lub jeśli temperatura jej satysfakcjonująca nie będzie. Oddalam się w stronę biurka, lecz nie dane mi jest nawet przybić pieczęci (ha!), gdy rozlega się wołanie pacjenta. 

Chciał tylko powiedzieć, że woda wyśmienita.

Nie chcąc trudzić własnych nóg kursowaniem wtem i nazad zostaję przy wanience i słucham wspomnień pacjenta z poprzednich zabiegów masażu wirowego. 

***
Déjà vu
- A pani znowu tutaj!
Czyli przyszedł pan od wyśmienitej wody. Tym razem nie zdążam w porę uciec i pomstując na czystość i właściwości lustrzane kafelków (płytki/flizy) doświadczam striptizu, bo ostatnio spodnie się zachlapały, to woli je zdjąć. Dziś woda perfekt. 

***
Time to say goodbye
Słyszę kroki na korytarzu. Sądząc po psik psik, które zawsze poprzedza wizytę w moich włościach, zapowiada się kolejny podbój.
Pacjent zostawia mi po sobie parafkę, uprzednio zanotowawszy, iż jestem mańkutem.
- Gra pani na wiolonczeli lub maluje?
/Srający kot na twarzy mej/ - Nie? (tak, to coś, co wydarło się z mych ust było chyba bardziej pytaniem)
- Leworęczni są bardzo uzdolnieni, artystyczne dusze. Może akordeon?
/Próbuję nie ryknąć śmiechem/ - Też nie. Chyba jeszcze nie odkryłam swoich możliwości..
- Możliwe. [...] może pani jednak spróbować z wiolonczelą, bo prześliczna już pani jest.



Także macie nutę na sobotę, ja dogorywam po dzisiejszym siarkowym dniu. A, i kupiłam w końcu spodnie do biegania!! Nie będzie mi zimno w zad :D

środa, 22 stycznia 2014

Yankee Candle - Red Apple Wreath & Christmas Memories & Cranberry Ice

Na wstępie przepraszam za uporczywe milczenie, ale weny nie było, zniechęcenie za to w ilościach hurtowych, wolałam więc nie pisać nic, niż pisać pierdolety. Choć nie obiecuję, że to poniżej pierdoletą nie będzie ;p Przyszła w końcu zima do Grodu Kraka, więc motorek w zadku mym odżył i energia do życia powraca. 

A dziś na tapecie czerwone woski na zaostrzenie apetytu :)


Red Apple Wreath trafił do mnie w stanie lekkiego rozkładu - nie wiem co się z nim działo w transporcie, ale w ryzach trzymała go jedynie folia. Po jej rozdarciu zapachniało jabłkami! Producent obiecuje jeszcze jakieś przyprawy korzenne, syropy itd, ale ja ich nie czuję. Ilekroć palę ten wosk doznaję masywnego ślinotoku z wyobrażeniem wbijania zębów w soczyste, słodkie jabłko. Tak bardzo om nom nom!


Christmas Memories - niezaprzeczalnie każdy z nas ma inne wspomnienia świątecznej aury. Producent postawił na zapachy skoncentrowane wokół kuchni - korzenne przyprawy i dużo słodyczy. Co ciekawe, ta słodycz (grzaniec, nie? ;p) cieszy głównie w pomieszczeniu, gdzie palimy wosk. Gdy z niego wychodzę i po jakimś czasie wracam, uderza mnie momentami cierpki cynamon (krok dalej już jest cudownie!). Nie wiem, czy ten wosk bardziej prowokuje mnie do jedzenia ciast, czy picia grzańca, ale stanowczo i mocno ociepla klimat mieszkania. Jak dla mnie to nie wspomnienie świąt - po prostu wspomnienie tej chłodniejszej części roku, gdy po powrocie do domu szukamy sposobu, by się rozgrzać i odpocząć :)


Z odpaleniem Cranberry Ice zwlekałam dość długo. Przez folię przebijała taka słodycz, że bałam się go używać :D Przyszedł jednak taki dzień, gdy przemarznięta i przemoczona, z wodą chlupiącą w kozakach wracałam piechotą z pracy do domu (wszak trudne i katastroficzne wręcz warunki pogodowe pt. deszcz, uniemożliwiały komunikacji miejskiej wiejskiej normalnie funkcjonowanie!). W takim stanie konieczne było natychmiastowe rozgrzanie, najlepiej wszystkimi dostępnymi środkami.
Cranberry Ice w kominku zachowuje się podobnie jak wrzucona do rondelka celem produkcji sosu mrożona żurawina. Na początku orzeźwienie i słodycz dosypanego cukru walczą o naszą uwagę, by po kilku minutach pozostał już tylko nieco cierpki, gorzki aromat owocu. Wosk ma cholernie intensywny zapach, chyba przebija wszystko, co dotychczas uważałam za intensywną woń. Domyślam się, że łatwo z nim przesadzić i niejedna osoba nabawiła się bólu głowy. Ja niewątpliwie nabawiłam się gastrofazy :D

Który z tych wosków planuję powtórzyć? Na pewno Christmas Memories. Pozostałe dwa jeszcze mam, a nie podbiły mego serca tak bardzo, by robić dożywotni zapas. Z resztą, w kolejce do kominka już czekają kolejne tarty! Sa sa sa :D

poniedziałek, 13 stycznia 2014

II Bieg Wielkich Serc

Tadam! Jednak nie muszę spuszczać kurtyny milczenia na swój udział w tym biegu. Było miło i poszło mi całkiem nieźle (jak na mnie) - 0:27:48, co w klasyfikacji open dało mi 404 miejsce (na 728 sklasyfikowanych startujących - swoją drogą, ciekawa jestem jak do tego ma się widniejący w regulaminie limit 600 osób..) oraz 51 miejsce (na 133) w mojej kategorii wiekowej (K20).

Jak już się pochwaliłam, to teraz kilka słów o imprezie. II Bieg Wielkich Serc był biegiem charytatywnym, z którego wpisowe przeznaczone zostało na WOŚP. Trasa biegu to Bulwary Wiślane, więc płasko jak po stole, z krótkim podbiegiem i zbiegiem przy nawrotce. Takie ukształtowanie terenu rodziło we mnie obawę, że rzucę się jak rumak do boju i umrę na 2 km ;D Moje ścieżki biegowe to zawsze góra-dół, więc jak znajdzie się kawałek płaskiego, to odbywa się nań przebieżka (from zero to Usain Bolt) - nie umiem inaczej biegać. Poniżej mapa trasy i zrzut z mego endo dla zaobserwowania szalonych zmian ukształtowania :)



Zapisy odbywały się przez platformę DataSport. Co ciekawe, sądząc po ilości skarg na fanpage'u Biegu, dużo osób nie wpadło na to, że samo zapisanie się nie gwarantuje udziału w biegu, należy jeszcze uiścić opłatę startową. Zwracam honor, Katja poinformowała mnie, że w czasie, gdy ona zapisywała się do biegu prawomocny był inny regulamin, a o jego zmianie zapisane osoby nie zostały poinformowane.. Mimo, iż zapisałam się dość wcześnie, dopiero po ok. 1,5 tygodnia przy moim nazwisku na liście pojawiła się OKejka. Pisałam nawet w tej sprawie do organizatorów, ale uspokoili mnie, że moją kasę dostali, a aktualizacja będzie później.

Odbiór pakietów startowych (tu też mała dygresja, wiecie, że byli ludzie, którzy sądzili, że w pakiecie startowym biegu charytatywnego będzie np. odzież techniczna itp? facepalm) zaplanowano na sobotnie późne popołudnie oraz niedzielny ranek przed biegiem. Mając na uwadze to, że dużo osób przyjeżdża spoza Krakowa lub po prostu lubi odkładać wszystko na ostatnią chwilę, udałam się po pakiet w sobotę. Może kolejka nie będzie jakaś duża. No, i nie była, właściwie to nie było żadnej kolejki, podeszłam do mojej części lady, wylegitymowano mnie, wręczono reklamówkę z darami losu i popędziłam do domu. 

Dla ciekawskich, w pakiecie startowym był numer startowy, serduszko WOŚP, reklamówki od sponsorów oraz kupon -15% w New Balance. I odblask (szt. 1) Intersportu - gdybym miała trzecią nogę, byłby jak znalazł ;p;p

W nocy z soboty na niedziele obudził mnie łomot. Podniosłam roletę i ku memu przerażeniu zobaczyłam latający poziomo marznący deszcz? śnieg? grad? Drzewami miotało podobnie jak podczas przelotu Ksawerego! I ja mam w tym biegać!? Na szczęście w niedziele było znośniej - podmuchy były delikatniejsze, cholernie lodowate i oczywiście niosące ze sobą deszcz ze śniegiem. Przyjemna aura to to nie była, ale zdarzało mi się biegać w dużo gorszych warunkach, więc ze skupienia na biegu tylko czasem wyrywał mnie lodowaty dreszcz biegnący pod kucykiem ;p

Podobnie jak część biegaczy, do ostatniej chwili grzałam kości w Galerii. O 11.40 miała się odbyć wspólna rozgrzewka, więc wraz z rodzicielską drużyną dopingującą, udałam się na start. Tam okazało się, że każdy rozgrzewa się we własnym zakresie. No cóż, czepiać się wszystkich niedociągnięć w organizacji tego biegu, to jak napisać kolejnego posta tej objętości, a skoro był to bieg charytatywny, to nie mam prawa się niczego czepiać ;p Wrzucę tylko od siebie, że czasem lepiej nie obiecywać rozgrzewek, ciepłego picia na mecie i zabezpieczenia trasy - jak się czegoś nie obieca, to potem nikt się nie unosi, że tego nie było i już :)

Rozgrzana na własną rękę, choć nie oszukujmy się, rozgrzałam się dopiero w okolicach 2 km, zdecydowałam, że kurtałka jednak na mym grzbiecie zostaje. O, o ciuchach też Wam napiszę, a co ;p Planowałam biec tak, jak na co dzień biegam - długie legginsy (które właściwie są bielizną termiczną narciarską..), koszulka z krótkim rękawem, bluza, opaska na uszy, polarowy komin na szyi oraz rękawiczki. Skarpetki, buty i coś do dodatkowego ogrzewania Achillesów. Wychodząc z domu porwałam ze sobą jeszcze wiatrówkę i już w drodze do samochodu uznałam, że to chyba dobry pomysł. Czy trafiłam ze strojem? Generalnie tak. Wiatrówka niestety nie jest przepuszczalna tak, jak bluza, więc na ostatnim kilometrze zrobiła mi się sauna, jednak nie wyobrażam sobie przyjmowania tych podmuchów wiatru na nieosłoniętą nią klatę. Momentami żałowałam, że nie mam czapki, bo jak mi podwiało pod kucykiem, to brrrr :/ Ale nie mam czapki do biegania, więc cóż ;D

Może przejdźmy w końcu do biegu ;p Wystrzał, tłum ruszył. Organizatorzy prosili, aby ustawiać się podług swoich możliwości biegowych. Efekt? Pierwsze 1,5 km to kluczenie między ziomkami z psami, kijami nordic-walking, wózkami inwalidzkimi i dziećmi. Dla jasności, nie rzucam się o to, że brali udział w biegu, rzucam się o to, że startowali z pierwszych linii. Na pierwszym kilometrze doganiam jakiegoś gościa z potomkiem. Potomek opadł z sił i co zrobił? Zatrzymał się. Nie wiem jakim cudem go przeskoczyłam, ale się udało i dziecię żyje. Ale wkurw miałam taki, że dopiero koło 4 km zauważyłam, że zapętliły mi się dwie piosenki i słucham właściwie tego samego od 20 min.. 

Tak więc, pierwsze 1,5 km to slalom, potem rozwijanie prędkości, bo jak usłyszałam w słuchawce jakim tempem zasuwam, to mnie czarna rozpacz wzięła.. Trzeci kilometr to pętla, więc delikatny podbieg - dogoniłam nań pana, który pchał wózek inwalidzki i powiem Wam, że dopierniczał tak, że dopiero na tym podbiegu go przegoniłam - ogromny szacunek dla obu zawodników :) Potem zbieg i lawirowanie między kałużami. Tu miejsce na pozdrowienia dla pana stojącego na środku ścieżki, jak się później okazało, zabezpieczającego dziurę w asfalcie swoją niewzruszoną postawą :D Trzeci kilometr zaliczony, tempo zadziwiająco dobre, ostatnia prosta, więc spinam zmarznięte poślady (mamusiu, jak mi było zimno w tyłek!) i jeszcze przyspieszam. Teraz ludzi do omijania jest dużo mniej, większość trzyma się prawej strony alejki, więc nie muszę ryzykować kąpieli w Wiśle przy wyprzedzaniu. Wkurw mija, dociera do mnie muzyka, ale perspektywa zdjęcia rękawiczki, by pomajstrować na telefonie powoduje, że postanawiam zostać z Davem Gahanem już do końca biegu.


Mijam kolejne mosty i nagle wyrasta przede mną podbieg, chociaż nawet nie, po prostu, asfalt się nieco unosi, a mi się tak strasznie nie chce ;p Tempo utrzymałam, ale finisz to już jakiś pokraczny mi wyszedł, zmobilizował mnie jakiś dzieciak przede mną (bo jak to, będzie przede mną na mecie? oooo, nie!). Wbiegłam na metę z gracją kontuzjowanej kozicy i miną kota, który już się wysrał. Zdjęcie z mety zdjęciem roku <3

Najgorzej wspominam próby oddania numeru startowego - odpięcie 4 agrafek po omacku (przed oczami wszechświat, bo nawet nie dali mi pochodzić w kółko i uspokoić serca, tylko już, dawaj numer!) urosło do rangi rozbrajania bomby. Już bez numeru, za to z medalem na szyi udałam się do herbatopoju u Rodziców i wraz z nimi do przytulnej, ciepłej, suchej galerii :)



Wnioski ze startu, bo chyba warto potraktować ten bieg, nawet jeśli tylko charytatywny, jako naukę:
- obrabować bank i kupić w końcu spodnie do biegania, bo jak w końcu przyjdzie zima, to będzie zimny smuteczek,
- rozeznać się w sposobach przytwierdzania numeru startowego do ciuchów bez użycia agrafek (bo niszczą materiał),
- znając wcześniej trasę biegu poświęcić 1-2 treningi na jej zbadanie/poznanie i przygotowanie planu na zawody, bym nie musiała tak, jak teraz biec asekuracyjnie, bo niby jest łatwo, to mogę pognać bardziej, ale przecież nie wiem ile tak mogę gnać, nim wymięknę.
- więcej przebieżek z uśmiechem na twarzy - przyda się do fotki na mecie ;p

I co dalej? Czekam na zapisy do biegu na 10k w ramach Cracovia Maraton - mam nadzieje, że się uda wbić, bo już nawet znalazłam sobie plan treningowy! Po drodze nie planuję żadnych startów, chyba, że coś ciekawego się urodzi. Lub już się rodzi, a ja o tym jeszcze nie wiem :)
Jeśli dotrwaliście do końca tej noty, to jestem pod wrażeniem ;p Niebiegających ostrzegam - nie zaczynajcie, bo to okropnie wciąga! A biegających pozdrawiam i do zobaczenia na kolejnych zawodach!


środa, 8 stycznia 2014

Telemarketing - robisz to źle

Stacjonarny wzywa. Przerywam arcyważne wrzucanie łyżeczek do zmywarki i odbieram. W słuchawce damskie:
- Dzień dobry?
- Owszem, dzień dobry.
- Nazywam się Iksowa Iksińska (mam litość) i dzwonię z centrum medycznego Wielkie Iks (tu też ;p). /mlask/ W dniu 18 stycznia przeprowadzane będą w naszym centrum badania diagnostyczne, na które serdecznie zapraszamy osoby powyżej 30 r.ż, /mlask, z którego korzystam wtrącając się/
- A, to dziękuję za ofertę, ale nie jestem zainteresowana. Do widzenia. 
- Chwileczkę! (ha, ktoś się obudził ;p) Nie wysłucha nawet pani do końca tego, co mam do powiedzenia!?
- Nie. Do widzenia.
Pani coś jeszcze krzyczała w słuchawce, ale oddalała się ona od mojego ucha i w pewnym momencie zamilkła zgładzona cichym pik rozłączonej rozmowy. A teraz hejt.

Po pierwsze, od kiedy powitanie stało się pytaniem? Pani nie była pierwszą (i zapewne ostatnią..) osobą, która rozpoczyna ze mną swe kocowo-garnkowo-diagnostyczne pertraktacje nie mogąc się zdecydować, czy pyta mnie o dzień, czy wita.

Po drugie, te mlaski. Czy pani telemarketerka przypadkiem nie była w trakcie lub kończyła coś mielić w swej jamie ustnej? Czy to przystoi podczas rozmowy z drugim człowiekiem, potencjalnym klientem (ciekawe, co szef na to) mielić i mlaskać? Dlaczego ludziom po drugiej stronie kabla wydaje się, że jak czegoś nie widać, to tego nie słychać?

Po trzecie, ton głosu, początkowo znudzony (rozumiem ten ból, druga godzina pracy, to już się nawet gadać nie chce :>), a gdy bezczelnie podziękowałam za dalszą rozmowę, już nieco ożywiony i agresywny - bo jak to tak mam czelność nie chcieć jej wysłuchać!? Komuś chyba pomyliły się rolę - to ja jestem klientem, o mnie się zabiega, a nie warczy na mnie. To mój spokój się gwałci telefonami z rana i wykorzystuje moje dane osobowe do szerzenia swych wzniosłych idei o jedynych słusznych metodach diagnostycznych, więc chyba mam prawo podziękować i nie kontynuować tej farsy? 

Po czwarte, podziwiam ludzi, którzy decydują się na pracę w takim charakterze. Wszyscy przecież nienawidzimy tego typu telefonów, a już odkąd telemarketerzy stali się bezczelni i aroganccy, my też porzucamy dobre maniery, wylewając na nich swoje frustracje. Logicznym dla mnie jest, że na takich stanowiskach powinno obsadzać się osoby o wyjątkowej ogładzie i cierpliwości, a nie mlaskające babeczki z fochem na ustach. Bo robi swoją pracę źle.

Na jakie ciekawe wydarzenia zapraszali Was telemarketerzy? Może macie jakieś ciekawe wymiany zdań w pamięci? Poszukam wieczorem na starym blogu jakiś perełek, bo swego czasu bawiło mnie bawienie się tego typu rozmówcami :)


sobota, 4 stycznia 2014

Yankee Candle - Snowflake Cookie & Season Of Peace

Początek stycznia, za oknem wiosna, w górach śniegu jak nie było, tak nie ma, a mnie już dość konkretnie szlag trafia. Staram się nadrabiać bieganiem, jednak nie oszukujmy się, mam to ubite we łbie, że jak sobie nie poszusuję, to będę gwiazdorzyć i żadna inna aktywność fizyczna temu nie zaradzi :)

Tymczasem na blogu mały come back wosków (ostatnio znowu mało palę w kominku), które używałam w okresie świątecznym. Choć są to propozycje zimowe, myślę, że nie jeden raz posmakuję ich również wiosną i latem - szczególnie, że najnowsza, kwiatowa kolekcja średnio mnie do siebie przekonuje.


Snowflake cookie, czyli ciasteczkowa rozpusta moja :) Gorące kruche ciastka wyjęte z piekarnika, w trakcie lukrowania (lukier z cytryną, czujecie ją? ;p) - oczywiście momentalnie zrobiłam się głodna i pojęcia nie mam jak moje bożonarodzeniowe wypieki przetrwały do świątecznego obiadu! Pamiętam, że przy zakupie wahałam się, czy go brać w obawie przez zasłodzeniem, ale po rozpaleniu słodyczy jest dla mnie w sam raz :)


Season of peace już podczas zapowiedzi zimowej kolekcji zwrócił moją uwagę. Etykietą ;p Taka ilość kokainy, tfu!! śniegu, nie może zdobić złego zapachu. Do tego obiecane przez producenta białe piżmo i wiedziałam, że muszę go mieć. Po zdjęciu folii nozdrza atakuje mocno orzeźwiający, jestem skłonna nawet nazwać ten zapach mroźnym, coś jakby mentol? Może mięta, ale zmieszana z innymi ziołami. Po takim wstępie byłam napalona, toteż doprowadziłam do analogicznego stanu również kominek i pokruszyłam wosk. I tu kolejna niespodzianka. Surowość tego zapachu gdzieś znika, pojawia się delikatna nuta pudru, właściwie cukru pudru. Wosk szybko też traci na intensywności, choć po pokoju błąka się naprawdę przyjemna woń. Ktoś (podejrzewam osoby na co dzień parające się nadawaniem polskich tytułów zagranicznym filmom..) nazwał go Wyciszeniem - po raz pierwszy bez utyskiwania mogę zgodzić się na takie tłumaczenie :)

Znacie i lubicie te zapachy? A może świąteczna kolekcja odeszła już w zapomnienie i testujecie wiosenne kwiaty? W sumie chętnie bym o nich poczytała, bo Yankee Candle zaskoczyło mnie już nie raz i może się okazać, że nagle stanę się fanką kwiatowych kompozycji!

Miłego weekendu :)

środa, 1 stycznia 2014

Plany na 2014?

Miniony rok nie był dla mnie szczególnie łaskawy - dużo się działo, końcówka studiów kosztowała mnie mnóstwo nerwów i mimo tego, że na razie wszystko idzie po mojej myśli, czuję się po prostu zmęczona. Po cichu liczę, że tym razem nadchodzące miesiące obdarzą mnie głównie świętym spokojem :)

1. Pozostając w temacie studiów, zacznę moją krótką listę małym postanowieniem - napiszę w końcu artykuł! Z jednej strony, na myśl o ponownej współpracy z moim promotorem letko mi się odechciewa, z drugiej zaś nie mam zamiaru marnować swojej dotychczasowej pracy. Czas chyba przełamać niechęć i wykorzystać luźniejszy styczeń na nieco klepania w klawiaturę.

2. Ostatnio zadumałam się nad minionymi 5 latami i stwierdziłam, że brakuje mi nieco akademickiego życia - choć nie do końca wiem dlaczego ;p Zapisuję się więc na kurs Kinesiology Taping (znów, mieć papier na to, co i tak się robi..) i rozkminiam w jakim kierunku iść dalej (czytaj: rozpierdalać szaloną pensję na kursy).

3. Jak już jesteśmy w temacie inwestycji w siebie, to po kupionej kilka tygodni temu bluzie do biegania, przyszedł czas na legginsy i Garmina. Tylko jeśli wydam całą kasę na kształcenie zawodowe, to skąd wezmę na te przyjemnostki? :>

4. A jak już ubrania będę mieć, to pobiegać w zawodach też by wypadało. Lada dzień II Bieg Wielkich Serc oraz zaczynają się zapisy na biegi poboczne podczas Cracovia Maraton - celuję w 10k. Jeśli wzorem minionego roku odbędzie się Bieg Swoszowicki, to tym razem nie frajeruję się i biegnę. Już nie mówiąc o Biegu Trzech Kopców - czasem gniecie mnie, że tak bardzo brak mi wiary we własne możliwości biegowe, a nie mam takiego kumpla biegowego, który namawiałby mnie na starty w zawodach, czy ustawił do pionu, gdy się waham biec, czy nie biec. Tak biegowo planuję 2014 rok.

5. Dawno nie miałam czegoś, co potocznie nazywa się wakacjami. Co prawda ciężko mi cokolwiek zaplanować, bo ani nie mam zabezpieczenia finansowego, ani pojęcia, czy będę miała więcej, niż 2 dni wolnego pod rząd :D No, i pomysłu - zwykle wolę wszelkie wycieczki objazdowe, dużo zwiedzania, łażenie po górach itp, ale może dla odmiany powinnam dać się wysłać gdzieś hen do ciepełka, legnąć na plaży i wynudzić tak, że po powrocie z przyjemnością wrócę do harówki. Kolejny temat do przemyślenia.

Tak, jak obiecywałam, lista jest krótka. Dzięki temu jest szansa, że cokolwiek z tego uda mi się zrealizować, a za jakiś czas mogę wrzucić tu kilka nowych pomysłów.

2014 please be good to me?