niedziela, 24 września 2017

5. Bieg Swoszowicki

Przed każdym kolejnym biegiem obiecuję sobie, iż pouzupełniam zaległe wpisy - i tak kolejka co miesiąc narasta. Ilekroć zasiadam przed komputerem, by chociaż zacząć, okazuje się, że nie pamiętam większości tych arcyważnych momentów, które chciałam spisać. Chyba muszę zacząć biegać z dyktafonem :)


Bieg Swoszowicki nie figurował w moim kalendarzu startowym (co chyba nikogo nie zaskakuje ;p) - został tam wepchnięty siłą, więc od początku nie nastawiałam się na inne bieganie, niż reklamowe.

Biuro Zawodów miałam dosłownie 20 metrów od zaparkowanego auta :) Niestety kończyłam pracę 1,5h przed jego otwarciem, więc musiałam pofatygować się do Swoszowic drugi raz, a potem galopem zasuwać na imprezę u Babci. Niedziela także nie sprzyjała biegowym przygotowaniom, choć zasuwanie z porannych warsztatów do domu po buty i spodenki, a potem do Swoszo, by gorączkowo szukać przechodniej koszulki startowej, można chyba zaliczyć jako rozgrzewkę? Tak, tak właśnie zrobiłam, bo na start dotarłam może 2 minuty przed odliczaniem!

I teraz żałuję swojego pośpiechu - spokojnie mogłam poczekać jeszcze kilka minut i wystartować na końcu, bo ledwie ruszyłam, musiałam się zatrzymać.. wąskie gardło na początku? Genialny pomysł :) Ale luz, mam czas, duuużo czasu, więc gadam z ziomkami i powoli idę w stronę ul. Chałubińskiego. Tam już ruszam z kopyta i po kilku sekundach w pełnym słońcu, znowu zwalniam. Reklama, Natalia. Nieprzytomny pracownik to słaba reklama - zakołatało mi w głowie, więc patatajałam sobie, byle o własnych nogach dotrzeć na metę. Po pierwszym kilometrze wypatrzyłam mój punkt kibica, gdzie obiecano mi wodę, ale wtedy nie była mi potrzebna. Minęłam jeszcze kilka znanych mi uliczek i zaczęła się zabawa - trasa jest bardzo fajna, zróżnicowana, dotychczas znana mi z nocnych manewrów pt. omijam korki, ale pojęcia nie mam gdzie jestem, więc podziwiałam. Topiłam się w upale i upajałam widokami. Potem już niewiele na oczy widziałam. Dotruchtałam do punktu kibica, dostałam kubeł wody, tak lodowatej, że ostatni kilometr miałam dreszcze - bez tego chyba zemdlałabym na ostatnim podbiegu. 

Na metę dotarłam tak późno, że sama byłam zdziwiona :) Ale potem wpadłam w wir rozmów, zdjęć, formalnych pogaduszek i jakoś tak czas przeleciał, że bliscy zaczęli się niepokoić, że nie daję znaku życia. Ale przeżyłam :) I w końcu mogłam zacząć wypoczywać przed kolejnym biegiem, całe trzy tygodnie!

N.