poniedziałek, 28 grudnia 2015

2. PZU Cracovia Półmaraton Królewski


Znowu przebiegłam półmaraton.
Sklecenie tej notki zajęło mi dwa miesiące! Najpierw musiałam ochłonąć, potem odpocząć, wreszcie wydostać się z wiru pracy i oto mam chwilę wolnego czasu. Po pakiet startowy udałam się dzień przed startem. Byłam srogo zmęczona po robocie, chciałam więc zawinąć mój szczęśliwy nr 1000 i udać się na spoczynek. Tymczasem w tłumie wypatrzył mnie i wywołał kolega Mężczyzny, Kamil. Przedstawił mi swoją siostrę, Martę, której start w tej imprezie był kolejnym klejnotem w Koronie :) Po sesji na ściance pożegnałam towarzystwo i wróciłam do domu. 


W tym roku nie miałam problemów ze snem :) Tak, jak wspominałam w poście o sypiącym się sezonie, miałam już mocno obojętną postawę wobec tego startu - oczywiście, chciałam wypaść jak najlepiej w obecnej sytuacji, ale miałam też świadomość, że jest ona (sytuacja) dość pogmatwana, więc nie ma co się cisnąć na siłę. Niskie oczekiwania = mniej stresu. Dodając do tego ogromne zmęczenie fizyczne po tygodniu zapierdolu w pracy... to spałam jak niemowlę ^^ Następnego dnia też odnosiłam wrażenie, że więcej przejmują się moi Rodzice, niż ja. 

Stres pojawił się dopiero w drodze na start. Mężczyzna spytał mnie, czy się denerwuję. Jasne, tętno trochę podniesione, ale w tamtej chwili dopadło mnie wrażenie, że mogę nie dać rady dobiec do mety. Jestem miszczem we wkręcaniu się w tego typu wątpliwości, więc przez cały bieg odliczałam ile jeszcze do końca i sprawdzałam jakie mam tętno..

Start i meta tegorocznego Półmaratonu Królewskiego miały miejsce pod i w Tauron Arenie. Skłamałabym twierdząc, że nie napaliłam się na finisz na stadionie :D Jednak zanim, trzeba zrobić 21 km. Po rozgrzewce ustawiłam się w blokach startowych i cierpliwie czekałam, aż moja strefa ruszy. Bieg Aleją Pokoju wspominam dobrze - pilnowałam tempa i tętna, podziwiałam opustoszałe Dąbie. Problemy zaczęły się na Rondzie Grzegórzeckim. Wbiegliśmy w dość wąskie gardło, które jeszcze się zwęziło na Moście Kotlarskim. Wybiłam się z rytmu i nie mogłam go znaleźć aż do Bulwarów. Z resztą, na tamtym odcinku trasy dużo się działo. Ogromnie zaskoczyli mnie mieszkańcy Zabłocia, który tak głośno dopingowali z okien i balkonów swoich mieszkań, iż niejeden zorganizowany punkt dopingu robił mniejsze wrażenie. Przeważnie przy okazji tego typu imprez (zamknięte ulice, problemy komunikacyjne) mieszkańcy życzą uczestnikom zdechnięcia w smogu, a tu proszę, tyle pozytywnej energii! Punkt odżywienia na Bulwarach opuściłam uryczana ze śmiechu - oprócz wody, wódy i innych płynnych wspomagaczy, wolontariusze oferowali też zagrychę - banana, czekoladę i kokainę :) Humor nie opuszczał mnie do ósmego kilometra, niestety potem zaczął się etap "Błonia". W tym roku byłam przygotowana na niż motywacyjny czekający mnie przez następne 3,5 km - postanowiłam zajeść stres. Tym razem nie miałam problemów z otwieraniem miodu, więc prawilnie sobie skonsumowałam jedno opakowanie, dobiłam czekoladą, a potem zgarnęłam całego banana, bo wolontariusze nie nadążali z obieraniem i krojeniem. Jakoś udało mi się dobiec do Rynku, choć przez moment chciałam ułożyć się do drzemki dla trawienia :D Tam, jak zawsze, mocny doping. Zakręt energii, jak kto woli. Grodzka i zbieg na Bulwary także miło wspominam. Było mi już ciężko, ale wciąż miałam poczucie, że kontroluję swój bieg. 


Na szesnastym kilometrze zaczęło mi się nudzić. Poczułam jak bardzo jestem znużona całym moim biegactwem. Ten i następny kilometr mimowolnie poświęciłam na szukanie sensu w dalszym uprawianiu tej dyscypliny. Gdy dobiegałam do ustawionego na trasie Ojca, by wlać w siebie trochę coli, byłam przekonana, że to mój ostatni bieg - sensu dalszego klepania kilometrów nie stwierdziłam. Przeszłam na czas picia do marszu, coś tam pogadałam i ruszyłam dalej. Jeszcze 5 km i kawałek. Trasa znana mi z wielu nordiców popełnionych na studiach, nie sądziłam, że będzie mi się tak okrutnie dłużyć, mimo iż pokonywałam ją biegiem, nie marszem z kijami. Do tego wąskie alejki Bulwarów Kurlandzkich, zawalidrogi, jakieś laski w typie podbiegnę 10m i przejdę do marszu, powtórzę 100x, agrrrr! Chciałam jak najszybciej to skończyć. Ostatni wodopój wśród baraków (zaskoczył mnie ten fragment trasy, nie powiem ;p) po prostu ominęłam i wyprułam na Aleję Pokoju. Nie wiem dlaczego uwidziałam sobie, że wbiegniemy nań w okolicach Widoku, więc gdy zobaczyłam gdzie jesteśmy i ile jeszcze to mi się łezka zakręciła ;p No, ale biegnę, im szybciej, tym szybciej skończę, prosty rachunek. Podbieg pod Plazę, który w drugą stronę wydawał mi się wypierdkiem, tuż przed metą urósł do rangi Kasprowego. Jak to półmaraton zmienia optykę! Z ostatnich metrów na Lema nie pamiętam nic. Po obu stronach ulicy stali ludzie, dopingowali, ja przekładałam nogi do przodu. Za ostatnim zakrętem ruszyłam z kopyta. Wpadłam wręcz na Arenę, minęłam metę i.. to już?

Nie mogąc dojrzeć w ciemnościach moich bliskich, postanowiłam wyjść na zewnątrz, poszukać kuzynki-wolontariuszki i skorzystać z jej telefonu. Oni wpadli na ten sam pomysł, więc spotkaliśmy się wszyscy wśród kiści bananów :) Dziadkowie też przybyli, na szczęście Babcia, ta sama, która w zeszłym roku opierniczała mnie przez telefon, zajęta była lataniem za kuzynką, więc obyło się bez miłych gratulacji. Poczekaliśmy jeszcze na Ojca, który jakoś musiał wrócić z akcji podaj colę, podjadłam nieco tego rekordowego makaronu, zamieniłam kilka słów ze wspomnianymi wyżej Kamilem i Martą i wróciłam do domu. 

Poprawiłam swój zeszłoroczny czas o niecałe 2 minuty. Długo szukałam podsumowania dla tego startu, jednak wydaje mi się, że nie ma tu o czym mówić. Wspominałam już o nędznych przygotowaniach, więc sukcesów nie należało oczekiwać. Poprawiłam życiówkę, jasne, myślę jednak, że to po prostu wynik biegania samego w sobie, byłoby dziwne, gdybym po roku była wciąż w tym samym miejscu, nawet jeśli straciłam wiele tygodni w przygotowaniach do półmaratonu - pozostałe tygodnie przepracowałam. No, i nie szarpałam się tak, jak podczas debiutu.


Tak też jakoś wyszło, że biegiem tym zamknęłam tegoroczne starty. Początkowo planowałam biegowe podsumowanie 2015, ale patrzę na swoje wyniki i stwierdzam, że to stanowczo nie był mój rok, oj nie! Stagnacja, małe wzloty formy, bolesne jej spadki i nic nie wnoszące starty. W walce o pierwsze miejsce na liście priorytetów bieganie stanowczo przegrywa ze stanem mojego zdrowia, pracą i chęcią podnoszenia kwalifikacji (bo po to robię kapustę, by mnie na kursy było stać). Jedno, co się nie zmienia mimo wahań formy - nic tak nie przywraca mojej równowagi psychicznej jak mocny trening biegowy! :)

N.

niedziela, 13 grudnia 2015

Praca u podstaw


Im bliżej półmaratonu, tym więcej części mojego ciała dawało o sobie znać. Kręgosłup trzeszczał, mięśnie stękały, a narządy wewnętrzne wiązały na kokardki. Obiecywałam sobie wtedy, że gdy tylko odwieszę ostatni w tym sezonie medal na wieszak, biorę się za siebie. Tak na poważnie.

Rachunek sumienia

Abstrahując od biegowych potrzeb, mocne centrum to podstawa wszystkiego. Moje centrum nie jest mocne. Słabe mięśnie brzucha i grzbietu dawały o sobie znać głównie w pracy - robię dużo kończynami, na dużych dźwigniach, z niekoniecznie smukłymi pacjentami :D Jeśli nasuwa Wam się teraz pytanie o ergonomię, to w moim miejscu pracy ciężko o czymś takim mówić, gdy żadna leżanka nie ma regulacji wysokości (a ile można klęczeć na ziemi?). Nawet zakładając, że zacznę pracować w fizjologicznych pozycjach, tułów trzeba wzmocnić. 

Kolejny do roboty zgłosił się prawy bark. Mija już rok lub więcej od pamiętnej gry w siatkówkę z ziomkami z pracy, gdy serwując naderwałam mięsień nadgrzebieniowy (czego, co zabawne, zupełnie wtedy nie skojarzyłam ;p). Pobolało, przestało, poszło w niepamięć. Wróciło kilka miesięcy temu w postaci ciasnoty podbarkowej i zajebiście obkurczonego mięśnia piersiowego mniejszego. Obecnie jest nieźle, ale jeszcze pełni zdrowia nie ma (bo zachowuję się jak typowy pacjent - nie boli = przestaję ćwiczyć).

Chyba wspominałam kiedyś o niedawnych problemach z przeponą podczas biegania. Ból, skurcze, dyskomfort przerywały mi treningi i doprowadzały do szału. Kolega z pracy dużo pomógł, choć to było tylko zamiatanie problemu pod dywan. Przed daniem mu zielonego światła, by zrobił z moim ciałem porządek powstrzymywała mnie tylko myśl, że to będzie bolało, a chyba więcej kłód przed półmaratonem nie potrzebuję.

Przygotowania

Głównym celem mojego roztrenowania było rozluźnienie. Buhaha. Gdy biegam okropnie spinają mi się przywodziciele ud i cała górna połowa ciała (dlaczego? bo słabe centrum!), ale wyładowuję się psychicznie, więc jestem spokojna. Gdy nie biegam nogi mam luźniejsze, ale złe emocje, które nie zawsze mogę od razu rozładować (bo mnie nie wypada powiedzieć kurwa w miejscu pracy, choć pacjent może, szczególnie jako epitet w moim kierunku), kumulują mi się w odcinku szyjnym kręgosłupa i wciąż chodzę jak pokurcz. Z której strony nie spojrzeć - tam zadek :) Na jodze doszłam do momentu, gdy przed postępami hamuje mnie już tylko mało elastyczne czucie końcowe w stawach i uznałam, że to idealny moment, by położyć się na kozetce.

Dzień zero

Zamiatanym problemem okazała się być zrotowana miednica, jak się okazało po rozmowie z Mamą, już od maaaałego dziecięcia. Każdy rehabilitant, w którego ręce trafiłam w przeciągu pierwszego roku życia, czy kolejnych, gdy owe ustawienie miednicy zaczęło dawać o sobie znać, trafnie diagnozował mój przypadek ("pani, ona nie ma krótszej nogi, to biodra są tak ustawione"), ale żodyn nie zalecił wizyty u terapeuty manualnego. Choć obawiam się, że gdyby sytuacja miała miejsce w obecnych czasach, byłoby dokładnie tak samo.

I tak sobie żyłam przez 26 lat z krzywą miednicą, pozornie skróconą prawą nogą, mocniej przez to obciążoną, a więc mamy już odpowiedź na pytanie skąd chondromalacja w stawie rzepkowo-udowym, skąd koślawy paluch. Nie wspominając już o kompensacyjnej rotacji kręgosłupa i nękających mnie okresowo ograniczeniach ruchomości - hitem był skręt głowy w prawo, tak znikomy, że pływając kraulem zamiast powietrza wciągałam wodę xD

Po czarach mojego kolegi po pierwsze zobaczyłam swoje kolce biodrowe przednie górne w tej samej linii - cud, panie, cud! Wyraźnie też przeszkadzała mi moja lewa noga - wydawała się za długa, wszak całe ciało miałam pokrzywione i teraz musi się przyzwyczaić, że takie ustawienie jest prawidłowe. Strzelało mi wszystko, ciągnęło, bolało, wracając do domu musiałam się zatrzymywać co kilka minut. Na szczęście z godziny na godzinę było coraz lżej, wieczorem już musiałam się pilnować, by nie poruszać się ze swoją zwykłą gwałtownością. Co prawda kolega zapewnił, że jak coś zgrzeszę, to mnie poustawia jeszcze raz, ale każde kichnięcie/kaszlnięcie przypominało mi, że moje spojenie łonowe wolałoby nie powtarzać tego procederu!

W poszukiwaniu mięśni

Na pierwszy trening zdecydowałam się cztery dni po nastawianiu. Wybrałam nordic walking, by zmęczyć mocniej ręce, niż nogi, choć zakwasy na tyłku dopadły mnie już następnego dnia. Z bananem na twarzy wydłużałam krok, nie czując przy tym, ani oporu, ani bólu. Do dziś każdego dnia stojąc po pracy na przystanku z podziwem dla kolegi odnotowuje, iż nie boli mnie krzyż. Rozochocona możliwościami swojego ciała z przytupem rozpoczęłam grudzień i wzorcowo zrealizowałam drugi tydzień nowego planu biegowego. Nie migałam się od prowadzenia gimnastyki grupowej w pracy, katując swój i pacjentów korpus (jedna pani przestała się uśmiechać na mój widok - jeśli bolało ją tak samo, jak mnie, to nawet jej się nie dziwie ;p), każdy nie zrealizowany przez smog trening biegowy zastępuję domowymi fikołkami. Odnajdę swoje mięśnie, na pewno!

Joga

Pisałam jakiś czas temu, że po pół roku stagnacji coś drgnęło i lepiej mi się praktykowało. Chyba wykrakałam, bo jak wspaniale żarło, tak zdechło. Frustracja nie jest najlepszym kompanem asan. Zrotowana miednica także. Moje ciało nie od razu zaczęło wracać do normy, pierwsze oznaki poprawy zauważyłam dwa tygodnie później. Nie mogłam się ułożyć do relaksu, z kocem źle, bez koca jeszcze gorzej, wałek jakiś nierówny, podłoga pofalowana :> Na następnych zajęciach było już cudownie - mam dużą różnicę między rozciągnięciem prawej i lewej strony ciała, jednak po raz pierwszy czuję, że mogę rozciągnąć się bardziej, bo trzymają mnie tkanki miękkie. Gdy leżę na ziemi moje stopy są tak samo ułożone. Pies z głową w dół otworzył nowe, nieznane mi dotąd możliwości. W końcu mam nad czym pracować.

A co z bieganiem?

Chyba za mało mam kilometrów na liczniku, by z całą pewnością napisać, że jest lepiej. Jest inaczej, jak ze wszystkim. Najbardziej cierpią stopy i stawy skokowe, obciążane teraz w zupełnie innej osi. Natomiast kolano i przepona milczą - to dobry znak, a ja jestem dobrej myśli, więc musi być dobrze :)

Dziś nawet Mężczyzna zauważył, że wstałam z łóżka i a) nie wzdrygnął mną ból, b) nie kulałam przez kilka pierwszych kroków, c) zrobiłam to energicznie. Nowa ja :)

N.

niedziela, 22 listopada 2015

Leniwie

Balon już pofrunął :(

To był dziwny tydzień :) Zostałam skazana w pracy na wygnanie - tak nazywamy te dziwne popołudniowe zmiany po 3 h. Każdy czasem musi je odbębnić, niektórzy pracują tak cały rok.. Nie muszę chyba wspominać, że zarobione w tym czasie pieniądze nie pokrywają nawet kosztów dojazdu do pracy? ;D

Kręcąc trochę nosem na taki stratny tydzień postanowiłam zrobić w końcu coś dla siebie, a dokładniej - odpocząć.  Plan był prosty - wysypiać się, jeść regularnie i przemyślanie, odkopać się z zaległości i trochę rozerwać. Żadnej pracy poza tymi trzema godzinami, żadnych pacjentów, klientów, null.

Pierwsze dwa dni czułam się bardzo nieswojo. Przyzwyczajona do szybkiego załatwiania swoich spraw i utykania zadań w każdą lukę w planie dnia, już przed pracą byłam ze wszystkim odrobiona. Wracałam i... co teraz? Jakiekolwiek próby zrelaksowania się prowadziły do dziwnego uczucia, że o czymś zapomniałam, czegoś nie zrobiłam, siedzę sobie tu i czytam książkę, a mogłabym się uczyć lub pracować. Na szczęście kolejne dni skutecznie wdrożyły mnie w nieróbstwo. Pobudka, godzinka z książką w ciepłym łóżku, leniwe śniadania, leniwe ogarnianie domu, leniwe gotowanie obiadu. Wszystko leniwe i dużo wolniej, niż na co dzień. 

Dziś patrzę w kalendarz i słabo mi się robi na myśl o przyszłym tygodniu. Znów trzeba przyspieszyć, znów gonić się z czasem. Wykonywać te same czynności, tylko szybciej. Wolałabym się dalej byczyć :)

Czy odpoczęłam? Tak sobie. Psychicznie już nawet, nawet, do dnia, gdy dowiedziałam się, że mój pacjent zmarł. Fizycznie chyba nie - dalej boli mnie dosłownie wszystko. Zaczęłam mieć problemy z zasypianiem (to w ogóle możliwe do nabycia w 5 dni!?), normalnie jestem tak wykończona, że po prostu tracę świadomość, w minionym tygodniu paradoksalnie spałam mniej, bo więcej czasu traciłam na turlanie się po łóżku i czekanie na sen. To pewnie też jest do wypracowania, jak i nauka odpoczywania i gdy tylko sytuacja finansowa mi na to pozwoli, będę sobie praktykować ten relaks ile wlezie!

Tymczasem zawijam się w mój czerwony kokon i życzę Wam leniwej niedzieli oraz spokojnego tygodnia!

N.

niedziela, 15 listopada 2015

Bieg 5 na dobry początek


Powróćmy na chwilę myślami do października. Na tydzień przed półmaratonem startowałam w biegu organizowanym przez moją Alma Mater. Bez konkretnego planu, bez ścigania się, bez walki o życiówkę. Jak może kojarzycie, był to czas, gdy wychodziłam z choroby, a na starcie stanęłam tylko z sentymentu. 

W asyście Mężczyzny stawiłam się w biurze zawodów, gdzie odstawszy swoje (i robiąc sobie podśmiechujki z nieogaru tam panującego ;p) odebrałam pakiet. Czas już mocno naglił, a tu trzeba się przebrać i cofnąć na start. Wskoczyłam w uroczą koszulkę, zrobiłam depozyt z Mężczyzny i dołączyłam do rozgrzewki.

Balerina mode:on :) fot. Agnieszka Łapczuk-Krygier

Biegło mi się... opornie. Ruszyłam ciut za szybko, lekko zwolniłam i.. zebrałam opierdol od dawnego trenera :D Więc znów biegłam ciut za szybko (do momentu aż prawdopodobnie wybiegłam z zasięgu jego wzroku). Jak zawsze przy takim szarpaniu, najwolniej pokonałam czwarty kilometr. Tam też czułam, że głowa chce mocniej, serce też daje radę, ale mięśnie sflaczały od tego leżenia w łóżku. Próbowałam ścigać się na ostatnich metrach z jakąś laską, ale miałam taki beton w butach, że ledwie utrzymałam jej tempo :D 

Na metę wbiegłam z czasem netto: 00:26:06, co początkowo przyjęłam z niemym facepalmem, ale kolejne dane płynące z zegarka wyraźnie poprawiły mi humor. Średnie tętno poniżej 190 uderzeń, maksymalne poniżej 200! Niewątpliwie wracałam do żywych. Po zawodach odbyła się dekoracja zwycięzców (kategorie mniej więcej jak w Swoszo) i losowanie fantów. Nawet słońce próbowało się przedrzeć przez chmury.

fot. Agnieszka Łapczuk-Krygier

Podsumowując, bieg jak wiele innych, pewnie gdyby nie znajome twarze wkoło nie różniłby się niczym od regularnego parkrun'a (no, może pakietem startowym ;p), ale jak wspomniałam na początku, mam ogromny sentyment do tej sportowej części uniwersyteckiej kadry. I jak zdrowie pozwoli, w kolejnej edycji też wystartuję :)

N. 

środa, 11 listopada 2015

Moleskine i Leuchtturm1917 - moje kalendarze


W 2013 roku, dzięki uprzejmości przyjaciółki mojego Mężczyzny, Ki, w moje ręce trafił mój pierwszy kalendarz Moleskine. Miałam na niego ogromną chrapkę, chociaż wizja wydania więcej niż 10 zł na kalendarz budziła u mnie duże opory. Równie duże, jak zdziwienie mojego otoczenia, gdy rok temu zachwycałam się upolowaniem tegoż kalendarza za pięć dyszek, edycja limitowania z Małym Księciem (<3), zakup roku :D Pewnie gdybym po roku stwierdziła, że nie różnią się one niczym szczególnym od egzemplarzy z hipermarketu, wróciłabym do tych tańszych. Ale zabujałam się w Moleskinach!

Wspomniany pierwszak był kalendarzem średniej wielkości, w pięknej fioletowej, twardej oprawie, w układzie dziennym - czyli jeden dzień na jednej stronie. I tak, był ogromny i ważył tonę, przynajmniej takie miałam wrażenie po taszczeniu go ze sobą cały dzień. Rok 2013 to końcówka studiów, więc w torbie, oprócz fioletowej cegły, miałam ciuchy i buty sportowe, ciuchy i buty szpitalne, jakiś zeszyt, książkę i jedzenie wraz z piciem na cały dzień. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się jak mój kręgosłup to wytrzymał :D


Uciążliwość związana z rozmiarem pierwszego Moleskina skłoniła mnie do wyboru mocno okrojonej wersji na kolejny rok. Rozmiar kieszonkowy, układ tygodniowy z notatkami. Nie było już wtedy problemu z zamówieniem tych kalendarzy przez internet, w rozsądnej cenie. Gdy otworzyłam przesyłkę, zatkało mnie - ten kalendarz naprawdę był kieszonkowy. Miniaturowy wręcz :) Po lewej wyszczególnione dni tygodnia, po prawej strona na notatki. Na zapisanie na którą zmianę mam do pracy oraz rozpiskę treningów biegowych miejsca było w sam raz, jednak jako teczka na istotne kartki już się nie sprawdził i szybko zaczęłam tęsknić za fioletową cegłą..

Ten rok spędzam więc z Małym Księciem, znów w rozmiarze średnim, znów w twardej oprawie, choć pozostałam przy układzie tygodniowym z notatkami. Mam teraz miejsca w sam raz na wszystko, co chcę w nim umieścić. I gdy, wydawałoby się, znalazłam swój ideał, na horyzoncie zamajaczyła firma Leuchtturm1917. Majaczyła już w zeszłym roku na Targach Książki, ale po upolowaniu Moleskina przeszłam obok ich stoiska dość obojętnie. W tym roku skusiłam się na pomacanie papieru i... małą zdradę.


Na przyszły rok zamówiłam na allegro (bo w czwartym dniu targów na stoisku nie było już wyboru..) moje nowe cudo. Znów rozmiar średni, znów twarda, czarna oprawa, tym razem układ tygodniowy, ale horyzontalny. Takiego czegoś jeszcze nie miałam! Leuchtturm1917 i Moleskine mają kilka elementów wspólnych - zaokrąglone rogi, tłoczenie z tyłu okładki, materiałowe zakładki (ten pierwszy ma dwie, już go za to loffciam ;p) i porządny papier. Różnią się wielkością - Leuchtturm w rozmiarze średnim jest formatu A5, Moleskiny są węższe. I mają naklejki :)

Nowy kalendarz mam już uzupełniony o urodziny i imieniny najbliższych (co generalnie nie idzie w parze z moim o nich pamiętaniem), zobowiązania, kursy i biegi. Nie mogę się doczekać jego codziennego używania - zobaczymy, czy robi równie dobre kolejne, co pierwsze wrażenie. Macie jakieś doświadczenia z kalendarzami Leuchtturm?

N.

środa, 21 października 2015

Gdy sezon się sypie


Być może ten tekst lepiej sprawdziłby się jako niedzielne usprawiedliwienie królewskiej porażki, ale skoro ja już o niej wiem, to z Wami też mogę się podzielić.

Dlaczego porażka?

Zeszłoroczny debiut na dystansie półmaratonu niósł ze sobą głównie pozytywy: pokonane własnych granic, nowe doświadczenie, życiówkę i ulgę w oczach rodziny, że jednak dowiozłam się w jednym kawałku na metę :) W skrócie - cokolwiek wykręcę, i tak jest super, bo to mój pierwszy raz. Niewielki jeszcze wtedy niedosyt, z biegiem tygodni zaczął pobudzać moje ambicje. Przecież mogę pobiec bardziej świadomie, z celem, szybciej, lepiej. Wraz z celem rodzą się plany, a opłacony start tylko potwierdza, że realizowane niby od niechcenia treningi wcale takie przypadkowe nie są.

Co sobie założyłam na ten rok? Zakręcić się koło 2h. Łamać? Hm, nie mam pewności, czy to już ten etap. Natomiast poprawienie się o kilka minut jest jak najbardziej realne.

Tzn, było realne, dziś wątpię nawet w zejście poniżej 2:10..

Co poszło krzywo?

Jak zawsze - ja. Zaczęło się marcowo-kwietniowym maratonem anemii. Okazało się wtedy, że praca po kilkanaście godzin dziennie, bez weekendów na odpoczynek, na dłuższą metę skutkuje takim właśnie rozstrojem organizmu. Do tanga rzuciła się też tarczyca i w efekcie moje serce trochę oszalało. Nawet bez tych atrakcji moja odporność jest nadwyrężona, wystarczyło więc, że któryś pacjent na mnie kichnął i zyskałam kolejne tygodnie przerwy od treningów. Pamiętam tamten powrót na bieżnię - jeszcze nie przeszłam z marszu do truchtu, a już miałam tętno 180.

Ostatnie dwa miesiące marnych treningów sponsoruje dermatolog. Rozorał mi prawą stopę, już dwa razy. Były dni, gdy miałam problemy z normalnym chodem, to jak tu biegać? Na szczęście zabiegi te nie mają wpływu na układ krążeniowo-oddechowy, więc powroty były dużo mniej dołujące.

Jakby mi było mało, na ostatniej prostej załapałam kolejnego wirusa. Znów dwa tygodnie na lekach, znów tętno w kosmosie, znów zaniki mięśni. Chyba tylko naciski rodziny, bym dała sobie spokój z tegorocznym startem, gnały mnie na treningi. Zawsze na przekór :) Gdy porównuję swój plan treningowy z dziennikiem, odnoszę wrażenie, że dopiero ostatni tydzień przepracowałam tak, jak to sobie zakładałam. Nie wróży to miłego startu, ani sukcesu na mecie.

Życie, tyraj mnie bardziej!

To moje hasło-motywator od kilku miesięcy. Z jednej strony rozpaczliwe pragnienie normalności, z drugiej przypomnienie, że zawsze może być gorzej. Pewnie nigdy nie będę mieć luksusu pracy po 8h dziennie w normalnych godzinach, na ciepłym etacie z pełnym socjalem, pozwalający na regularne trenowanie. No, ale przecież nóg mi nie urwało, nawet jeśli kolejny start w tym sezonie wyjdzie mi gorzej, niż debiut, cieszę się, że mogę stanąć na starcie i dotrzeć do mety. 

Wystopować z ambicjami

Ten aspekt męczył mnie do ostatniego ataku choroby. Leżałam z gorączką i wraz z uderzeniami gorąca spływała na mnie świadomość, że moje plany poszły się bujać. Do tej pory wciąż miałam nadzieję, że się uda, że jak zawsze dostanę powera pod koniec przygotowań. Każda przerwa w treningach doprowadzała mnie do złości na otaczający świat, ciągłe przeciwności, każdego, kto dokładał swoją cegiełkę (zarazek) do mojej porażki. Teraz ogarnęła mnie obojętność, wraz z nią spokój. Wiem, że mi się nie uda i ten brak złudzeń, mam nadzieję, pozwoli mi nie szaleć na trasie, bo może, a nuż pociągnę tempo, którego wiem, że nie pociągnę :)

Jakkolwiek skończy się dla mnie sobotni start, cieszę się, ze wystartuję. I liczę, że ukończę. 
Do zobaczenia na trasie, czy to w roli zawodnika, czy kibica!

N.

sobota, 10 października 2015

Reklamacja obuwia w CCC


Jedyny plus mojego obecnego stanu (nie) zdrowia to przyoszczędzone, kosztem aktywności fizycznej i towarzyskiej, godziny do zagospodarowania. Mogę poczytać książkę. Mogę pomalować paznokcie. Mogę usiąść przed kompem i napisać drugą w tym tygodniu notkę.

W sierpniu zeszłego roku kupiłam buty w CCC. Spodobały mi się uwiecznione na zdjęciach baleriny od Lasockiego, skóra, przecena - wzięłam. Dopisałabym, że wygodne, ale co się namęczyłam, by je rozchodzić, to moje ;p Pohasałam w nich kilka dni i zrobiło się za zimno, więc wylądowały w pudełku. Kilka miesięcy później, w marcu, ochoczo wróciłam do hasania, jednak moja radość nie trwała długo - odpadł jeden z elementów ozdobnych.


Nie wiedząc za bardzo co począć, zabrałam buty i dowód zakupu do salonu w Bonarce. Pani przyjmująca moją reklamację na wstępie uprzedziła, że elementy ozdobne nie podlegają reklamacji. Ale reklamacje przyjęła. Wnioskowałam weń o naprawę obuwia - nie zwrot pieniędzy, nie nową parę.

Po ustawowych dwóch tygodniach dostałam SMSa, bym pocałowała się w rzyć, bo me roszczenia są bezpodstawne. Miałam odebrać swe pantofle po uprzednim telefonie, czy aby powróciły już do salonu od rzeczoznawcy. Dzwonię, buty są, git, jadę (na pełnej ku*wie). W salonie okazuje się, że nie, nie ma moich butów, widać ktoś mnie wprowadził w błąd <3

Po tygodniu przepychanek buty doszły. Pani nr 2 ruszyła na magazyn i po jakiś 20 min cała w skowronkach lokuje przede mną pudło jakieś 3x większe od tego, w którym oddawałam swe trzewiki i oznajmia, że kozaki zostały naprawione. Nie wiem jaką musiałam mieć minę, więc uchyliła wieka, a tam beżowe, ażurowe kozaczki na szpilce. 

Gdy odzyskałam głos, poinformowałam panią nr 2, iż oddawałam baleriny i jeśli dobrze zrozumiałam zwrot pani roszczenia uznane zostały za niezasadne, chyba nie zostały naprawione. Pani nr 2 wczytała się głębiej w kartkę A4 z reklamacją i przyznała mi rację - coś tu nie gra. Kolejna niezwykle kompetentna osoba przydzieliła ten sam numer reklamacyjny dwóm parom obuwia. Po kolejnych 20 min oczekiwania pani nr 2 wróciła, już nie w skowronkach, ale burzy gradowej i zarzuciła mnie makulaturą z uzasadnieniami. Z pisma od rzeczoznawcy dowiedziałam się, co robiłam z obuwiem, że jest w takim stanie, w jakim jest i że to moja wina i mam się bujać. Wiecie już, że nienawidzę spóźnionych i kłamiących pacjentów. Jest jednak coś, co wku*wia mnie dużo mocniej - gdy ktoś mówi mi co myślę, co robiłam i wmawia czyny lub sytuacje, których autorką nie byłam. Teraz, gdy patrzę na to pismo, zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz - jakim cudem rzeczoznawca otrzymał moje buty (ponoć w Warszawie przesiaduje, stamtąd też wracały zawsze moje buty) i ocenił już na drugi dzień po złożeniu reklamacji? 

Wychodząc z salonu spytałam tylko, ile mam czasu na odwołanie się. Dwa tygodnie, ale szkoda zachodu, uszkodzeń mechanicznych się nie reklamuje, nic to pani nie da. Wtedy mnie wkurzyła ta odpowiedź, ale z perspektywy czasu mogę już powiedzieć, że pani nr 2 była dla mnie najmilsza z całej tej ekipy.

W tym czasie byłam już po lekturze połowy internetu w temacie reklamacji obuwia z CCC. Wiedziałam, że pisanie odwołania skończy się jedynie kolejnym rozstaniem z balerinami i zmarnowaniem kolejnego drzewa na tonę makulatury. Zaczęłam podpytywać szewców i panie w pasmanteriach, czy może coś podobnego mają, przykleję sobie na kropelce... i wtedy mnie natchnęło!

Wysmarowałam maila do Federacji Konsumentów (KLIK) z opisem mojej sytuacji, zdjęciami butów i korespondencji z CCC. Jeszcze tego samego dnia wparowałam do Bonarki i wysmarowałam na kolanie odwołanie. Próbowałam być kulturalna w mych wywodach, ale wiecie jak jest w afekcie :)
Poinformowałam rzeczoznawcę, iż nie zahaczyłam nigdzie butem, więc uszkodzenie nie jest natury mechanicznej, a sądzę, iż klej mają wujowy i po prostu puścił :)

Wróciłam do domu i zaczęłam odliczać 14 dni. Gdy po 17-stu dalej nie było odzewu od CCC, chodziłam z większym bananem, niż mi się na twarzy mieści. Jeśli nie ustosunkują się w przeciągu tych dwóch tygodni, muszą uznać Twoją reklamację i tyle. W końcu przyszedł SMS, czytałam go kilka razy, nim dotarło do mnie, że mi te buty naprawią!

W czerwcu w końcu odebrałam moje baleriny. Dostałam też zwrot 20% ich wartości oraz bon na zakup kolejnej pary w CCC (phi, teraz to wy całujcie mnie w rzyć!). Zastanawiał mnie ten obrót spraw, nie posądzałabym mego jadowitego odwołania o taką moc sprawczą ;p Odpowiedź przyniosła lektura kolejnej tony makulatury (dostałam reklamówkę gratis, bo się te papiery w pudełku nie mieściły..) - otóż interweniowała wyżej wspomniana Federacja (choć do mnie nie odezwali się wcale!), sugerując takie właśnie zażegnanie konfliktu, jakiego doświadczyłam. 

Dlaczego o tym piszę?
Obok mnie stała matka dwóch dziewczynek, wykłócając się z inną ekspedientką o reklamacje i jakieś 10 odwołań, wszystko odrzucone. Kiedyś ta kobieta sobie odpuści. Będzie miała dość stresu, chamskich odzywek personelu, ciągania dzieci po galerii kilka razy w tygodniu itd. Ktoś inny odpuści już po pierwszym odrzuceniu jego roszczeń. A jeszcze inna osoba uzna, że szkoda zachodu i walk z CCC o buty za 50 zł. Tymczasem z nimi da się wygrać i do tego gorąco namawiam. Grzebiąc po necie znalazłam stosunkowo krótką drogę, dzieląc się nią mam nadzieje, że ktoś kiedyś będzie mógł paradować z podobnym bananem na twarzy, co ja, gdy odzyskałam swoje cichobiegi.

Cały proces ciągnął się od marca do czerwca. Jak się domyślacie, nie miałam za bardzo w czym chodzić, co jeszcze podsycało mój gniew. Dodatkowo zaskoczyła mnie postawa pracowników CCC Bonarka. Rozumiem, że firma ma jakąś popapraną politykę odrzucania każdej reklamacji z powodu bo tak, ale dlaczego automatycznie wiąże się to z mało kulturalnym stosunkiem pracowników do klienta? Składając reklamację byłam neutralnie nastawiona, choć pani przekonywała, że zajmuję tylko swój i jej czas, bo i tak nic z tego nie będzie. Przy składaniu odwołania i odbieraniu naprawionego obuwa panie wręcz warczały na mnie i rzucały kartkami tu podpis, czytelnie!!!, jakbym im urlop odebrała na najbliższe dwa lata. Co zabawne, gdy buty w końcu zostały wysłane do fabryki Lasockiego, ci bez mrugnięcia uznali moją reklamacje i dokleili brakujący element. Dało się bez szopki? Dało.

I na koniec pytanie - gdzie kupujecie buty? :D Przyzwyczajona, że w CCC zawsze coś się znajdzie, właściwie nie odwiedzałam innych sklepów obuwniczych. Nie wiem, gdzie warto inwestować, które lepiej omijać. Wszelkie dobre rady na wagę złota!

N.

wtorek, 6 października 2015

"Mnie chodzi o młodych"


Enta godzina pracy. Opadam ciężko na krzesło i nieco zmąconym przez leki umysłem próbuję ogarnąć lecące w radiu wiadomości. Dla przeciwwagi ochów i achów nad podpisaniem przez Prezydenta ustawy antysmogowej pojawia się głos oburzenia kogoś tam, że 3 lata na zabieg oczekiwać musi. 

Tym kimś jest nie byle kto, a trener kadry lekkoatletycznej. Jak to pięknie w eterze podali, szereg jego zasług i pieniędzy wtłoczonych w państwo polskie nie powinny skazywać go na taki los. Doczytałam potem w internetach, że wspomniany miał na myśli raczej obligatoryjne wspomaganie służby zdrowia, która teraz zmusza go do sfinansowania sobie samemu zabiegu lub odczekaniu tych 3 lat i ryzykowania utraty wzroku. I że to wina Tuska.

Swoją drogą nawiązanie do polityki PO jako przyczynku sytuacji, która ma teraz miejsce w ochronie (nie służbie) zdrowia jest chyba średnio trafne. Czy to był pomysł Platformy, by zlikwidować kasy chorych? A może NFZ to obietnica wyborcza SLD? :>

Abstrahując od polityki, sensowności Funduszu i kolejek, które mamy na zabiegi - czym Pan Trener różni się od Szarego Nowaka? Wspomina o 45 latach pracy, o dwóch etatach, o płaconych składkach zdrowotnych. Czyli robił dokładnie to samo, co większość z nas. Pracuje, płaci, próbuje związać koniec z końcem, a gdy przychodzi jego koniec, skarży się, że jeszcze musi sam sobie trumnę zbić. Dokładnie tak samo, jak Pan Trener, robionych w konia jest codziennie miliony osób. Być może po medialnej interwencji dla Pana Trenera znajdzie się bliższy termin, być może fani z fejsa zrobią zrzutkę na zabieg. Tylko, czy cokolwiek to zmieni dla tłumu Szarych Nowaków? Nie. Młodzi nie będą mieć lepiej, niezależnie od ilości jadu skierowanego w obecnie rządzących. Ni zasług, czy masy forsy. 

Mam wątpliwość, czy ta cała akcja ma cokolwiek wspólnego z walką o lepsze jutro polskiego społeczeństwa. O widoki na przyszłość dla Pana Trenera - może tak. Wszak przysłużył się dla kraju, nie to co Szary Nowak.

N.

sobota, 3 października 2015

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Żyj i daj żyć innym

Niewątpliwie główną atrakcją mej pracy są kuracjusze - nie ma dnia bez wyzwisk, awantur, kłamstw i spóźnień. Przychodzi jednak taki czas, w którym mocniej odwala samym pracownikom. I taki właśnie wesolutki tydzień nam nastał!


Motywacji do pracy brak. Głodowa pensja, odsuwany w nieskończoność urlop, dziwne godziny pracy, środowisko pracy, które wcale, ale to absolutnie, na pewno nie jest szkodliwe, wszak siarkowodór taki zdrowy oraz zastępy pacjentów, którzy podnoszą ciśnienie lepiej, niż sama borowina. Mnie ten brak motywacji absolutnie nie dziwi. Każdy ma czasem taki dzień, że robi wszystko na odwal się. I, o ile jeszcze mogę zrozumieć pacjenta, który pisze na mnie skargę, iż podwieszałam go w UGULu bez uśmiechu na twarzy, tak nie pojmuję, jak coś takiego może wysmarować mój kolega/koleżanka z pracy..

Widzę, że wielu pracowników nagle odkopało w sobie pokłady donosicielstwa. Gdy mnie czyjaś praca lub niedoróbki wkurzają, to zwracam mu uwagę - ej, k*#^a, racz nie zostawiać mi na drugi dzień pustego młynka borowinowego!, a nie zapierdalam w podskokach niby do kibla, a tak naprawdę do kierowniczki, by poskarżyć się. Nawet nie dlatego, by komuś nie robić problemów - zwyczajnie uważam, że mam bliżej do współpracownika, niż kierownictwa, a i mnie samej też zdarza się popełniać błędy (tak, po 2 latach pracy wciąż się uczę) i będąc w odwrotnej sytuacji wolałabym być upomniana i douczona przez kolegów.

Mam to szczęście, że pracuję, i na salach gimnastycznych, i na działach balneologicznych. Znam, i siedzenie za biurkiem i wyręczanie się młodszymi, i babranie w borowinie po łokcie. Z przykrością stwierdzam, iż ta pierwsza grupa ma wyjątkowo wysokie mniemanie o sobie (a większość ma niższe wykształcenie ode mnie i zakończyło swe ustawiczne kształcenie jeszcze przed trzydziestką..), połączone z delikatną pogardą personelem na brudnych działach. Co ciekawe, nagle zaczęli dogryzać sami sobie i nagle zrobił się taki zamęt, że każdy wypomina innym wszystko, co zrobili źle, skarży potajemnie i oczywiście rzuca fochem. Kabaret swoszowicki.

Zaczęło się od hydro-jeta. Jak widzicie na załączonym obrazku, recepcja wymigała się od obsługiwania tegoż zabiegu, zrzucając na nas kolejny obowiązek. Choć właściwie obowiązek ten spoczywa głównie na nas, a dokładniej na osobie pracującej na fasonach siarczkowych. Jednak, gdy osoba ta o 16, po 9h pracy zawija się i idzie do domu (czyt. pracować dalej), pałeczkę przejmowały dziewczyny z recepcji. Uznały jednak, że mają za dużo roboty i wciśnięcie raz na pół godziny przycisku START stanowi za duże obciążenie, ba, to jest zabieg, więc powinni go obsługiwać zabiegowcy (to chyba jedyny argument, który mógłby do mnie ewentualnie przemówić). Problem pojawił się wtedy, gdy okazało się, że zabiegowcy kończą pracę o 19, a hydro-jety rozpisane są jeszcze po tej godzinie :) I że prawdopodobnie nikt nie będzie skory płacić mi za siedzenie w sobotę i niedzielę po 12h, włączając (w porywach!) co pół godziny jeden guziczek.

Następnie afera ruszyła w stronę ultradźwięków. Ktoś wspaniałomyślnie chciał zrobić pacjentowi dobrze i pieścił głowicą przez 9 minut. Z mocą taką, że znając przebieg urządzenia, dziw, że nie wybuchło :D Ponieważ NFZ narzuca pewne limity finansowe, toteż czasy zabiegów są maksymalnie poskracane i, aby to wszystko ogarnąć, kolega porobił ściągi. Leży sobie taka karteczka obok aparatu, więc nawet jak nie wiesz z której strony dupa, to możesz skorzystać z pomocy. Mimo to kogoś poniosło, pacjent zapamiętał, że pieszczoty trwają 9 min, to się przy innym zabiegowcu po przepisowych 5-ciu zbuntował. I weź wytłumacz, że masz kolegę niemotę :>

Ruszyły wzajemne oskarżenia (mnie też się dostało, a ostatni raz na fizykoterapii w godzinach popołudniowych byłam ponad pół roku temu ;p), pouczenia, obgadywanie i rzucanie mięsem, by okazało się, że rozpieścił pacjenta ten, kto najgłośniej krzyczał.

W tym samym pomieszczeniu, gdzie są ultradźwięki, jest też lampa sollux. Zainteresowanie jednym i drugim zabiegiem jest tak duże, że kabinka właściwie cały czas jest pełna. Ktoś zaradny wpadł na pomysł, by jeśli kolejka się mocno wydłuża, nieco usprawnić pracę i wyjechać ze stojakiem z UD do kabinki z laserem (dużo mniejsze zainteresowanie) i trzepać oba zabiegi jednocześnie. Szło świetnie, aż jedna z pań pracownic nie doniosła - teraz tak robić nie można, bo, a nuż stojak się wywróci i aparat zniszczy i będziemy musieli sami go odkupić :D

Jak już starsi donoszą na młodszych, to młodsi kablują, że ci starsi za wcześnie do domu wychodzą. Dojazd do Swoszo jest trudny, ja mam blisko, jak nic nie jedzie przez godzinę, to idę piechotą, ale mam świadomość, że nie każdemu się chce, a drugi etat tego samego dnia sam się nie zrobi. Jeśli komuś mogę pomóc tym, że przejmę jego zmianę te 10 min wcześniej, a on wyjdzie te 5 min wcześniej z pracy, to wchodzę w to. Tylko trzeba uważać, bo jak jakiś zawistny kolega podpatrzy, to oboje będziecie mieć przesrane.

A już dogłębnie przesrane ma planowanie. Bo lekarz powiedział A, przez telefon zabrzmiało jak B, a gdy interesant pacjent podszedł po owoc tego równania, wyszło im C. Dawno nie widziałam tak wkurwionego pana doktora, chyba już nawet jego opuszcza duch wszelkiej walki o rozwój i uczynienie tej placówki godnej polecenia. 

Kiedyś pisałam, że właściwie już tylko personel (i świadomość, że urząd skarbowy czuwa) trzyma mnie w tym miejscu pracy. Chyba czas ponownie przemyśleć karierę - może jeszcze w jakimś korpo mnie przyjmą?

N.

wtorek, 15 września 2015

Warszawa - podejście drugie (i trzecie)


Minione weekendy stały u mnie pod znakiem podróży. Stolicę odwiedziłam dwukrotnie, tym razem w celach stricte imprezowych, więc na zwiedzanie (jak to miało miejsce ostatnim razem) nie starczyło już czasu. Jednak nawet takie krótkie odwiedziny pozostawiły kilka przemyśleń w mojej głowie, którymi nie omieszkam się z Wami podzielić :)


Pierdolino. Główną nadzieją mojego Mężczyzny odnośnie podróży naszymi nowoczesnymi pociągami było to, aby nie spotkać Ewy Kopacz na pokładzie :) Udało się, także pendolino dostaje kilka punktów gratis. Mieliśmy okazję zajmować zarówno miejsca "przy wspólnym stoliku", gdy siedzi się przodem do innej dwójki pasażerów, jak i typowo "autokarowe" i śmiem twierdzić, że druga opcja była o niebo lepsza. Można komfortowo wyciągnąć nogi, nie obijając przy tym nóg pasażera z naprzeciwka, gadać z facetem o pierdołach, nie czując się jak na rodzinnym obiedzie, a i gniazdka w fotelach są nieco mniej wyruchane, niż ma to miejsce "przy wspólnym stole" - choć to raczej kwestia zużycia materiału, niż wizji projektanta, ale jak ktoś nie chce spędzić 2,5h trzymając ładowarkę w gniazdku, to warto zarezerwować "autokar".

Ciekawym doświadczeniem była też wizyta w WARSie. Mężczyzna poszedł zwiedzać pociąg, ja zaczytałam się w jakimś bzdurnym artykule w Wysokich Obcasach i nagle dostaję smsa: Jak chcesz piwo, to czekam w Warsie. Pobiegłam ;p Jest możliwość usadowienia się z zamówieniem przy normalnym stoliku, można także oprzeć zadek o specjalne poddupniki i sączyć trunek przy stolikach barowych. Koniecznie trzeba trzymać zastawę, bo byle hamowanie kończy się podróżą tejże na podłogę. Obsługa z zacieszem witała każdą rozbitą szklankę i talerz (szczególnie, gdy im coś spadało na kuchni). Na plus - możliwość płacenia kartą.

Nauczona wieloletnim doświadczeniem w podróżowaniu PKP nigdy nie korzystam weń z toalety. Tymczasem kibel, oblegany mocniej, niż tojki na żużlu, nie dość że został przeze mnie odwiedzony, to jeszcze ląduje na liście rzeczy, które w pendolino trzeba zobaczyć :D Haczyki na ścianie na przycisk, zasysanie wody w kiblu przy spuszczaniu zawartości, czujki w kranie, czujki przy mydle, czujki od suszarki, kurde, nawet opisy całego osprzętu Braille'm! Not bad.

Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, a co nawet TLKa ma sensownie rozwiązane, to informacja o kolejnej stacji. Owszem, wyświetla się na pasku jaka to następna stacja, ale ni ciul informacji za ile to będzie (minut, kilometrów, cokolwiek). Gdyby nie mapka google'a, stałabym jak ten cieć w drzwiach już od stacji Warszawa Ursus (nie wysiadaliśmy na centralnym). W innych pociągach podają przez megafon o której jest planowany przyjazd na stację, a jak się doń zbliżamy, również nas o tym informują.

Ogólnie podróż bardzo mi się podobała. Lubię jeździć pociągiem, a jeśli może on być mniej obleśny i śmierdzący, niż zwykle, to wchodzę w to!


Bilety mobilne a metro. Za pierwszym podejściem korzystaliśmy także z komunikacji miejskiej. Z braku automatu na bemowskim przystanku zakupiliśmy bilety mobilne, wiecie, takie w telefonie. I wszystko było cudownie do momentu przesiadki do metra.. no bo jak wsadzić telefon do tej wąskiej szpary, co połyka, a potem wypluwa bilet i puszcza przez bramkę?
Zagadnąwszy do pewnego młodzieńca z panicznym "i co teraz!?", dowiedzieliśmy się, że dla takich nowoczesnych ludków jak my, stworzono bilety otwierające wszystkie bramki, można sobie wziąć ze stojaka et voilà! Tylko tak jakoś ostatnio tych biletów na stojaku nie ma :) Na szczęście rzeczony młodzieniec miał takowy w swoim portfelu, Krakusów poratował, także dziękujemy i pozdrawiamy!


Siedząc w temacie metra - jechaliśmy nową linią. Byłam dość zaskoczona kontrastami panującymi na stacjach - super rozwiązanie z kolorystyką charakterystyczną dla danej stacji psuje walnięte na ścianie żenująco nieczytelne graffiti, To znów jakiś szyb idący przez środek peronu, który jak chcesz ominąć, musisz wleźć za żółtą linię (powodzenia dla osób na wózkach..). I te krzywe płyty z oświetleniem nad ruchomymi schodami. Widać, że kogoś mocno gonił termin, choć sama inwestycja realizowana była chyba dość długo.


Nowy bulwar. Znajomi polecili nam odpocząć po zaślubinowych emocjach na nowo otwartym bulwarze (nie chcę rzucać nazwami, chodzi o ten fragment przy CNK). Wisła co prawda trochę wysuszona, ale atmosfera genialna. Miejsce bardzo podobne do naszego Forum Przestrzenie, ale znacząco mniejsze natężenie hipstera na metr kwadratowy powoduje, że warszawską wersję odwiedzałabym co najmniej raz w tygodniu. Był pyszny burger, było piwo, cisza i święty spokój. Ponoć po zmierzchu ta idylla zamienia się w mordownię, ale to niepotwierdzone info ;p


Centusie na radarze. Mieliśmy godzinę do pociągu powrotnego. Mogłam w tym czasie obkupić się w Victoria's Secret, ale nogi już mnie nie nosiły i zasiedliśmy z Mężczyzną pod PKiN (zabrali tęczę z pl. Zbawiciela, to pojawiła się tęczowa iluminacja na Pałacu ;D). Po chwili dosiedli się do nas okoliczni żule. Gadka, szmatka, jak to żule, wtem jeden dostrzega nasze bagaże i kurtuazyjne zapytuje, skąd my są. Ano z Krakowa. O, panie! Centusie! Nie ma co strzępić języka! Tym oto sposobem odżegnaliśmy się od refundacji trunku ognistego :)

Tym razem Stolica zrobiła na mnie dużo lepsze wrażenie. Jasne, dalej wkurza mnie musztra na ruchomych schodach, ale traktuję to jako egzotykę danego miejsca. Podobnie jak dziwnych ludzi. Dopóki nie muszę tam mieszkać, nie ma co się napinać. Prawda? :)

N.

czwartek, 3 września 2015

Skromny update


Wiecie, że lubię sobie tak zamilknąć na tydzień, dwa? Ewentualnie miesiąc?

Pewnie siedziałabym cicho kolejne dni, ale zostałam nieoczekiwanie uziemiona przez dermatologa. Nie pobiegam, nie pochodzę, o jodze i innych wygibasach też nie ma mowy. Poruszam się tak zabawnie, że nawet pacjenci robią sobie ze mnie podśmiechujki. Przymusowe ograniczenie aktywności fizycznej zaowocowało niewiarygodną ilością wolnego czasu. Nawet w pokoju posprzątałam! :)

Sytuacja ta jest przykra dla mnie potrójnie. Raz, gdy nie mam jak wyładować agresji po pracy (czyt. na treningu), staję się nieco uciążliwa dla otoczenia. Dwa, półmaraton coraz bliżej, treningów coraz mniej. Trzy, weszłam w posiadanie Polara M400 i niesamowicie irytuje mnie fakt, że leży właśnie nieużywany na biurku, dziecię moje najukochańsze (zaraz po Mężczyźnie). Czasem mam ochotę otworzyć okno i krzyknąć: życie wspaniałe, tyraj mnie bardziej, czekam!, powstrzymuje mnie tylko myśl, że sąsiadująca gimbaza załatwiłaby mi przegląd psychiki w Kobierzynie. 

Dla dobicia poruszę jeszcze dwie kwestie - bieganie i jogę. To pierwsze, dzięki interwencji kolegi z pracy, przestało dostarczać mi atrakcji w postaci skurczu przepony. Był taki moment, gdy na głowie siedziała mi dwójka fizjoterapeutów - nie wszystko jestem w stanie zrobić sama (nie wszędzie sięgnę rękami ;p), nie znam wszystkich metod, ale bardzo chętnie je poznam, najlepiej na sobie. Magiczne sztuczki kolegów wpłynęły też zaskakująco na asany. Praktykuję (mniej lub bardziej regularnie) już z pół roku, ale od jakiś 4 miesięcy tkwiłam w tym samym punkcie. Odblokowana przepona i opracowane pasmo biodrowo-piszelowe oraz przywodziciele i bum, nagle mogę zrotować ramiona w psie z głową w dół :D Magic.

Nadchodzący weekend, kolejny z mocno aktywnych weekendów, stoi pod znakiem kursu i imprezy w Warszawie. Gdy skończy się ten chaos (czyli kiedy?), koniecznie potrzebuję wygospodarować sobie godzinkę dziennie na samokształcenie. Wiedzy wpadło dużo, trzeba ją usystematyzować. Swoją drogą, ostatnimi czasy w pracy miała miejsce śmieszna sytuacja. Przeważnie naklejaniem tejpów zajmują się u nas dwie osoby, kolega, który był na urlopie i koleżanka, która poszła na L4 (i przez wiele miesięcy z niego nie wróci). Ilekroć wybieramy się na jakiś kurs i potrzebujemy w związku z tym wolnej soboty lub, co gorsza, piątku, a już totalnie skandalicznie - całego tygodnia, słyszymy: i na co Ci to? Prawda, nabyta wiedza i umiejętności nie znajdą zastosowania w tym skamieniałym systemie, ale skoro nie mam zamiaru kisić się tam całe życie, to może warto podnosić swoje kwalifikacje? Kabaret zaczyna się wtedy, gdy właśnie nie ma kto tejpa przykleić i zaczyna się szukanie kogoś innego, kto taki kurs ma (a ma prawie każdy, choć każdy z nas wysłuchał litanii narzekań, gdy prosił o wolną sobotę). Jak trwoga, to nagle kursy takie ważne!

Lecz nie samą pracą człowiek żyje, choć większość doby właśnie na nią schodzi. Sezon ślubno-weselny przede mną, nawet chwaliłam się na insta swoimi nadmiarowymi boczkami (okazało się, że zaprzestanie żarcia słodkiego w pracy wystarczyło do ich zniwelowania). Jeszcze tylko ogarnę stopę i będę mogła śmigać w obcasach. Niestety, jedna z imprez koliduje mi z Biegiem Trzech Kopców. Ponieważ to ślub bliskiej mi osoby, start w tej imprezie muszę odłożyć na przyszły rok. Smuteczek bardzo.

Tym optymistycznym podsumowaniem ostatnich tygodni przerywam milczenie i mam nadzieję odezwać się ponownie rychlej, niż za pół roku :)

N.

sobota, 25 lipca 2015

(W)Kur(w)acjusz polski

Mój osobisty hit tego tygodnia.

Pacjentka, lat dużo (nie mogę napisać, że starsza, bo to nieładnie mówić o starszych ludziach, że są starsi, dziwne czasy), z cech charakterystycznych: postawa umieram na twoich oczach, chyba, że trzeba stoczyć bój o pierwszeństwo na zabiegu, wtedy popierdalam sprintem.

Poniedziałek.
Do gabinetu z drzwiami wpada Pacjentka, oznajmiając, że oto jest. Pewnie na wypadek, gdybym nie zauważyła jej obecności. Przywitałam, poinformowałam, że ma usiąść w poczekalni i poczekać (pani zawitała tylko 2h przed czasem, ale fallus z tym). 
- Ale ja muszę mieć zabieg teraz!
- Teraz wszystkie fasony są zajęte, proszę poczekać.
- Ja jestem lekarzem. W stanie spoczynku. Muszę jechać do Izby Lekarskiej!
- Rozumiem, jednak fasony wciąż są zajęte, proszę usiąść, szkoda nóg.
- Jaka pani jest okropna, może w moim wieku zrozumie pani, jak to ciężko jest. Nie może mi pani pójść na rękę, przecież jestem lekarzem!
- Przecież widzi pani, że fasony są zajęte, nie będę nikogo dla pani wyganiać z wanny, proszę usiąść, jak się coś zwolni, to panią poproszę.
- Z wszystkimi się tu dogadywałam, tylko pani taka zatwardziała!

Dobrze, że nie z zatwardzeniem ;p

Wtorek.
- N., jakaś baba wyrywa ci klamkę w gabinecie :D
- Luz, nie moje drzwi, kamery są.

Kilka minut później w miejsce mego spożycia kanapki (miałam przerwę) wpada Pacjentka i nadaje, że ona tam omdlewa, żebym się nie chowała (wat?) i zrobiła jej zabieg, bo ona ma fason. Przełknąwszy zawartość jamy ustnej przerwałam jej monolog:
- Proszę pani, mam przerwę, przyjmę panią po niej.
- Ja doskonale wiem, że pani przerwy nie ma, pani robi to specjalnie, a ja jestem lekarzem!
[Koleżanki w napadzie duszności śmiechowej umykają z pola walki]
Wstaję, proszę delikwentkę ze sobą, idziemy pod drzwi gabinetu (po drodze dalej jem, moja przerwa i tak trwa żenująco krótko, a nie będę zapierdalać 9h o kilku gryzach!) i przy wszystkich tam zgromadzonych pacjentach (a już trochę ich czekało) wypalam:
- Proszę pani, tutaj (celuję w godziny otwarcia gabinetu, dokładniej w informację o przerwie) jest dość wyraźnie napisane, iż od godziny 11:00 do 11:20 jest przerwa. Tutaj (wskazuje zegar na ścianie) może pani sprawdzić, która aktualnie jest godzina.
- Czemu mnie pani tak traktuje, ja tu nie wystoję!
- Proszę usiąść.
- Jestem lekarzem! Myślałam, że coś tym zdziałam, ale widzę, że u pani to brak szacunku!
- Zatem proszę dać mi przykład szacunku i na przykład uszanować to, że mam teraz przerwę.

Zgromadzeni pacjenci stanęli w mej obronie, więc musiała dać za wygraną.

Środa.
- Ja chcę dziś nogi.
- Ma pani ręce.
- Znowu są z panią problemy, koleżanki robiły tak, jak chciałam!
- Bo jest pani lekarzem?

Czwartek.
Pacjentka przyszła punktualnie, miała rozpisany zabieg na nogi, więc była ukontentowana. 
- Jednak potrafi być pani miła!
- Czasem mi się uda.

Piątek.
Sikam. Z najazdu małyszowego wyrywa mnie próba wyrwania drzwi z framugą. Ki czort? Pacjentka!
- Jestem. (kurwa, serio?)
- Ma pani zabieg za godzinę, teraz wszystko jest zajęte, proszę spróbować zrobić inne zabiegi i zaglądnąć później. 
- Niech pani nie kłamie, fasony na nogi są wolne.
- Za 3 minuty będą tam pacjenci. Na swoją godzinę.

Pacjentka rzuciła się do gabinetu, z zaskakującą, jak na jej ból brzucha i mdłości gracją wskoczyła do wanienki i po zawodach. Babka, którą podsiadła wpadła w panikę, zaczęły się kłócić, Pacjentka drzeć na mnie, wyzywać, tak się nakręciła, że bałam się, że jej żyłka puści ;p Musiałam poprosić kierownika rehabilitacji o interwencję. Efekt? Pacjentka obsłużona, kolejni pacjenci opóźnieni, ja pozbawiona przerwy, bo w jej trakcie te spóźnienia odrabiałam. Pacjentka jeszcze przez cały zabieg biadoliła, że jestem skunksem, ona lekarzem, ciekawe, czy tak traktuję swoich dziadków, ma nadzieje, że mi życie dokopie i będę cierpieć jak ona teraz itp. Niestety nie użyła ani jednego przekleństwa, nie mogę jej zgłosić do NFZtu do wykluczenia z zabiegów. Ale po wyjściu kierownika odrzekłam jej, iż ja z kolei mam nadzieje, że będąc kiedykolwiek w jej sytuacji, nie będę się zachowywać równie prostacko, co ona.

Koleżanka, która także miała przyjemność z panią Pacjentką aka Jestem Lekarzem W Stanie Spoczynku, pozamiatała: Z ciekawości zapytałam kiedyś jakiej to specjalności była lekarzem i okazało się, że właściwie to była stomatologiem. To co z niej za lekarz!? :D (to opinia koleżanki, nie moja)

Jak ja się cieszę, że sobotę mam wolną!

Przy okazji tego wpisu wspomnę o dwóch kwestiach: słynnej służbie zdrowia oraz (braku) szacunku. Ktoś, kto kiedykolwiek miał coś wspólnego ze służbą zdrowia (teraz mamy ochronę zdrowia), łazi po przychodniach, szpitalach, uzdrowiskach i pieje o tym na prawo i lewo. Nieważne, czy pracował jako lekarz, pielęgniarka, salowa, czy księgowa - jest placówka medyczna w CV? Jestem ze służby zdrowia!

Skoro jestem ze służby zdrowia, to należy mi się specjalne traktowanie. Przyjęcie bez kolejki, kosztem innych, wydłużanie czasu zabiegu, wynoszenie siarki/borowiny z uzdrowiska - bo tak. Bo są służbą zdrowia, to im się należy. Nawet sami smarują sobie kartę zabiegową z każdej strony czerwonym markerem, byle nikt nie przegapił ich statusu. I, oczywiście mają pretensję, gdy nie spełnia się ich zachcianek. To nie są osoby młode, raczej takie, które pracowały w czasach, gdy praca była zawsze i dla każdego. Nie znają lęku związanego ze zwolnieniem, nie rozumieją, że za opóźnianie innych pacjentów mogę wylecieć z dnia na dzień. Że to nie jest moja zła wola, tylko troska o to, bym miała za co żyć kolejnego miesiąca.

Druga postawa to oczekujący szacunku. Bo są starsi, tfu, posunięci wiekiem, tfu, mają dużo lat :D
Generalnie, są bardziej doświadczeni życiowo, niż ja. Jestem jeszcze tym pokoleniem, któremu wpajano szacunek do starszych, kazano ustępować miejsca w autobusie i puszczać trzęsące się osobniki w kolejce w kasie. Święta w tej kwestii nie jestem (mam tu na myśli głównie ustępowanie miejsc gdziekolwiek, zawsze przedkładam siebie nad innych, szczególnie, gdy sama nie jestem w stanie ustać, przeważnie jest wkoło cała garść innych ludzi, w lepszym ode mnie stanie), jednak gdzieś tam mam odruchy wypracowane przez rodziców i dziadków w dzieciństwie. I fallus mnie strzela, gdy przychodzi taki dziad lub baba, obraża mnie, wyzywa, popycha i śmie twierdzić, że to ja jestem niewychowana i nie mam szacunku do ludzi. To nie tylko w uzdrowisku, autobusy pełne są takich roszczeniowych i agresywnych typów, co im się szacunek należy, bo zegar tyka dłużej. Tylko jak szanować takie elementy?

Praca z ludźmi okrutnie rozczarowuje. Jesteś miły? Zaraz cię wydymają. Nie rzygasz tęczą na widok kuracjusza? Co pani taka dziś nie w sosie? Nie jesteś człowiekiem, jesteś ich sługą. Nie masz prawa do uczuć, nie masz prawa do sikania i jedzenia. I masz ich szanować, choć tak naprawdę po 9h tej orki psychicznej nienawidzisz ludzi. Wszystkich.

I to mnie martwi.

N.

czwartek, 16 lipca 2015

Kuracjusz polski

Dziś mała rozprawa o spóźnieniach. 

Dostąpiłam wczoraj zaszczytu 12-godzinnej zmiany na kąpielach siarkowych, która z racji swej hardcorowej formy pozwala dogłębnie poznać siebie. Oprócz zmęczenia fizycznego wynikającego z przemierzonych wtem i nazad kilometrów (zrobiłam w pracy 22 tyś. kroków..) oraz mycia wanien jedyne sto razy (za każdym razem gwałcąc ergonomię pracy kręgosłupa), coraz mocniej doskwiera temperatura i siarkowodór. Że śmierdzi, to jedno, powoduje jadłowstręt (a nie jeść nic przez 12h to głupi pomysł), problemy ze wzrokiem, przesusza wszelkie śluzówki, u mnie robi coś dziwnego ze strunami głosowymi i tracę głos. Ewentualnie pieję :D

Jednak wszystkie te niedogodności są NICZYM w porównaniu z zachowaniem pacjentów. Wczoraj mocno zaciskałam zęby, by komuś nie pocisnąć ile fabryka dała, na szczęście, wraz z narastającym zmęczeniem, narasta też tzw. wyjebanie. Ubliżają mi? Proszę bardzo, już nawet nie chce mi się reagować. Tylko niedługo słowo uzdrowisko trzeba będzie zmienić na buclandia, by choć odrobię oddawało to, co dzieje się za drzwiami budynku.

Głównym problemem pacjentów w ostatnich tygodniach jest punktualność. Są sytuacje, gdy o takową trudno, czasem spóźnienia wynikają z sytuacji losowych, czasem z roztrzepania delikwenta, ba, nawet głupoty, no, nie możemy wszyscy być doskonali. Natomiast wszyscy możemy nie być bucami, lub być w nieco mniejszym stopniu. Moi współpracownicy wiedzą, że mam (za) miękkie serce - można mnie tak zbajerować, że jeszcze pójdę za pacjentem i mu tyłek podetrę, gdy będzie trzeba. Wiedzą też, że jeśli mnie ktoś wyprowadzi z równowagi, to biada mu (i kolejnym). Dziwne, że sami pacjenci, często odwiedzający uzdrowisko rok w rok nie potrafią z tej mojej sinusoidy nastawienia odpowiednio korzystać. Przychodzi taki wyrostek, spóźniony od bidy jedynie 2h, rzuci we mnie kartą, bez dzień dobry, bez spierdalaj, bez magicznego przepraszam za spóźnienie. Dokładam kolejne kilkadziesiąt kroków do mojej dniówki, by poinformować wyrostka, że jego czas minął itd. W odpowiedzi dostaję w twarz awanturą typu: jestem, to mnie, kurwo, wykąp. I tonę tłumaczeń.

Bo ja się umawiałem z panem, że mnie weźmie, niezależnie o której przyjadę. To proszę iść poszukać kolegę, niech pana wykąpie.

Nic nie jechało z Borku! A sprawdził pan rozkład jazdy? Nie, myślałem, że coś będzie.

Pani, ale ja z Krakowa przyjeżdżam! Ja też. No, to chyba pani wie, jak działa komunikacja! Wiem, dlatego wychodzę wcześniej z domu.

No, ale ja dojeżdżam. I? Korki są, przez Kraków to się tak łatwo nie da przejechać. Sugeruję wyjeżdżać o tyle wcześniej, o ile się pan/i spóźnił/a, wtedy będzie idealnie. 

Byłem w pracy. O której pan skończył? O 15. To dlaczego zgodził się pan na zabieg o 13, skoro wiedział pan, że to godziny pana pracy, a nie da się być w dwóch miejscach na raz? Nie sprawdzałem godzin zabiegów, po prostu przyjechałem po pracy.

Te pokrętne tłumaczenia w sumie jeszcze mnie bawią, można łatwo uświadomić delikwentowi, że wyszedł na idiotę. Niestety większość nie widzi w spóźnieniu swojej winy. Zawsze zawalił ktoś inny: MPK, kierowca autobusu, szef, sąsiad, dziecko, pies, szczur w piwnicy i kasjerka w Biedronce. Przecież spóźnienie NIGDY nie wynika z ich zaniedbania, bezmyślności. Każdy wkoło jest winny, nigdy sam spóźnialski. Dla dodania smaczku przeważnie to JA jestem winna tego, że Kowalski spóźnił się 3h na zabiegi. Dlaczego? Bo odmawiam jego przyjęcia. 

Nie doszukujcie się w tym logiki. Niestety nasze światłe społeczeństwo funkcjonuje właśnie w ten sposób - nie potrafię wziąć odpowiedzialności za to co zrobiłem = zwalę na innych. Wydawałoby się, że to charakterystyczne dla niedojrzałych ludzi, z naciskiem na króliki doświadczalne bezstresowego wychowania, ale nie. Dominuje tu tendencja 40 r.ż. i więcej. Płeć męska. Paradoksalnie młokosy, jeśli już się spóźnią, zawsze przepraszają, a jeśli żywcem nie mam jak ich przyjąć na zabieg, bo mam full na listach, bez awantur idą przeplanować zabieg. I nikomu jeszcze korona z głowy przez to nie spadła.

I co dalej ze spóźnialskimi? Ja w tym tygodniu byłam (tradycyjnie) służbistką, upartą krową (a myślałam, że jestem koniem), siksą, głupią młódką, takie tam :) Kolega za to oberwał z grubej rury: pacjent wysyczał mu, jaki to z niego kutas. Mam nadzieję, że podobnie, jak ten, który nazwał mnie kurwą, szybko kolejnych świadczeń z NFZu nie dostąpi (tego typu zachowania placówka zgłasza do funduszu, dla pacjenta lepsze to, niż pozew cywilny z mojej strony. Swoją drogą, nie wiem ile takich pozwów musiałabym wystosować przez cały okres mej pracy!)

Przede mną jeszcze dwa dni kieratu. Już nie mogę się doczekać! A potem kolejne tygodnie i kolejne..

N.

sobota, 27 czerwca 2015

IV Bieg AGH - kiepskie dobrego początki

Literka A. Literka G. Literka D - jak AGD! :D


Tak mnie nosiło na jakiś start w czerwcu. Przygotowania do półmaratonu są fajne, ale na tym etapie mało dynamiczne. Łapałam się na tym, że zamiast klepać kilometry, wychodziłam się przebiec dla przyjemności - czyli dość żwawo. W końcu przestałam sobie wmawiać, że czerwiec to za gorący miesiąc na piątkę i zapisałam się na Bieg AGH. Bo przecież nic tak nie poprawia humoru, jak nowa życióweczka! :D

Po raz kolejny rozwaliła mnie organizacja. Trasa to pętla lub dwie po 5 km? Wrzućmy mapę z zeszłego roku, nikt nie zauważy, że tam pętla ma 6 km ;p Napisaliśmy w regulaminie, że w pakiecie jest koszulka? Jebnijmy niepraktyczny niebieski plecak! Poinformowaliśmy, że start jest na wysokości ulicy Rostafińskiego? Nie, będzie pod odlewnictwem. Na dodatek biuro zawodów niechaj będzie otwarte w godzinach, gdy większość ludzi jest w pracy, przecież i tak pobiegną tylko studenci odbębniający zaległy WF. Tak sobie dziś myślę, że musiało mi się mocno chcieć tej życiówki, skoro nie zarzuciłam pomysłu widząc pierwsze oznaki nieogaru.

Sobota była dość deszczowa, toteż ucieszyłam się promieniami słońca przebijającymi przez chmury na chwilę przed startem. Przynajmniej obędzie się bez prysznica. Wystartowałam leniwie, wydawało mi się, że nawet zbyt leniwie, ale GPS, póki był (bo znów poszedł spać w trakcie), informował, że jest git. No, to ciśniem.

Na trzecim kilometrze przyszła zadyszka. Wraz z kolką. Chwilę później nadszedł skurcz przepony. Wspaniale! Zgięta wpół niczym niedomknięty scyzoryk, próbowałam trzymać tempo. Miny mijanych kibiców utwierdzały mnie w przekonaniu, że pobladłam nieco. Nie mogłam biegnąc sięgnąć pod żebra i się rozluźnić, a zatrzymanie oznaczałoby mój koniec, nie zmusiłabym się do kontynuacji biegu. Gdy ból osiągnął poziom, przy którym pozycja ciała nie ma już znaczenia, wyprostowałam się. Jak mam zemdleć, to z wysoko podniesionym czołem (przynajmniej nie obiję sobie nosa o asfalt). Na ostatnich metrach, gdy oczom mym ukazał się zegar, ogarnęła mnie taka furia, że rzucałam kurwami (w myślach, oczywiście) na cały świat. 25 min 32 sekundy. Nosz, kurwa.

Poprawiłam swoją oficjalną życiówkę o 70 sekund. Życiówkę sprzed roku.. nawet na parkrunie zdarzyło mi się pobiec szybciej, ostatnio generalnie zdarza mi się biec ten dystans szybciej. Świadomość, że ta cholerna przepona daje mi się we znaki od kilku tygodni, przyćmiła radość z, koniec końców, przyzwoitego biegu (do 3-go kilometra, nareszcie przestałam spalać się na początku).

Bieg ten nie okazał się jednak złym wspomnieniem, bo dał początek kilku dobrym rzeczom. Pierwsza: mam namacalny dowód na to, że już teraz jestem w lepszej formie, niż rok temu, to dobrze rokuje na październik. Druga: mogę zapierdalać cały tydzień w pracy, nie wiedzieć jak się nazywam, być holowana na start, bo nogi mi weszły do dupska na wysokość potylicy, a potem jak gdyby nigdy nic, pyknąć piąteczkę - jestem niezniszczalna ;p Trzecia: jadąc w poniedziałek do pracy wyjęczałam koledze wszystkie swoje przeponowe żale. Ponieważ problemy me mają dość uchwytny początek (jakiś czas temu niosąc tackę z okładem borowinowym nie wyrobiłam w obrębie kabiny, uderzyłam nią o ścianę, jednocześnie wbijając sobie kant pod żebra, w przeponę właśnie..), podjął się uwolnienia mnie i mojej przepony. Wylądowałam na kozetce, dałam zmaltretować (jeśli twierdziłam, że masaż przykurczonego pasma biodrowo-piszczelowego bańką chińską jest bolesny, to przepraszam, w porównaniu z uwalnianiem przepony to jak przyjemność!) i testuję efekty terapii. Dobry terapeuta w teamie takiej ofiary losu jak ja, to skarb.

Miałam już się uspokoić i klepać te swoje kilometry, ale serce rwie do kolejnej piąteczki, kolejnego sprawdzianu. Już jest lepiej, już bym urwała kolejne sekundy, już, już! :)

N.

wtorek, 9 czerwca 2015

"Nie odkładaj macierzyństwa na potem" - a może jednak?


Wracam wytyrana z pracy, rzucam się na kuchnię celem popełnienia obiadu (kolacji?), nim zemdleję z głodu. Po głowie błądzi myśl, by spłodzić jakiegoś Kuracjusza polskiego, wszak materiał, z jakim przyszło mi obcować przez ostatnie dni absolutnie zasługuje na wspomnienie. A ja zasługuję na odreagowanie, niestety obawiam się, że samotna butelka wina w tym przypadku nie będzie wystarczająca. Zasiadam ze strawą przed kompem, już mam odpalać bloggera, aż tu wyrasta przede mną hit ostatnich dni.



Oglądam raz po raz, bo nie wierzę w to, co widzę (i słyszę). Szukam w sieci głębiej - o kij chodzi autorom? Ponoć o to, że się opierdalamy z rozmnażaniem (średnia wieku pierwiastek skoczyła o 4 oczka.. wielkie mi coś!). A powyższy film ma dać nam do myślenia.

Usiadłam wygodnie przy biurku i zamyśliłam się.
Jaki odsetek osób, które odwlekają decyzję o posiadaniu potomstwa robi to ze stricte egoistycznych powodów? Bo wykształcenie, bo praca, po fun. Czy nawet, jeśli osoby te przejmą się ową kampanią i natychmiast rozmnożą, cokolwiek w statystykach drgnie? Może jednak podwyższenie średniej wieku wśród osób decydujących się na pierwsze dziecko wynika z innych procesów toczących polskie społeczeństwo?

Mam 26 lat.
Zdążyłam skończyć studia. Bez specjalizacji.
Zdążyłam przepracować 1,5 roku na śmieciowej umowie, za prześmiewczą stawkę, chociaż w zawodzie, więc i tak lepiej, niż jakaś tam część absolwentów uczelni wyższych w naszym pięknym kraju.
Zdążyłam trzy razy odwiedzić Pragę, raz Wiedeń, a raz nawet Stolycę.

Czasem myślę, że jestem szczęściarą. Co prawda nie mogę pozwolić sobie na usamodzielnienie się (rozumiem przez to wyfrunięcie z rodzinnego gniazda), ale stać mnie, by raz w roku, pod groźbą kary z sanepidu, kupić sobie nowe obuwie medyczne do pracy, czy pisząc ten tekst sączyć różowe wino za 13 zł. Na pewno mogło być gorzej.

Myślę czasem o swoim macierzyństwie. Przez długie lata miałam dzieciowstręt. Potem ciążo-schizy. Wyraźnie nie byłam gotowa na dziecko. Dziś raczej też nie jestem, ale na myśl, że mogę zajść w ciążę nie reaguję już planowaniem samobójstwa :D Każda kobieta (o mężczyznach pisać nie będę, bo ojcostwo to temat na osobny, równie obszerny post) dojrzewa do spełniania drugiego prawa biologicznego (prawa zachowania gatunku) w swoim czasie. Niewątpliwie czas ten coraz bardziej się wydłuża, jednak w końcu nadchodzi. I wtedy napotyka na opór rozumu.

Wydaje mi się, że w moim przypadku decyzja o rozpłodzie świadczyłaby jedynie o dużej nieodpowiedzialności. Nie potrafię sama się utrzymać, nie będę w stanie utrzymać jeszcze dziecka. Dostanę wypowiedzenie, bo jestem na śmieciówce. Już o przepracowanych latach, emeryturach wspominać nie będę, bo szczerzę wątpię, by moi rodzice takową kiedykolwiek otrzymali, a co dopiero ja. Skrótowo, zafundowałabym memu dziecku bardzo szorstki start, a pewnie jak większość Polaków nie-pracujących na wyniki jakiegoś tam sondażu o rozmnażaniu rodaków, chcę dla mego potomka jak najlepiej. Nie musi być wyremontowany dom i mieszkanie, nie musi być wyspecjalizowana matka z niesamowitą karierą, wystarczy godne życie. Zastanawiam się, czy twórcy (albo zleceniodawcy) tej reklamy żyją w jakimś innym świecie, czy tylko ja otaczam się biednymi nierobami i nieudacznikami życiowymi, którzy ciągną od wypłaty do wypłaty, a jak już ustrzelą umowę o pracę, to biorą kredyt na trzy pokolenia, by móc płodzić kolejne potomki na własnych trzydziestu metrach kwadratowych..

Obejrzałam spot jeszcze kilka razy. Po początkowym wzburzeniu pozostał tylko niesmak i duża przykrość. Jest mi przykro, bo gdy ja przekwitnę, taka reklama nie będzie mogła mówić o przedkładaniu ambicji i wygody nad macierzyństwo, tylko wiktu i opierunku. Zdążyłam nie umrzeć z głodu, zdążyłam utrzymać jakiekolwiek źródło dochodu, zdążyłam zaopiekować się rodzicami, gdy brakło dla nich socjalu. Ale nie zdążyłam się rozmnożyć.

Szkoda, że fundacje takie, jak ta, która wymyśliła powyższą kampanię, nie skupia się na realnych przyczynach przesunięcia wieku decyzji o pierwszym dziecku. W przeważającej większości niewiele mają one wspólnego z egoizmem, pracoholizmem, konformizmem ludzi w wieku reprodukcyjnym. W świecie zwierząt jest tak, że dla skutecznego rozmnażania konieczny jest spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem, jak u Was, ale ja takowych nie doświadczam.

Wyjątkowo chciałabym poznać Waszą opinię, co czujecie oglądając ten spot, czy macie w swoim otoczeniu osoby, które przegapiły macierzyństwo (lub ojcostwo)? Jak jest z Wami?

N.

wtorek, 26 maja 2015

Bieg Par w pogoni za tlenem


Niecałe dwa tygodnie przed biegiem rzucam Mężczyźnie link do zapisów i pytam, czy biegniemy.
W sumie tyle dam radę - pada w odpowiedzi. 

Tyle, czyli 3 km bulwarami. Dla urozmaicenia dwa cudowne podbiegi. Do końca nie wiedziałam, gdzie dokładnie pobiegniemy, nie wiem, czy taka informacja pojawiła się gdziekolwiek ;p Choć nie miało to dla mnie większego znaczenia, i tak nie zamierzałam się ścigać. Chciałam sobie po prostu pobiegać ze swoim chłopakiem, który zawsze wywija się od wspólnego treningu, by mnie nie stopować :>

Wpisowe było szalenie symboliczne - dwie dyszki od pary! Spodziewałam się w związku z tym oraz z długością trasy, iż na starcie zamelduje się komplet - 250 par. Jednak pogoda musiała odstraszyć, było jakoś luźno. Jak na to wpisowe świadczenia organizatora również wydawały się.. bogate: c. Każdy z zawodników otrzyma pakiet startowy, w którym znajdować się będą: koszulka (Organizator nie gwarantuje otrzymania koszulki w żądanym rozmiarze), numer startowy z wbudowanym chipem do pomiaru czasu i cztery agrafki, butelkę wody, upominki od sponsorów i materiały reklamowe. 
Z koszulkami jak zawsze były jajca, o ile dla mnie coś mniej więcej udało się dobrać, tak Mężczyzna z racji postawnej (tudzież - nie jak u ciot ;p) sylwetki miał duży problem, by wbić się w swój egzemplarz - a trzeba było weń startować <3 Ku mej uciesze w reklamówce z pakietem nie było wyżej wspomnianej wody (była już na mecie) oraz materiałów reklamowych. Sponsorzy i ich upominki też nas najwyraźniej nie dotyczyły, a brak depozytu oznaczał tylko jedno - będziemy musieli taszczyć wszystko ze sobą, a im mniej, tym lepiej. 

Udaliśmy się na start. Obeszliśmy cały teren imprezy (Święto Rodziny to było, czy coś ten deseń), rozgrzaliśmy, Mężczyzna wplątał w kable od słuchawek i tak jakoś wybiła 11. Ruszyliśmy. Worek z betami niebezpiecznie zaczął tłuc mnie po nerach. Chwyciłam za sznurki i tak trzymałam przez cały bieg = nie używałam rąk = biegłam jak kaczka :D

D wyrwał na starcie jak rakieta, musiałam go dogonić. Nie da się ukryć, że nasze tempa są dość różne, ba, ja nie potrafię utrzymać jego tempa! Wyrywałam nieco do przodu, to znów zwalniałam, czytałam poustawiane na trasie informacje ekologiczne (swoją drogą, kilka godzin przed startem organizatorzy wrzucili na fejsa informację, by szanować środowisko i przybyć na bieg pieszo/komunikacją, byle nie samochodem. Szkoda, że nie zrobili depozytu, myślę, że więcej osób przychyliłoby się do ich prośby, gdyby miało gdzie bezpiecznie zostawić swoje bambetle) i nagle z zamyślenia wyrywa mnie refleksja Mężczyzny sprzed pierwszego podbiegu. W słuchawkach poleciała piosenka mocy zapewne, pierdolony podbieg stracił na stromiźnie :) I znów to ja goniłam ;p

Na mecie zameldowaliśmy się z czasem netto 00:21:53 (D sekundę wcześniej) - jakieś osiem minut wcześniej, niż sądziłam (taka ze mnie niewierna dziewczyna ;p). Tam też Mężczyzna spotkał swoją znajomą, Ewę, powspominali stare, szalone czasy. A w nagrodę za trud i niefajne warunki pogodowe opierdoliliśmy po burgerze (pod Forum stoją food trucki <3). Tak to ja mogę biegać!

D., dziękuję za towarzystwo!

N.

niedziela, 24 maja 2015

WeekEnd - Jak nie dżuma, to rzeżączka!


WZLOTY I UPADKI

O siaro, siarunio, siareczko! Na początku tego tygodnia było lato! Dziś wydaje mi się to niemożliwe, przecież ten wiosenny listopad trwa już chyba od listopada właściwego, a jednak. Ucieszona słońcem i nowym żelazem, z którym mój układ pokarmowy całkiem ładnie współpracuje (odpukać!) poleciałam do roboty jak w skowronkach. Zapomniałam tylko, że na tej nieszczęsnej siarce w okresie letnim jest armagedon. Jedenaście wanien, z których paruje, bo każdy chce się wygrzać (szkoda, że nie leczyć, byłoby to logiczniejsze), nawiewy, które wtłaczają do pomieszczenia powietrze o temperaturze 26-30 st (spod nagrzanego od słońca dachu..) i problemy pierwszego świata w wykonaniu pacjentów - ta mieszanka jest mocno wybuchowa. Po 1,5 godziny pracy byłam bliska omdlenia.

Wieczorem stawiłam się na jodze. Bardzo mi był potrzebny relaks tamtego dnia, integracja ciała z umysłem. W odpowiedzi na moje potrzeby zastałam zastępstwo. Dziewczę urocze, acz uparte jeśli chodzi o praktykę w skarpetkach. Rozumiem, że ćwiczy się boso, wiem, że tak jest lepiej, ba, wiem nawet czemu, ale jeśli mimo to zostaję w skarpetach, to pewnie mam jakiś powód. Na przykład epidemiologiczny. Fallus chciał mnie strzelić, gdy z fochem rzuciła przez zęby, że owszem, mogę zostać w swych skarpetkach, ale na własną odpowiedzialność - z relaksu i integracji nici. Rzuciłam na początku zajęć tekst to znajomka: Eee, nie ma Kuby, to spadamy stąd. Trzeba było dokładnie tak zrobić.

We wtorek koleżanka z pracy chciała przehandlować moje spodnie :D
Wyniosła je z szatni, wyceniła na 35 zł (skandal, dałam za nie 70!), z czego zaśpiewała sobie 20 zł, dla mnie 10 zł, a luźna piątka miała iść na tacę w kościele. Miałam lekki niepokój, czy kończąc zmianę zastanę w szatni spodnie, czy dyszkę na wieszaku! ;p

Na środę postawiłam sobie cel - zagiąć czas. Chciałam koniecznie zrobić trening przed pracą, choć jak w trakcie biegania trafnie zauważyłam, tego się nie dało zrobić ;p Tzn dałoby się, ale musiałabym wstać o 4 rano, ale obawiam się, że nie dożyłabym końca dnia. Ubiegłam więc, ile zdążyłam, resztę dystansu zostawiłam sobie na wieczór. Tylko, że wieczorem to już czasu nie miałam i na dobrą sprawę udało mi się go znaleźć dopiero wczoraj..

U mnie tydzień z każdym kolejnym dniem nabiera rumieńców. Czwartek miałam już tak zalatany (lekarz, praca, joga), że urwał mi się film. W piątek rano obudziła mnie krzątanina mamy przed wyjściem do pracy i zawód nad tym, że nie zrobiłam jej wieczorem owsianki. Owsianki? Kręcę się po mieszkaniu i odkrywam coraz to dziwniejsze rzeczy - listę zakupów, której tworzenia nie pamiętam, strony internetowe na kompie, których przeglądania nie kojarzę, smsy też jakieś obce. Próbowałam sobie przypomnieć cokolwiek, ale na powrocie do domu z jogi i rzuceniu się na lodówkę - czarna dziura. Ponoć nic nie piłam, byłam w logicznym kontakcie, zmęczona i leniwa, ale o 23 to już raczej normalne, więc nie wzbudziłam zainteresowania lokatorów. Na szczęście nie zamówiłam nic dziwnego, ani nikomu nie nawtykałam w tym dziwnym stanie.

Wczoraj moi rodzice przyjmowali gości, więc po bieganiu wpadłam do kuchni i wyszłam z niej dopiero wieczorem. A jak już wyszłam, to wylądowałam z Mężczyzną w Podgórskim Salonie Degustacyjnym, gdzie dobre fryty belgijskie dają oraz Żytnią o smaku pigwy mają <3 A miałam pewien smutek do utopienia - umarł mi aparat w telefonie. Czuję się okropnie źle, tyle godnych uwiecznienia chwil przechodzi bez fotki, nawet dziś jakiś odgrzewany kotlet na początku notki :(

I nawet dziś podczas Biegu Par w pogoni za tlenem nie zrobiłam tony selfiaków! To będzie najbardziej uboga w zdjęcia relacja ever.

A nawiązując do tytułu notki, który jest dzisiejszym podsumowaniem Mężczyzny tego, jaki zacny wybór mamy w drugiej turze głosowania - jak dobrze, że to już dziś! Jeszcze tylko jakieś milion osób przewali się przez pobliską komisję, jeszcze kilku buców zaparkuje na momencik na miejscach dla niepełnosprawnych, podniecimy się wstępnymi wynikami i po wyborach. A te w minionym tygodniu dały mi w dupę. Po wtorku już chyba wszyscy kuracjusze wiedzieli, że poruszanie tego tematu ze mną grozi utopieniem w wannie, ale moja koleżanka ze zmiany, pani K. co rusz przedstawiała nowe teorie spiskowe. Gdy we środę oświeciłam ją, że nie wybieram się tym razem na głosowanie, bo zwyczajnie nie potrafię wybrać, myślałam, że zabije mnie argumentami przeciętnego widza TVNu. Nie ubliżając nikomu, ale akcje w stylu wybieram mniejsze zło, jest chujowo, ale stabilnie, mama kazała głosować na Dudę itd. świadczą o pewnych ubytkach w ogarnianiu rzeczywistości. Z podziwu wyjść nie mogłam, ilekroć jakiś pacjent, zaczepiany przez panią K., odpowiadał, że podejmie decyzję po czwartkowej debacie (sic!), w którą stronę zmierza ten świat! Co się nasłuchałam, że moja postawa (bierność) jest karygodna, tak nie można, co ze mnie za patriotka, że nie głosując odbieram sobie prawo do krytykowania kolejnych pięciu lat prezydentury! Litości. Naprawdę dla Polski lepiej by było, gdybym dołożyła któremuś z tych manipulantów swoją cegiełkę, a potem tego żałowała? Czy głosowanie na kandydata, którego nie popieram (a nie popieram żadnego) nie jest czasem zwykłą hipokryzją? I w końcu, dlaczego jakiś pan Władziu, który swoją decyzję o wyborze przyszłego prezydenta opiera o to, kto komu mocniej dopierdolił w czwartkowy wieczór, ma być lepszym obywatelem, niż ja? Bo poszedł do urny?

BIEGUSIEM I JOGUSIEM

Dla uspokojenia emocji zmiana tematu na lżejszy. Miały być dwa treningi po 12 km, wyszedł jeden, i to w dwóch częściach. Zastanawiam się właśnie, jak rozegrać przyszły tydzień, bo też kolorowo z czasem nie będzie. Dzielenie treningu na dłuższą metę nie ma sensu, przecież półmaratonu nie będę robić na raty :) Liczę jednak na to, że czerwiec przyniesie jakieś zmiany na lepsze w mym posranym grafiku.
Poniedziałkowa joga, jak już wyżej wspomniałam, nie była udaną praktyką. We czwartek byłam tak spięta, że nawet gdybym postanowiła zdjąć skarpetki, musiałabym poprosić kogoś o pomoc ;p Na moje nieszczęście prowadzący wprowadził kilka nowych asan, więc co wycierpiałam to moje.

PIOSENKA TYGODNIA

A na zakończenie mały powrót w czasie. Rok 2013, CLMF, Florence And The Machine na scenie. Ktoś w minionym tygodniu zbombardował mi statystyki postem podsumowującym ten koncert KLIK. Przeczytałam z łezką w oku, dawno nie słyszałam głosu Flo, więc odkopałam z czeluści YT wspominaną w notce akustyczną wersję Sweet Nothing. Enjoy.

N.