wtorek, 29 marca 2016

2. Krakowski Bieg z Dystansem


Dla Małych Serc

Niedzielę Palmową spędziłam w tym roku na biegowej trasie, bez palmy, rzecz jasna :D Za to z chęcią sprawdzenia, jak cienko ma kondycja piszczy. W marcu ciężko mi było znaleźć czas na treningi, więc czekałam na ten start jak na promocję na orzechy nerkowca - w pełni podjarana.

Dzień wcześniej pojechaliśmy z Mężczyzną po pakiet startowy. Niewątpliwie jego hitem była koszulka, o czym już snapowałam i na fejsie pisałam, nie ja jedna, z resztą ;) Od jakiegoś czasu, mimo noszenia koszulek w rozmiarze S, w zgłoszeniach do biegów wybieram eMkę, z dwóch powodów: 1) gdy potrzebuję ubrać coś pod ową koszulkę, rozmiar M jest w sam raz, 2) gdy na liczniku wagi odnotowuję +2kg, zmagazynowane jakże niefortunnie w okolicy brzucha, rozmiar M pozwala mi uniknąć tłumaczenia się z ciąży spożywczej ;) Także na ten bieg zadeklarowałam rozmiar M, który może i eMką był, ale w rozmiarówce dziecięcej. Wymiary podane przez producenta nie do końca pokrywały się z tym, co otrzymałam (tak +/- 4 cm), a o wymianie na większy rozmiar nie było mowy. No, trudno, jak ktoś chce marzannową koszulkę, to oddam, mnie się nie przyda.

Ciekawym smaczkiem z pakietowej makulatury był bon rabatowy (całe 5%!) na badanie DNA pod kątem predyspozycji sportowych. 

:D

W niedzielę, wraz z męską tym razem, drużyną dopingującą, stawiłam się na starcie. Trasa biegu rozpoczynała się na ostatnich 10 km półmaratonu, czyli Bulwary na wysokości Mostu Grunwaldzkiego. Rozgrzewka postępowała bardzo mozolnie, głównie z uwagi na zajebisty wiatr, ale też mikro zawał, który miałam tuż przed startem. Truchtam sobie prawilnie, aż tu prawa noga w dość dosadny i bolesny sposób informuje, że chyba dziś nie pobiegamy. Pierwsza myśl - nerw kulszowy, o w mordę, to poleciał kręgosłup, o w mordę, co ja mam im powiedzieć, że wracamy do domu!? Druga myśl - to nie nerw, to je*ana taśma tylna! Ta druga opcja, może niezbyt przyjemna, może ciut bolesna, ale wielkiej krzywdy przez 10 km sobie nie narobię, zatem biegnę. Tak jeszcze trochę pęcherz wzywa, jednak kolejka do tojka ma chyba kolejną dyszkę, więc zaciskam zwieracze i ustawiam się na starcie. 

3,2,1... start!
Idę spokojnie do linii startu, letki trucht, odpalam Polara, biegnę kilka metrów i.. stop. Trasa zaczynała się od podbiegu alejką w kierunku Smoka Wawelskiego, zrobiło się wąskie gardło i stoimy. Pierwszy kilometr zamknęłam w 6:30 min, więc możecie sobie wyobrazić poziom do którego wywindowało mi adrenalinkę :> Na szczęście dalej było już tylko przyjemniej, Rynek, Planty, jakoś tak mnie niosło, nawet wyprzedzanie szło gładko, choć trochę poszarpałam. Tak sobie pykałam po emerycku aż wróciliśmy na Bulwary. Chwyciłam za kubek z wodą i nie trafiłam do ust, oblewając sobie twarz xD Chwilę później zrównałam się z chłopaczkiem, na oko 10-11 lat, który uskuteczniał marszobiegi - sumarycznie cały czas trzymał moje tempo 5:45/km - ogromny szacunek. Na Salwatorze uznałam, że bolą mnie nogi. Ostatnie 3 km, w oddali ktoś śpiewa Adele, wiatr wali mi w nerki, ale to już tylko Błonia, to już prawie koniec. Po nawrotce dostaję strzała w twarz, mielę nogami w powietrzu i stoję w miejscu :D Ostatni. Kilometr. Do. Cholery! Chcę cisnąć, ale tak wieje, że nic z tych pocisków nie wychodzi. Wpadam na metę z zawrotnym czasem netto: 00:58:14

Panowie wciskają mi wodę, izotonika, banany, czekoladę, ale nie korzystam. Opatulona kurtałką zmierzam po posiłek regeneracyjny - zimna herbata i gorące danie, prawdopodobnie grochówka. Nad talerzem mym rozgorzała męska dyskusja o wojskowym jedzeniu - ojciec wychwalał sobie znaną polową strawę, Mężczyzna z błyskiem w oku wspominał dziecięce smaki. Tymczasem ja dochodziłam do wniosku, że to naprawdę nie jest ważne, czy grochówka jest gęsta, rzadka, ile jest grochu, ile mięsa - istotą dobrej grochówki są okoliczności, w których została spożyta, ejmen. Ta była wyśmienita - stwierdza to osoba, która nie lubi grochówki :D

Na początku notki wspominałam o sprawdzianie kondycji. Rok temu biadoliłabym, że słabo, że geriatria i Ciechocinek w jednym, w tym roku, w zastanych okolicznościach cieszę się z kadencji 80-82 o/m i tętna, które wspaniałomyślnie nie przekracza 200! #drobneradości
Gdyby kogoś zastanawiało, co było dalej z prawą nogą... no cóż, funkcję stopy pt. wspięcie na palce odzyskałam dopiero w Wielki Piątek. Ruch to zdrowie, c'nie? ;p

Na horyzoncie już majaczy kwiecień, a w nim dwa biegi, jeden dla towarzystwa, drugi.. dla towarzystwa, ale dopiero na mecie. Już nie mogę się doczekać!

N.

niedziela, 13 marca 2016

Rowerowe bieganie


Nowy miesiąc, nowy post! :)
Nie idzie mi ostatnio to zaginanie czasu tak, jakbym chciała. Planując miniony tydzień zapomniałam, że zmiana w pracy nieco bardziej wymagająca, i czasowo, i fizycznie. O psychice to już nawet nie wspominam, szkoda rozpamiętywać. Odzwyczaiłam się od wstawania o 5:00 i już koło środy musiałam ustawiać budziki (dwa) w takiej odległości od łóżka, bym musiała do nich wstać, inaczej nie robiły na mnie wrażenia. Poniedziałek spędziłam z przytupem, rzucając się w wir załatwiania spraw od razu po pracy, potem z wywalonym jęzorem poleciałam na jogę, a gdy wróciłam, padłam. Wtorek spędziłam w uroczym duecie z Gardimaxem i modląc się, by przez najbliższe 9h nie dostać gorączki. Udało się. To tylko wiosna idzie - tak! Jako alergik powiadam Wam, że idzie. Nakurwia wraz z pyłkami <3 Alergia + siarkowodór = egzystencjalne pytania kierowane do ubłoconych przez nieprzebrane buty pacjentów płytek: dlaczego ja? dlaczego dziś? Niestety podłoże mego kiepskiego samopoczucia rozpoznałam dopiero we czwartek, więc wtorkowy trening poszedł się bujać. Niby odporność mam nieco lepszą, ale lepiej dmuchać na zimne!

Tak bardzo dmuchałam w tym tygodniu, że oprócz praktyk jogicznych, na wysiłek fizyczny zdecydowałam się dopiero w sobotę. Musiałam odespać zarwane noce, wczesne pobudki, całe to zasiarzenie - kimałam jedyne 9h i, o ile mój mózg stanowczo odpoczął, tak kręgosłup chyba nie zrozumiał idei.. Godzinę zajęło mi odzyskanie pozycji wyprostowanej, a po kolejnej uznałam, że bieganie w takim stanie zakrawa o debilizm. Następną godzinę zajęło mi wymyślenie, że jadąc na rowerze stacjonarnym nie zmuszam kręgosłupa do amortyzacji, tra la la! :D Zapakowałam torbę i ruszyłam w długą.

Na zdjęciu powyżej widzicie mnie w moim ulubionym zestawie. Jadąc od dołu - wspominane już na blogu buty sportowe z Lidla. Są nie do dobicia, choć widać na czubkach, że zedrzeć się da :) Służą mi głównie w transporcie między szatną a matą na jodze lub tak, jak w sobotę - na siłce. Czasem biegam w nich na bieżni mechanicznej, niestety stopa podczas takiej próby ulega obróbce termicznej. Mam ich serdecznie dość, ale ani czasu na poszukiwania nowej pary, ani hajsu nie stwierdzam. 

Chabrowe skarpetki upolowałam (wraz z białą parą w komplecie) w Decathlonie za 5 zł. Kartonowe opakowanie było uszkodzone, więc obniżyli cenę, taki deal. Prawdopodobnie przeznaczone są do biegania, mają pogrubione newralgiczne miejsca i są mega śliskie. 

Spodenki kupiłam jakiś czas (może rok?) temu w Tchibo. Tak, w sklepie z kawą. Okropnie mi się podobały, kosztowały chyba z 70 zł, co jak za niezbyt markowe ciuchy wydawało mi się przesadzoną ceną i z lekkim strachem zabrałam je do kasy. Dziś śmiało polecam kawowe ciuszki, kupiłam sobie jeszcze bluzkę z długim rękawem i bluzę do biegania, śliczną, liliowy melanż. Wracając do spodenek - posiadają kieszonkę na drobiazg, neonowy ściągacz, są mięsiste i w całkiem niezłym stanie jak na pranie średnio 3x w tygodniu. 

Chyba najdłuższy staż ma ten decathlonowski top. Dwie dyszki, kilka lat używania i wciąż wszystko z nim w porządku. Mam wrażenie, że te plastikowe ciuchy sportowe są niezniszczalne - udało Wam się kiedyś zajechać jakiś? Bo mi nie. Sprzedać, oddać, zgubić - tak, ale żebym pozbyła się, bo się zużył - jeszcze nie.

Tak odpicowana dopadłam rower, ustawiłam zegarek na interwały, które miałam klepać po betonie i pogrążyłam się w lekturze na Kindle. Nie wiem kiedy zrobiłam trening, nie wiem kiedy młodzieniec obok zalał (dosłownie) swoim potem podłogę i nie wiem czemu takie dobre pomysły na ratowanie treningu przychodzą mi dopiero po godzinie rozkmin :)

Jak kręgosłup da, to jutro pobiegam. A jak nie da, to przecież pojutrze też jest dzień :)
N.