niedziela, 22 lutego 2015

WeekEnd - Pinsiont facjat kataru


WZLOTY I UPADKI

Tydzień zapowiadał się lajtowo. Mało pracy (i płacy), za to więcej czasu dla siebie. Poniedziałek nawet taki był - krótka drzemka po kieracie, obiad i inne obowiązki kury domowej, długie godziny przed kompem (chcę zmienić dysk, więc muszę przegrać cały swój dorobek plikowy na dyski zewnętrzne, God bless USB 3.0!) i znacznie więcej niż 30 min poświęcone książce niebranżowej. We wtorek nawet wyszłam do ludzi! Konkretniej, do Mężczyzny, bo przyszło mu Playstation i cała masa gier, w które mogłabym zagrać, ale nie mam czasu i konsoli ;p 

We środę nawiedzili nas panowie rozprowadzający sprzęt rehabilitacyjny. Nasze oczekiwania i wizja pracy fizjoterapeuty okazały się mocno rozbieżne, więc obawiam się, że tym razem do dealu nie dojdzie ;p Przez moment nawet byłam wkurzona o marnowanie mojego czasu (zapowiadając się z wizytą obiecywali zaprezentować urządzenie pomocne do pracy z PNFem, dlatego musiałam tam kiblować. Oczywiście to była wielka bujda, jak na przedstawicieli handlowych przystało..), ale wieczorem czekała na mnie niemała atrakcja, więc bez komentarza ulotniłam się do domu.

Wieczorem wraz Olą i jej koleżankami (dream team na takie eventy!) poszłyśmy na Greya. Czy mi się podobało? Cóż, uśmiałam się lepiej, niż na niejednej komedii, choć może nie jest to do końca zasługa filmu. Czy film jest lepszy niż książka? O trylogii pisałam już jakiś czas temu - KLIK, jeśli chodzi o ekranizację pierwszej części, to oszczędzone nam są monologi wewnętrzne Anastazji, wezwania św. Barnaby, czy inne nużące opisy. Podobnie jak po lekturze papierowej wersji, tak i po wizycie w kinie zastanawia mnie podnieta praktykami Krystiana. Przedstawiony nam na tej podstawie BDSM jest bardzo.. okrojony? Chociaż pewnie nie jestem odpowiednią osobą do wypowiadania się w tej kwestii, nigdy nie brałam udziału w podobnych zabawach, ale moje ich wyobrażenie, szczególnie po lekturze książki Chuć, czyli normalne rozmowy o perwersyjnym seksie, sprawia, że kajdanki/krawaty/linki i pawie piórko w łóżku nie są dla mnie czymś tajemniczym, ciemnym, mrocznym, strasznym. Ot, urozmaicenie życia erotycznego. Jedni zlizują z siebie bitą śmietanę, drudzy krępują sobie kończyny ^^

Czwartek, eh. Dostaję w pracy gorączki. Wiem, bo oczy bolą mnie tak, że nawet nie mogę nimi poruszać. W domu okazuje się, że 38 st już gotowe by rzucić mnie w pościel, związać mi ręce i nos chusteczkami, rozgrzać, rozpalić i tak zostawić - baw się dobrze, Natik! Tymczasem czeka mnie jeszcze wycieczka na USG..

Piątek przesmarkałam. Sobotę przesmarkałam. Dziś wciąż smarkam, choć ten jeden dzień nie w pracy. Jeśli ktoś teraz zastanawia się, czy mu się blogi nie pomyliły, bo przecież dopiero co wyzdrowiałam, to tak, w tym roku, a mamy dopiero ósmy jego tydzień, mam na liczniku już 6 tygodni chorowania :D I tak, za każdym razem słyszę od lekarzy, że to tylko przeziębienie <3 I owszem, pracuję, bo na śmieciówce nie ma L4 :facepalm:

Pozostałych akapitów weekendowego postu nie będzie - raczej nie biegam/ćwiczę z gorączką, katarem, nie mam na to siły. Słuchałam głównie ścieżki dźwiękowej z 50 twarzy Greya, a mam wrażenie, że lubienie czegokolwiek związanego z Greyem jest jakimś faux pas (hejtowanie z resztą też), a jakoś nie mam ochoty na kolejną gównoburzę. 

Mam za to ochotę na ciastko z kremem, raju, ale bym jadła ciastko z kremem! :D

N.

wtorek, 17 lutego 2015

Moje podsumowanie wyzwania #30DNIFIT


Jest 10 stycznia. Na blogu Moniki Gabas pojawia się nowy post. Schudłam i co dalej? - nawet nie wiem dlaczego go otwieram. Pobieżnie przelatuję tekst wzrokiem, ostentacyjnie parskając przy temacie o znajdowaniu czasu na ćwiczenie - to ten czas, gdy dopiero co wyszłam z łóżka po tygodniowej wegetacji i moim nowym personal best jest dojść 10 m do kibla bez zadyszki. Jestem zła, więc scrolluję dalej. A dalej propozycja wyzwania!

Nie wiem, czy z przekory, czy z podświadomej potrzeby motywacji do ruszenia dupska (bo chorowanie jest wkurzające, wyniszczające, rujnuje Twoją formę, zmusza do odpuszczenia, bo nawet jak tego nie chcesz, Twój organizm jest za słaby, by bez rozbiegu wskoczyć na dotychczasowe obroty... i paradoksalnie rozleniwia, bo jak już możesz się ruszyć, to średnio się chce ;p) - 12 stycznia na moim insta pojawia się pierwsze wyzwaniowe zdjęcie... z chusteczkami, bo niestety tydzień w łóżku to za mało, trzeba pochorować jeszcze kilka tygodni!

Co dał mi udział w tej zabawie? Tak, jak pisałam przy okazji ostatniego zdjęcia - to nie były moje najbardziej fit dni. Były wręcz śmiesznie nieruchawe. 15 min jogi? 5 km biegu? No, szau. Gdzie te wybiegania po kilkanaście kilometrów po 10-12 h pracy? Gdzie mordercze fitnessy z moim ulubionym prowadzącym, który nigdy mi nie odpuszcza? Naprawdę stać mnie jedynie na potreningowy koktajl bananowy, na dodatek bez treningu, bo mi się w głowie kręciło?

Dał mi jedno - ustawiczne myślenie o tym, co wrzucić kolejnego dnia na Instagrama.
Jak nietrudno zgadnąć, owa potrzeba cykania fotek pod hasztag #30DNIFIT powodowała, że prawie każdego dnia pracy miałam ze sobą lunchbox z jakimś daniem na zimno, a to kasza z warzywami, to makaron z pesto, innego dnia naleśniki. Gdy nie miałam nic ciekawego - jedzeniowego - do pokazania, wywlekałam matę na środek pokoju i ruszałam witkami. Z czasem coraz mniej czasu poświęcałam na wymyślanie, a więcej na wybieranie tego jednego zdjęcia dziennie. 

Nie schudłam ani grama (nawet przytyłam, a raczej trzymając się faktów, wróciłam do swojej wagi sprzed choroby), nie straciłam ani centymetra w obwodzie czegokolwiek. Nie wróciłam do dawnej biegowej formy. Jednak nawet teraz, prawie tydzień po ukończeniu wyzwania, ilekroć zrobię coś dla siebie, łapię za telefon, by zrobić zdjęcie :) I tak kilka razy dziennie. Kanapka do pracy stała się ostatecznością - nawet jeśli nie chce mi się/nie mam czasu przygotować sobie nic konkretnego, biorę owoce lub warzywa do pudełka. Jem więcej białka w ciągu dnia, w końcu ciągle powtarzam, że moja praca bywa cięższa, niż treningi, które uskuteczniam, więc czemu nie karmić się odpowiednio przez cały dzień, a nie tylko po marnych 5 km. Bycie fit nie jest trudne. Bycie dobrym dla siebie nie jest trudne

Na zakończenie chcę ponownie podziękować Monice za organizację tego przedsięwzięcia oraz wszystkim jego uczestnikom za miłe słowa, za serduszka, za grupę zapaleńców, którzy już formują szeregi pod następne wyzwanie! W kupie raźniej! :)

N.

niedziela, 15 lutego 2015

WeekEnd - Zimno mi w stopy


Kolejne siedem dni za mną. Kolejny tydzień przeleciał jak błyskawica. Za każdym razem, gdy piszę te podsumowania, mam nadzieję, że od poniedziałku będzie lżej, trochę się ustabilizuje. Tymczasem czasu dla siebie, dla bliskich brak, ledwo gospodaruję go na przygotowanie się do pracy..

WZLOTY I UPADKI

Zaczęłam tydzień mocno, bo od zakupów w Lidlu - tydzień azjatycki to zło, cieszę się, że ma miejsce dwa razy do roku, choć może gdybym wiedziała, że produkty te będą dostępne częściej, nie wrzucałabym do koszyka właściwie wszystkiego, bo kiedy znowu nadarzy się okazja kupić ten wyśmienity sos z mango za 3 zł!? ;p

W pracy ciężko. Gimnastyka indywidualna, która połowie tych osób jest totalnie niepotrzebna, no ale płacą, to wymagają, a ja się pocę, bo ni cholera nie wiem jak PNFem rozgrzać zmarznięte stopy.. :D To trochę jak rozpalać ognisko pocierając o siebie kciuk i palec wskazujący.

Wspominałam w ostatnim WeekEndzie, że nie zasadzam się na ofertę sportową Lidla, bo nic ciekawego tam nie ma (tzn. czego nie mam ;p), natomiast Biedra zaskoczyła mnie piankowymi wałkami oraz klockami do jogi! Ten pierwszy sobie wzięłam i jestem naprawdę zaskoczona jego jakością, jest bardzo twardy <3 Roluję, łzy płyną mi strumieniami, ale i tak uważam go za zakup tego roku!

Czwartek obfitował też w tonę słodyczy, głównie pączków. Część pracowników uznała, że świętowania nie odpuści, a samemu jeść nie będzie, więc 10-20 szt. powinno być w sam raz. Wystarczy, że pomyślała tak 1/4 personelu i po prostu tonęliśmy w lukrze :) Jak zobaczyłam te góry pączków, to mi się pączko-wstręt włączył i właściwie do wieczora nie byłam w stanie żadnego tknąć :( Także podsumowanie tłustego czwartku: 2 szt (z czego jeden w piątek rano ;p)

Sobotnie walentynki spędziliśmy z Mężczyzną w kinie na 50 twarzach Greya. 
:D 
Oczywiście żartuję, to nie nasze ostatnie wspólne walentynki. Jako zdeklarowani walentynkosceptycy (może bardziej walentynkowego-kiczu-sceptycy) udaliśmy się na doroczne walę-drinki, czyli tour po krakowskich banialukach i pijalniach wódki i piwa oraz innych przybytkach z tanim alkoholem. Zostałam fanką kilku nowych dla mnie szotów oraz piwa Ciechan Wyborne!

Dzisiejszy dzień miał być dniem nicnierobienia, a wyszło tak, że spędziłam go w kuchni, wszak ani obiad, ani jedzenie na jutro do pracy samo się nie zrobi. 

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Hmm, chodzi za mną jaglane brownie z pekanami, które upiekłam sobie na urodziny, może uda się wygospodarować chwilkę na jego produkcję?

BIEGUSIEM

We środę zaatakowałam ścieżki biegowe ;p Bardzo mi się nie chciało, ale 4,5 km zrobiłam. Drugiego, weekendowego biegu już nie było. W piątek w pracy rozbolało mnie kolano. Dwukrotnie uraczyłam je krioterapią, jednak efekt był tylko kilkugodzinny. Wieczorne sprzątanie mieszkania tylko nasiliło dolegliwości i choć w sobotę było nawet przyzwoicie (lekki ból), tak w niedziele znów spędziłam z lodem na kolanie. Zobaczymy jak będzie jutro, może uda się pobiegać.

Generalnie mam bogate plany na najbliższe dni :) Pracy będzie trochę mniej, może znów coś ponadrabiam z takich błahostek jak manicure, podlewanie kwiatków, czy wypastowanie butów. A być może będzie tak jak ostatnio - praca - jedzenie - sen. Trzymajcie kciuki za pierwszy scenariusz.
Miłego tygodnia!

N.

środa, 11 lutego 2015

Rok dobrych nawyków - styczeń!


Styczeń minął, pół lutego prawie też, zatem czas najwyższy na krótkie podsumowanie pierwszego miesiąca starań o wdrożenie w życie dobrych nawyków. Na dobry początek wybrałam sobie coś.. łatwego. Picie szklanki wody po przebudzeniu. Idąc spać biorę ze sobą jedną, bo w nocy często budzi mnie pragnienie, to co za problem wziąć dwie?

Problemem okazała się nie sama logistyka, co spożycie tej szklanki wody..

Jak widzicie na zdjęciu na początku posta, przez tydzień sumiennie wypijałam swój poranny przydział. Z dnia na dzień coraz bardziej się do tego zmuszałam - nie miałam na nią ochoty, była mdła, z dodatkami typu cytryna, miód - wręcz odrzucająca. Pojawiły się problemy z jedzeniem i przede wszystkim trawieniem śniadań. Postanowiłam więc zrobić kilka dni przerwy... i wyszedł mi ponad tydzień :D

Potem znów zaczęłam pić. Wodę ;p Momentalnie wróciły problemy trawienne i ociężałość. Zaczęłam więc myśleć. Głównie o tym, jak bardzo głupi to pomysł. Wypić, dajmy na to, 250 ml wody (może nie duszkiem, ale za jednym posiedzeniem) na pusty żołądek - duża jej część zostanie więc przetransportowana do krwi, zwiększając jej objętość i dokładając pracy sercu (zapewne stąd ospałość i wzrost ciśnienia), a wiadomo, że o 5 rano nikt nie lubi pracować, serce też ;p

Drugi dzwonek alarmowy to rozcieńczenie soków trawiennych (głównie tego żołądkowego..). Jak miało mi się dobrze trawić śniadanie, skoro w żołądku miałam głównie wodę?

Z ulgą odnotowałam koniec stycznia. Od ponad tygodnia nie piję już wody rano i czuję się dużo lepiej, niż gdy to robiłam. Jednak żeby nie rujnować teraz nikomu światopoglądu - być może takie nawadnianie ma sens, być może oczyszcza z toksyn, być może daje kopa energii. Niestety nie mnie. Nie dysponuję z rana taką ilością wolnego czasu, by spokojnie wypić sobie szklaneczkę, odczekać aż się ona wchłonie, przeleje przez nerki i ją wysikam, a soki żołądkowe skoncentrują, bym mogła zjeść celebrowane, blogerskie śniadanie. Być może wtedy byłoby inaczej. Choć doświadczenia mam raczej negatywne, cieszę się, że spróbowałam. Przynajmniej wiem, że to nie dla mnie.

Ciekawi mnie, czy ktoś z Was również nie przekonał się do picia wody po przebudzeniu, może miał podobne objawy? Docierają do mnie głównie głosy zachwytu, względnie umiarkowanego zadowolenia, bo udało się wdrożyć zdrowy nawyk. Czuję się osamotniona w mojej wodnej abstynencji :D

A w lutym postawiłam na pół godziny dziennie poświęcone na lekturę niebranżową. Na razie idzie mi.. tak sobie.

N. 

poniedziałek, 9 lutego 2015

WeekEnd - "powyżej 5 minut"


Meh!
Wytyrał mnie ten tydzień, choć spodziewałam się nadmiaru wolnego czasu ;p Ostatnio martwiłam się nadchodzącym kryzysem zawodowym, tymczasem swoją postawą zasłużyłam na miano pracownika tygodnia! 

WZLOTY I UPADKI

Wstawanie o 5 powinno być wynagradzane trzynastą/czternastą/piętnastą pensją - górnik może, to ja też chcę! W poniedziałek nawet podwójnie. Nim dotarłam do pracy obiłam ciało chyba o wszystkie szafy, framugi, krawężniki itp, które wyrosły na mej drodze, tak byłam nieprzytomna. Otrzeźwiałam jakieś 3 min po rozpoczęciu pracy - pacjent w wannie zabawiał się kurkami, czego robić mu nie wolno, o czym jest informowany w podpisywanym regulaminie, którego nie przeczytał oraz na kartce zawieszonej na ścianie w każdej kabinie. Dostał słowne upomnienie.

Tamtego dnia na zabieg spóźniło się kilka osób. Część nieznacznie, kilka minut, część znaczniej, kilkadziesiąt. Ci drudzy odsyłani byli do biura usług po nowy termin, co oczywiście wywołało burzę bluzgów w stronę nas, zabiegowców, bo przecież panie w zeszłym tygodniu przyjmowały nawet jak ktoś się spóźnił kilka dni, a my co? Tyle, że w zeszłym tygodniu było o jakieś 3/4 pacjentów mniej, więc spoko, teraz mam wszystkie wanny zajęte, a one jednak przez pączkowanie mnożyć się nie chcą ;p

W wtorek doszło do drastycznej sytuacji. Pani miała kąpiel o 8, przyszła 20 min spóźniona, bo ponoć nie miała jak dojechać (a domyślam się, że celowo tak przyjechała, bo musiałaby czekać ok. 30 min na kolejny zabieg, więc wymuszając u nas późniejsze przyjęcie mogła od razu polecieć na ten kolejny..). Miała pecha, bo trafiła na mnie. A ja już byłam w trybie zero tolerancji dla spóźnialskich. Powiedziałam jej, że już jej nie wezmę, niech przeplanuje zabieg. Pani chyba totalnie nie spodziewała się takiego obrotu spraw i mojej stanowczości, więc zaczęła na mnie krzyczeć, na zmianę jęcząc o litość, by znów wlepić kilka epitetów. W sumie jak się na to patrzy z boku, to niezły kabaret ;p Zdegustowana mą posągową postawą i powtarzanym w kółko nie, poszła sobie. Zrobiła kolejny zabieg i wróciła. Tym razem postawiła na inne argumenty - Mieszka na papierze. Rzuciła się na mnie, masakrując kieszeń mego mundurka, próbując upchać tam wyżej wspomniany banknocik. Tak mnie tym wkurwiła, że chyba każdy w jedenastu kabinach kąpielowych usłyszał, że ma sobie zabrać swoje pieniądze i iść do planowania ;D Poszła.

We środę przyszłam do pracy z pendrive'm, z którego wydrukowałam kartkę o treści: Drodzy kuracjusze, osoby spóźnione na kąpiel siarczkową powyżej 5 min nie będą przyjmowane na zabieg. Pani w recepcji, która drukowała mi ten świstek, tak spodobała się ta informacja, że dołożyła mi koszulkę gratis oraz taśmę klejącą i nożyczki :D 

Czwartek rozwalił mi system. Pan kuracjusz, wojujący z kurkami już we wtorek, dał tego dnia takiego czadu, że poszłam złożyć na niego skargę do Kierowniczki. Jeszcze żaden pacjent, a fikało wielu, nie dostąpił tego zaszczytu. No, ale ogarnijcie tę historię. Przychodzi gościu, w jednej ręce bety, w drugiej kubek z czekoladą? kakałkiem? innym napojem z automatu? - łamiąc punkt o nie spożywaniu pokarmów i napojów w trakcie zabiegów. Pyta się, gdzie idziemy. Czasem mówię do pacjentów, że idziemy tu, czy tam, więc początkowo nie zwróciło to mojej uwagi. Jednak pan mówi o sobie w liczbie mnogiej cały czas, gdy nie siedzi w wannie. Natomiast w wannie, a mieliśmy we czwartek wiele okazji do dyskusji podczas jego kąpieli, jest pojedynczym bytem :D 
Po tym jak zaprowadzę pacjenta do kabiny, ma on czas na rozebranie się, wejście do wanny i poinformowanie mnie o tym. Jest to dla mnie znak, że mogę zacząć odliczać mu czas oraz okazja dla niego, by powiedzieć, że woda jest za zimna, za ciepła, takie tam. Po dziesięciu, czasem piętnastu minutach (w zależności od zlecenia lekarza) wkładam rękę pod kotarkę i mówię pacjentowi, że już koniec zabiegu. Ma on wtedy wychodzić, wyjmując korek z wanny, by zdążyła się opróżnić, nim będę ją myć. Oczywiście można sobie najpierw wyjąć korek, poczekać w wannie, gdy siarka spływa i wyjść dopiero po tym - nie wnikamy w to. 
Pan z kakałkiem w dłoni wchodzi do kabiny. Po chwili słychać, że wchodzi do wody. Plum, plum, skrzypienie wanny, plusk, westchnięcie i nastaje cisza. Pytam więc, czy już wszedł, potwierdza, pytany o temperaturę wody stwierdza, że jest w porządku. No to pyk, zegar odlicza. Wykonuję kroki oddalające mnie od kabiny, wnet przypominając sobie, że właściwie to szłam do składziku po płyn... i oto słyszę falującą u niego wodę, skrzypienie odkręcanego kurka! Ha, wyczekał, aż odejdę i przystąpił do kręcenia! Chrząkam więc znacząco (będąc dokładnie za kotarką), ale nie reaguje. Upominam więc słownie, iż ma zakręcić kurki. Pan wchodzi ze mną w dyskusję, że jestem zasadnicza, że go pilnuję, że jemu zimno (tak, 10 sekund wcześniej powiedział, że jest w porządku :>) - a woda cały czas się dolewa. Nie ustępowałam, więc w końcu zakręcił. Postałam tak na nasłuchu przez kilkanaście sekund i łup, gość powtarza akcję z kurkiem. Znów go upominam, tym razem pytając czego nie zrozumiał w mojej prośbie sprzed minuty. Kolejny monolog typu jaka to ja nie jestem, co mi tak zależy, bla bla, zakręcił. I tak się goniliśmy jak mysz z kotem przez 10 min. Gdy zadzwonił zegarek poinformowałam go o końcu zabiegu, na co odrzekł dobrze, dziękuję i zaczął się wiercić w wannie. Chyba myślał, że sobie pójdę ;p Powiercił się moment i dalej cisza. Korka oczywiście nie wyjął, woda nie spływa (to też słychać), a on siedzi sobie dalej. Spytałam, czy mam mu pomóc, czy poradzi sobie z wyjęciem korka ;D Znów wyzwiska, znów epitety, ale słyszę, że korek wyjmuje.... i wkłada kilka sekund później. Co za tupet! Wparowałam mu do kabiny razem z kotarką, wyrwałam ten korek z wanny, wyrzuciłam i kazałam się zbierać. Pan oczywiście wyszedł uśmiechnięty, zadowolony, z kubeczkiem po kakałku, rzucając na do widzenia: Dziękujemy, życzymy miłego dnia! Tak właśnie zachowują się dorośli ludzie w uzdrowisku :>

Piątek trochę mi się przeciągnął za sprawą koleżanki, która nie mogła dotrzeć na swoją zmianę na czas, zakombinowała tak, że już nikt nie wiedział kto gdzie ma być i kogo zastępuję, więc musiałam po swojej zmianie zostać jeszcze 1,5 h na borowinie. 

Ale żeby świat nie był taki ponury, to we czwartek poszłam do fryzjera, przeżyłam (bo trauma, jak kobieta chwyciła za suszarkę to krew mi odpłynęła z twarzy ;p) i nawet mam coś fajnego na głowie. W piątek chodziłam i każdemu machałam ostentacyjnie głową, co skończyło się odblokowaniem C2/C3, strzelającym cały wieczór kręgosłupem i wyciskającym łzy z oczu bólem mięśni przykręgosłupowych w sobotę. Jednak odzyskanie, o tylu latach, pełnego zakresu ruchomości w odcinku szyjnym było tego warte! :D Natomiast w piątek kupiłam tunikę/sukienkę na promocji.

W niedziele Mężczyzna wyciągnął mnie na Kubińską Holę. Pizgało złem, skrótowo podsumowując ten wypad ;p Waliło śniegiem, chłostało wiatrem, widoczność w okolicach -10m, dwa piękne orły zaliczone, z czego pierwszy tak widowiskowy, że aż szkoda, że nie uwieczniony! A na osłodę ostatnia godzina szusowania w pełnym słońcu i po dziewiczym puchu <3

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Z poprzednich wyzwań nie udało mi się totalne wyjebanie na pracę (ale trochę sobie odbiłam na niesfornych pacjentach, chyba im tego było trzeba, bo im dalej w tydzień, tym mniej spóźnień, pyskówek i innych dziwnych zachowań) oraz spotkania z D. Jak już wspomniałam, inaczej sobie wyobrażałam tamten tydzień, a wyszło jak zawsze. Na ten szykuję już sobie polówkę do pracy, bo właściwie po co wracać do domu ;p

Biegać dalej.
Jak się uda, zrobić badania krwi.
Nie wydać pół pensji na tygodniu azjatyckim w Lidlu ;p O sportowe ciuszki się nie martwię, nic mnie nie zainteresowało :(

BIEGUSIEM

W tym temacie coś delikatnie drgnęło ;p
We środę zrobiłam 3 km rozbiegania i podbiegi. Wciąż jadę na zmodyfikowanym planie i mam takie poczucie, że mogłabym już wrócić na swoje tory, a kilka godzin później nie mam już na nic siły, więc to jeszcze nie czas. Do tego praca, która właściwie jest x razy bardziej wysiłkowa, męcząca, destrukcyjna, niż pyknięcie 20 km w niedziele. Nie potrafię poskładać tego do kupy. Trochę ostatnio o tym myślałam i jeśli kiedykolwiek uda mi się znaleźć czas na te wszystkie posty, które napisałam w swojej głowie, to się dowiecie co wymyśliłam ;p

PIOSENKA TYGODNIA

Ponoć leci w jakieś reklamie w TV, bo jak się zachwyciłam, że zajebista nuta, to mi każdy mówi, że już nią rzyga, bo molestują nią niczym Lisowską swego czasu. No, ale mi się podoba, dobrze się do niej biega, więc podsuwam: AWOLNATION - Sail

I tak z drobnym poślizgiem podsumowałam zeszły tydzień i ochoczo wkraczam w kolejny ;p Właściwie to zostały już tylko 4 dni pracy i znów weekend!

N.

niedziela, 1 lutego 2015

WeekEnd - In your face!


Czy ja przypadkiem nie paradowałam w tym tygodniu z informacją na czole/plecach "weź mnie zgnój, wykorzystaj, wyżyj się na mnie, obraź lub zwyzywaj"? Mam niejasne wrażenie, że połączenie aury za oknem, deficytu słońca, przedłużającego się blue monday powoduje, że ludzie pozwalają sobie na nieco za dużo. Piszę tu konkretnie o pracy, bo poza nią nie mogę narzekać na jakiekolwiek niedogodności.

WZLOTY I UPADKI

Niewątpliwym awansem społecznym było nowe zarządzenie Prezesa, iż mamy się z kolegą rotować na sali gimnastycznej. Takiej małej, do ćwiczeń indywidualnych. Dla mnie super, mam okazję poćwiczyć sobie PNF. Dla pacjentów gorzej, bo jak już się przyzwyczają do terapeuty, to wraz z nowym tygodniem dostaną nowego. W taki właśnie sposób odziedziczyłam pewną panią, która jednego dnia potrafiła mnie totalnie rozsierdzić, by drugiego, gdy już nawet mnie się nie chciało, zaskoczyć sumiennością. Pewnie już wiecie, że nie lubię pacjentów, którzy olewają rehabilitację. A już zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy sami za to płacą, nierzadko ciężkie pieniądze, by potem obijać się i snuć historyjki, byle tylko się nie spocić.

Do tej cudownej huśtawki (bo zagłębiwszy się w przypadek pacjentki spędziłam cały wieczór na planowaniu jej terapii, by dowiedzieć się, że właściwie to jej się nie chce, więc znowu straciłam kupę czasu...) doszły nieporozumienia w kwestii na którą godzinę miałam być w pracy, gdzie w danym momencie mam być, dlaczego nie mam ochoty z marszu prowadzić gimnastyki zbiorowej, a w ogóle to nic nie pomagam! Czasem fallus z jasnego nieba mnie strzela, gdy widzę, co się dzieje w moim miejscu pracy, a w tym tygodniu wybitnie strzelał mnie dzień w dzień. Jest jakieś niepisane prawo, iż pracownicy etatowi nie tykają się brudnej roboty (kąpiele siarkowe, borowina) - tej, po której nie wiesz jak się nazywasz, do domu trafiasz na autopilocie, a potem leżysz kilka godzin, bo kręgosłup napierdala tak, że tracisz władzę w nogach. Tylko fizykoterapia i sala gimnastyczna. I im się nie chce poprowadzić gimnastyki grupowej, niech zrobi to Natik, która przez dwie godziny siłowała się z ćwiczenio-oporną pacjentką komercyjną, potem z drugą, ambitną, więc i mnie się bardziej chciało angażować (i zmęczyć), następnie ogarniała zabiegi siarkowe, aquavibrony i ze zwieszonym jęzorem zbiegła na salę gimnastyczną, by zastąpić rzygająco-srającą koleżankę, która dojść do pracy nie jest w stanie (mamy epidemię grypy żołądkowej) - bez jedzenia, bez sikania, bez jakiejkolwiek przerwy. Bo państwo etatowcy są tak bardzo zmęczeni pierdzeniem w stołki. 
Szykuje się kolejny kryzys zawodowy. Jak nic.

We czwartek byłam już tak wkurwiona, że gdyby nie siatkówka, zabiłabym kogoś w piątek.

Bo w piątek zaczęła się sraczka przedwyjazdowa turnusu rehabilitacyjnego. Turnus ten trwa do poniedziałku włącznie. Jednak elementy nie mają zamiaru siedzieć do końca, muszą jechać już teraz, bo kotki w Rumunii stracą futerka, jeśli zostaną do końca turnusu. Zaczęło się wielkie odrabianie zabiegów z poniedziałku i wielkie wyklinanie mnie, bo nie zgodziłam się im tych zabiegów podbić na karcie. Bo jaką mam pewność, że któreś z nich nie zginie w wypadku komunikacyjnym wracając do domu? I co potem powiemy w NFZ? Że w poniedziałek trupa kąpaliśmy w siarce?

Sobota to już było apogeum. Nie chcę mi się o tym pisać. Ludzie są tak rozczarowujący, tak wulgarni, tak zachłanni, kłamliwi, głupi i jednocześnie przekonani o swojej racji, jedynej słusznej, że aż żal z nimi obcować. Na myśl o pójściu jutro do pracy odczuwam niesmak. Gdybym chciała użerać się z trudnymi dziećmi, zostałabym pedagogiem specjalnym, nie fizjoterapeutą. Drodzy kuracjusze, dorośnijcie w końcu!

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Mieć wyjebane na pracę równie mocno, co etatowcy. 
Spędzić więcej czasu z Mężczyzną.
Biegać dalej.
Skończyć czytać to cholerne Getting things done ;p
Pójść do fryzjera.

BIEGUSIEM

Szau nie ma, ale bieg był. Mój trener z czasów koszykówki w gimnazjum zwykł mawiać Ale Ciechocinek! ilekroć ruszaliśmy się jak muchy w smole. Dziś byłam taką muchą.. ba, ślimakiem w smole, zdyszana, usmarkana (który to już tydzień? ktoś jeszcze liczy?), ale szczęśliwa. Z tego szczęścia skatowałam sobie nogi wbiegając na wszystkie okołowiaduktowe schody ;p

DOKUMENT TYGODNIA

Niewątpliwie w tym tygodniu poświęciłam duuużo czasu na filmiki w sieci. Trochę youtuba, trochę polecanych przez innych filmików, norwescy blogerzy w Kambodży... te klimaty. Jest jednak jeden dokument, który wpadł przed moje oczy nieprzypadkowo - The Climb. 45-minutowy materiał opowiada o Lindsey Vonn, topowej narciarce alpejskiej, wracającej na najwyższe stopnie podium po urazie kolana. Nie wiem na ile orientujecie się w rehabilitacji sportowej, ale różnica miedzy nią, a rehabilitacją zwykłych śmiertelników to po prostu kosmos. Szczególnie czasowy. Po takim urazie (złamanie bliższego końca kości piszczelowej, zerwany ACL i MCL) ja lub Wy wracalibyśmy na narty pewnie ze dwa, trzy lata. Sportowiec wraca do formy po 9 miesiącach. Jednak nie w tym przypadku, gdzie coś poszło krzywo i konieczna była kolejna operacja. Lindsey zaliczyła dwuletnią przerwę w karierze, straciła Sochi, ale znów jest na szczycie, ostatnio pobiła nawet dotychczasowy rekord kobiet w wygranych zawodach - ma 63 złote krążki. Nawet jeśli narciarstwo alpejskie, Lindsey, czy rehabilitacja leżą poza Waszymi zainteresowaniami, zobaczcie, bardzo motywujący dokument!

Mnie czeka dziś jeszcze emaliowanie paznokci i simsy - jak dajo, to biere ;p
N.