wtorek, 26 maja 2015

Bieg Par w pogoni za tlenem


Niecałe dwa tygodnie przed biegiem rzucam Mężczyźnie link do zapisów i pytam, czy biegniemy.
W sumie tyle dam radę - pada w odpowiedzi. 

Tyle, czyli 3 km bulwarami. Dla urozmaicenia dwa cudowne podbiegi. Do końca nie wiedziałam, gdzie dokładnie pobiegniemy, nie wiem, czy taka informacja pojawiła się gdziekolwiek ;p Choć nie miało to dla mnie większego znaczenia, i tak nie zamierzałam się ścigać. Chciałam sobie po prostu pobiegać ze swoim chłopakiem, który zawsze wywija się od wspólnego treningu, by mnie nie stopować :>

Wpisowe było szalenie symboliczne - dwie dyszki od pary! Spodziewałam się w związku z tym oraz z długością trasy, iż na starcie zamelduje się komplet - 250 par. Jednak pogoda musiała odstraszyć, było jakoś luźno. Jak na to wpisowe świadczenia organizatora również wydawały się.. bogate: c. Każdy z zawodników otrzyma pakiet startowy, w którym znajdować się będą: koszulka (Organizator nie gwarantuje otrzymania koszulki w żądanym rozmiarze), numer startowy z wbudowanym chipem do pomiaru czasu i cztery agrafki, butelkę wody, upominki od sponsorów i materiały reklamowe. 
Z koszulkami jak zawsze były jajca, o ile dla mnie coś mniej więcej udało się dobrać, tak Mężczyzna z racji postawnej (tudzież - nie jak u ciot ;p) sylwetki miał duży problem, by wbić się w swój egzemplarz - a trzeba było weń startować <3 Ku mej uciesze w reklamówce z pakietem nie było wyżej wspomnianej wody (była już na mecie) oraz materiałów reklamowych. Sponsorzy i ich upominki też nas najwyraźniej nie dotyczyły, a brak depozytu oznaczał tylko jedno - będziemy musieli taszczyć wszystko ze sobą, a im mniej, tym lepiej. 

Udaliśmy się na start. Obeszliśmy cały teren imprezy (Święto Rodziny to było, czy coś ten deseń), rozgrzaliśmy, Mężczyzna wplątał w kable od słuchawek i tak jakoś wybiła 11. Ruszyliśmy. Worek z betami niebezpiecznie zaczął tłuc mnie po nerach. Chwyciłam za sznurki i tak trzymałam przez cały bieg = nie używałam rąk = biegłam jak kaczka :D

D wyrwał na starcie jak rakieta, musiałam go dogonić. Nie da się ukryć, że nasze tempa są dość różne, ba, ja nie potrafię utrzymać jego tempa! Wyrywałam nieco do przodu, to znów zwalniałam, czytałam poustawiane na trasie informacje ekologiczne (swoją drogą, kilka godzin przed startem organizatorzy wrzucili na fejsa informację, by szanować środowisko i przybyć na bieg pieszo/komunikacją, byle nie samochodem. Szkoda, że nie zrobili depozytu, myślę, że więcej osób przychyliłoby się do ich prośby, gdyby miało gdzie bezpiecznie zostawić swoje bambetle) i nagle z zamyślenia wyrywa mnie refleksja Mężczyzny sprzed pierwszego podbiegu. W słuchawkach poleciała piosenka mocy zapewne, pierdolony podbieg stracił na stromiźnie :) I znów to ja goniłam ;p

Na mecie zameldowaliśmy się z czasem netto 00:21:53 (D sekundę wcześniej) - jakieś osiem minut wcześniej, niż sądziłam (taka ze mnie niewierna dziewczyna ;p). Tam też Mężczyzna spotkał swoją znajomą, Ewę, powspominali stare, szalone czasy. A w nagrodę za trud i niefajne warunki pogodowe opierdoliliśmy po burgerze (pod Forum stoją food trucki <3). Tak to ja mogę biegać!

D., dziękuję za towarzystwo!

N.

niedziela, 24 maja 2015

WeekEnd - Jak nie dżuma, to rzeżączka!


WZLOTY I UPADKI

O siaro, siarunio, siareczko! Na początku tego tygodnia było lato! Dziś wydaje mi się to niemożliwe, przecież ten wiosenny listopad trwa już chyba od listopada właściwego, a jednak. Ucieszona słońcem i nowym żelazem, z którym mój układ pokarmowy całkiem ładnie współpracuje (odpukać!) poleciałam do roboty jak w skowronkach. Zapomniałam tylko, że na tej nieszczęsnej siarce w okresie letnim jest armagedon. Jedenaście wanien, z których paruje, bo każdy chce się wygrzać (szkoda, że nie leczyć, byłoby to logiczniejsze), nawiewy, które wtłaczają do pomieszczenia powietrze o temperaturze 26-30 st (spod nagrzanego od słońca dachu..) i problemy pierwszego świata w wykonaniu pacjentów - ta mieszanka jest mocno wybuchowa. Po 1,5 godziny pracy byłam bliska omdlenia.

Wieczorem stawiłam się na jodze. Bardzo mi był potrzebny relaks tamtego dnia, integracja ciała z umysłem. W odpowiedzi na moje potrzeby zastałam zastępstwo. Dziewczę urocze, acz uparte jeśli chodzi o praktykę w skarpetkach. Rozumiem, że ćwiczy się boso, wiem, że tak jest lepiej, ba, wiem nawet czemu, ale jeśli mimo to zostaję w skarpetach, to pewnie mam jakiś powód. Na przykład epidemiologiczny. Fallus chciał mnie strzelić, gdy z fochem rzuciła przez zęby, że owszem, mogę zostać w swych skarpetkach, ale na własną odpowiedzialność - z relaksu i integracji nici. Rzuciłam na początku zajęć tekst to znajomka: Eee, nie ma Kuby, to spadamy stąd. Trzeba było dokładnie tak zrobić.

We wtorek koleżanka z pracy chciała przehandlować moje spodnie :D
Wyniosła je z szatni, wyceniła na 35 zł (skandal, dałam za nie 70!), z czego zaśpiewała sobie 20 zł, dla mnie 10 zł, a luźna piątka miała iść na tacę w kościele. Miałam lekki niepokój, czy kończąc zmianę zastanę w szatni spodnie, czy dyszkę na wieszaku! ;p

Na środę postawiłam sobie cel - zagiąć czas. Chciałam koniecznie zrobić trening przed pracą, choć jak w trakcie biegania trafnie zauważyłam, tego się nie dało zrobić ;p Tzn dałoby się, ale musiałabym wstać o 4 rano, ale obawiam się, że nie dożyłabym końca dnia. Ubiegłam więc, ile zdążyłam, resztę dystansu zostawiłam sobie na wieczór. Tylko, że wieczorem to już czasu nie miałam i na dobrą sprawę udało mi się go znaleźć dopiero wczoraj..

U mnie tydzień z każdym kolejnym dniem nabiera rumieńców. Czwartek miałam już tak zalatany (lekarz, praca, joga), że urwał mi się film. W piątek rano obudziła mnie krzątanina mamy przed wyjściem do pracy i zawód nad tym, że nie zrobiłam jej wieczorem owsianki. Owsianki? Kręcę się po mieszkaniu i odkrywam coraz to dziwniejsze rzeczy - listę zakupów, której tworzenia nie pamiętam, strony internetowe na kompie, których przeglądania nie kojarzę, smsy też jakieś obce. Próbowałam sobie przypomnieć cokolwiek, ale na powrocie do domu z jogi i rzuceniu się na lodówkę - czarna dziura. Ponoć nic nie piłam, byłam w logicznym kontakcie, zmęczona i leniwa, ale o 23 to już raczej normalne, więc nie wzbudziłam zainteresowania lokatorów. Na szczęście nie zamówiłam nic dziwnego, ani nikomu nie nawtykałam w tym dziwnym stanie.

Wczoraj moi rodzice przyjmowali gości, więc po bieganiu wpadłam do kuchni i wyszłam z niej dopiero wieczorem. A jak już wyszłam, to wylądowałam z Mężczyzną w Podgórskim Salonie Degustacyjnym, gdzie dobre fryty belgijskie dają oraz Żytnią o smaku pigwy mają <3 A miałam pewien smutek do utopienia - umarł mi aparat w telefonie. Czuję się okropnie źle, tyle godnych uwiecznienia chwil przechodzi bez fotki, nawet dziś jakiś odgrzewany kotlet na początku notki :(

I nawet dziś podczas Biegu Par w pogoni za tlenem nie zrobiłam tony selfiaków! To będzie najbardziej uboga w zdjęcia relacja ever.

A nawiązując do tytułu notki, który jest dzisiejszym podsumowaniem Mężczyzny tego, jaki zacny wybór mamy w drugiej turze głosowania - jak dobrze, że to już dziś! Jeszcze tylko jakieś milion osób przewali się przez pobliską komisję, jeszcze kilku buców zaparkuje na momencik na miejscach dla niepełnosprawnych, podniecimy się wstępnymi wynikami i po wyborach. A te w minionym tygodniu dały mi w dupę. Po wtorku już chyba wszyscy kuracjusze wiedzieli, że poruszanie tego tematu ze mną grozi utopieniem w wannie, ale moja koleżanka ze zmiany, pani K. co rusz przedstawiała nowe teorie spiskowe. Gdy we środę oświeciłam ją, że nie wybieram się tym razem na głosowanie, bo zwyczajnie nie potrafię wybrać, myślałam, że zabije mnie argumentami przeciętnego widza TVNu. Nie ubliżając nikomu, ale akcje w stylu wybieram mniejsze zło, jest chujowo, ale stabilnie, mama kazała głosować na Dudę itd. świadczą o pewnych ubytkach w ogarnianiu rzeczywistości. Z podziwu wyjść nie mogłam, ilekroć jakiś pacjent, zaczepiany przez panią K., odpowiadał, że podejmie decyzję po czwartkowej debacie (sic!), w którą stronę zmierza ten świat! Co się nasłuchałam, że moja postawa (bierność) jest karygodna, tak nie można, co ze mnie za patriotka, że nie głosując odbieram sobie prawo do krytykowania kolejnych pięciu lat prezydentury! Litości. Naprawdę dla Polski lepiej by było, gdybym dołożyła któremuś z tych manipulantów swoją cegiełkę, a potem tego żałowała? Czy głosowanie na kandydata, którego nie popieram (a nie popieram żadnego) nie jest czasem zwykłą hipokryzją? I w końcu, dlaczego jakiś pan Władziu, który swoją decyzję o wyborze przyszłego prezydenta opiera o to, kto komu mocniej dopierdolił w czwartkowy wieczór, ma być lepszym obywatelem, niż ja? Bo poszedł do urny?

BIEGUSIEM I JOGUSIEM

Dla uspokojenia emocji zmiana tematu na lżejszy. Miały być dwa treningi po 12 km, wyszedł jeden, i to w dwóch częściach. Zastanawiam się właśnie, jak rozegrać przyszły tydzień, bo też kolorowo z czasem nie będzie. Dzielenie treningu na dłuższą metę nie ma sensu, przecież półmaratonu nie będę robić na raty :) Liczę jednak na to, że czerwiec przyniesie jakieś zmiany na lepsze w mym posranym grafiku.
Poniedziałkowa joga, jak już wyżej wspomniałam, nie była udaną praktyką. We czwartek byłam tak spięta, że nawet gdybym postanowiła zdjąć skarpetki, musiałabym poprosić kogoś o pomoc ;p Na moje nieszczęście prowadzący wprowadził kilka nowych asan, więc co wycierpiałam to moje.

PIOSENKA TYGODNIA

A na zakończenie mały powrót w czasie. Rok 2013, CLMF, Florence And The Machine na scenie. Ktoś w minionym tygodniu zbombardował mi statystyki postem podsumowującym ten koncert KLIK. Przeczytałam z łezką w oku, dawno nie słyszałam głosu Flo, więc odkopałam z czeluści YT wspominaną w notce akustyczną wersję Sweet Nothing. Enjoy.

N.

niedziela, 17 maja 2015

WeekEnd - Woda na ścianie


WZLOTY I UPADKI

Tydzień na wysokich obrotach! Znów poranna zmiana, znów wstawanie o 5. Na szczęście im jaśniej za oknem, tym prościej zwlec się z łóżka. Poniedziałkowe walki z kuracjuszami (za zimna, za ciepła borowina, brzydkie obicie leżanki, dlaczego dziś jest zielony papier, ten szary był fajniejszy - te i inne problemy pacjentów) oraz nieróbstwo współpracowników (o ile w całym tym dziwnym miejscu już tylko personel trzyma jakiś poziom, to jednak nie z każdym pracuje się przyjemnie) skutecznie umiliło mi zamówienie z AVONu ^^ Dwa nowe zapachy i od razu człowiek szczęśliwszy ;p

W zeszłym tygodniu nie dotarłam na czwartkową jogę - choć czułam się już znośnie, to jeszcze za wiele nie jadłam i pewna swych zwieraczy nie byłam. Podczas mojej nieobecności pojawiły się nowe wałki piankowe (jeszcze miększe, niż te stare, phi!) oraz drewniane kostki! Całkiem wygodnie się na nich siedzi, natomiast odkładanie nań czoła należy robić znacznie mniej.. dynamicznie.

Wtorek stał pod znakiem - stomatolog. Nie lubię tego, zawsze kończy się na wpadających wiertłach, rozwalonych plombach, ewentualnie jakimś nowotworze. Gdy okazało się, że ratowany rok temu przez tego samego gościa ząb jest żywy i wszystko jest z nim w porządku, myślałam, że śnię. Co więcej, żadnych dziur, prześwietlili mnie na wszystkie strony, jestem zdrowa. To tak dziwne, że wciąż rozważam konsultację u kogoś innego.

Kolejnego dnia, za namową koleżanek z pracy, poszłam do naszego lekarza, bo on ponoć zna takie żelazo, co mnie na kiblu z powrotem nie usadzi. Wiedzą ową się podzielił, przy okazji łapiąc się za głowę na wieść ILE tego poprzedniego żelaza kazano mi brać. Okazuje się, że produkt sam w sobie jest również dobry, ale dawka, którą mi zapisano jest wskazana dla kogoś w ciężkiej anemii i góra przez tydzień. Nic dziwnego, że tak mnie przeorało, dziwne, że dopiero po dwóch tygodniach ;p Myślę, że będę miała nieco do pogadania z moim lekarzem pierwszego kontaktu..

Czwartek też zleciał jak szalony. W pracy ściana gate, robienie ze mnie idioty, wielka obraza stanu - tak skrótowo. Z samego rana, może przyjęłam jeden rzut pacjentów, wchodzę posprzątać do kabiny nr 9, a tam woda na podłodze, woda na leżance, woda leje się po ścianie. Wołam koleżankę ze zmiany, czy to u mnie już zmęczenie i fatamorgana, czy coś nam tu przecieka (błagam, byle nie siki!). Potwierdziła moje wizje, zadzwoniła do kotłowni po nasze złote rączki i już po kilku minutach zjawił się pan T. w obstawie pana A. Panowie zdjęli kawałek podwieszanego sufitu, wytarli ścianę i stwierdzili, że im tu nic nie cieknie <3 Ba, pan T., niesiony chyba na fali samouwielbienia, zagaił, czy abym nie spryskała tej ściany wodą?

W piątek rano sytuacja się powtórzyła, pociekło, zalało i przestało, jednak panowie tak się guzdrali, że woda sama zdążyła wyschnąć, Znów byłam ta zła, co po ścianie wodą leje i zawraca im dupę. Mam nadzieję, że w nadchodzącym tygodniu ta rura jebnie, będą mieli w końcu coś do roboty.

Wracając do czwartku - po urokach pracy wylądowałam u kolejnego lekarza, potem na pełnym speedzie do domu, obiad, tłumaczenia wyniku rezonansu i w końcu, nareszcie, kolacja z Mężczyzną. Stuknęło nam 5 lat razem :)

Weekend to głównie sen. Nadrabiam po całym tygodniu. Nie wypalił nam wyjazd w Bieszczady (na charytatywny bieg na Łopiennik, szkoda), koleżanka szuka przyczyny bólu w łydce i jakkolwiek nie wydaje się to być niczym poważnym, idiotyzmem byłoby biegać z taką nogą po górach. Na nizinach też robota się znalazła, w sobotę razem z Mamą ogarniałyśmy domek dziadków na działce, mycie okien, szaf, komód, aneksu kuchennego, niby nic, a cały dzień przeleciał. 

BIEGUSIEM I JOGUSIEM

Dwa treningi biegowe były, nie takie jak planowałam, ale trzeba było modyfikować, to zmodyfikowałam. We środę dyszka, trochę na oślep, bo gps umarł. Umęczyłam się okrutnie, cała na czarno, w pełnym słońcu.. Na niedzielę przeskoczyło zatem 12 km, ale już od piątku wiedziałam, że nie dam rady, nie po zajobie tego tygodnia. Zrobiłam ich siedem, ale w terenie, więc tym razem odezwały się stawy. Jeśli kolano mówi dość, to dość, żałuję trochę, bo tak dobrze mi było, że pewnie ubiegłabym te 12 ;p

Joga znów zaniedbana, w poniedziałek ryczałam w co drugiej asanie, prowadzący załamywał ręce i kazał sobie odpuścić, ale ja do odpuszczających w tej kwestii nie należę, to raz, a dwa, pewnie musiałabym wyjść, bo niżej już upaść się nie dało. Czwartkowe popisy ze względu na rocznicę odpadły, zatem czuję jutro ciężką i bolesną praktykę.

KSIĄŻKA TYGODNIA

Kupiłam ją już dawno, nie pamiętam, czy sama na to wpadłam, czy ktoś mi ją polecił. Położna Jeannette Kalyty. Zbiór opowieści o przyjmowanych przez autorkę na przestrzeni dwudziestu kilku lat porodach, a więc przekrój przez dojrzewanie polskiego położnictwa. Okropnie wciągnęła mnie ta pozycja, miałam 2 min do autobusu, czytałam, gotowałam obiad, trwało to dłuuugo, bo między krojeniem, a mieszaniem, czytałam. Raz siadłam na chwilkę na balkonie, bo świeciło nań słońce, a w mieszkaniu było ok. 15 stopni, to chciałam się ogrzać - przeczytałam pół książki. Nie wiem ile łez wzruszenia uroniłam, choć to może tylko kwestia czytania o porodzie, zawsze na praktykach ryczałam na porodówce ;p Inne oddziały? Onkologia? Intensywna terapia? Neuro? Takie ciężkie przypadki, jednego dnia z kimś ćwiczysz, drugiego on już nie żyje - nie, jedyne co mnie tam mocno wzruszało to smród na sali, gdyż chorzy często myślą, że jak otworzą okno, to tlen ich zabije. A porodówka? Natik ryczy :D
Mam po niej kaca książkowego, nie potrafię wyjść z tych historii, nie mogę zacząć kolejnej książki, obejrzałam wszystkie wywiady z Jeannette w internetach, a moja Mama pyta, czy zmieniam zawód!

Nie mam siły na wzniosłe podsumowania notki. Wróciłam niedawno od Mężczyzny (kolejny rok bliżej zmiany kodu ;p), w stanie powodującym mocne problemy z akomodacją wzroku. Jeśli nawaliłam srogich błędów w tym tekście, to przepraszam, jutro skoryguję ;p

N.

niedziela, 10 maja 2015

WeekEnd - A w maju...


WZLOTY I UPADKI

Tak bardzo chciałam tego maja, to mam :)
Jasno określone godziny pracy pozwalają na poczynienie jakichkolwiek planów, a tych, rozochocona piękną pogodą, regularnym snem i skokiem energii, miałam bardzo dużo. Sprowadzić je można do dwóch słów: odrabianie zaległości. I tak sobie szalałam między szmatą, papierami, jogą, siłką, siarką, aż COŚ musiało pierdolnąć. Za fajnie było :>

Do dziś nie wiem, czy to wina przyjmowanego żelaza, czy jednak zatrucie, ale od środy wieczorem mój żołądek przestał ogarniać. Nie wdając się w szczegóły, nie był to mój ulubiony tydzień, na pewno nie. Odpadła joga, odpadło bieganie (prócz sprintów do kibla, ale gps mi nie łapał, więc te rekordy życiowe zostaną jedynie umowne :D), odpadło życie w ogóle. 

Jednak nim całkowicie oddałam się swej cielesności, uradowałam ducha (bo portfel nieco mniej) wizytą w Rossmannie. Magiczne -49% wzbogaciło mnie o obiekt mych westchnień, czyli kredkę do ust z Bourjois o wdzięcznej nazwie Proudly naked ^^ oraz kilka innych, mniej pożądanych, acz mających się kiedyś przydać kosmetyków do ust i paznokci. 

Kolejny zakupowy szał czekał mnie w weekend. Moi rodzice kompletują wakacyjne walizki, a że i mi kilka rzeczy wpadło w oko, wybrałam się z nimi na wspólny shopping. Szukam m.in. dołu do bikini (wciąż wierząc, że może kiedyś, ewentualnie, nie wcześniej jak za sto lat, wybiorę się na takie wakacje, że będę paradować w kostiumie kąpielowym. Dumnie i chętnie paradować. Sama sobie życzę powodzenia w realizacji tych marzeń ;p); górę kilka lat temu zakupiłam w Calzedonii, jednak pasujący do niej dół był tak skąpy, że stringi przy tym to mocno zabudowana część bieliźnianej garderoby :D Jeśli szukam czegoś konkretnego, jest więcej niż pewne, że znajdę coś zgoła innego. Swoje sobotnie poszukiwania zakończyłam z siatą pełną bielizny z TK Maxx.. Bez dołu bikini, bez nowej kurtki (pseudo)skórzanej, bez butów.

BIEGUSIEM I JOGUSIEM

Ten tydzień jest pierwszym tygodniem mych przygotowań do jesiennego półmaratonu. Tym razem rozpisując treningi biegowe postanowiłam nie zrobić sobie kuku jak w zeszłym roku - żadnego zarzynania się 3-4 treningami tygodniowo. Joga 2x w tygodniu, siłownia 1x (chciałam 2x, ale tydzień ma jednak tylko 7 dni..), do tego wzorcowe 3-4x bieganie i okazuje się, że nie ma żadnego dnia na regenerację, ba, pewnie umrę po drodze z wycieńczenia, bo często już z pracy wychodzę mocno ztyrana, jak jeszcze znaleźć siłę na trening?

Zatem stanęło na dwóch biegach. W tym tygodniu zrobiłam tylko jeden trening (niby w weekend już czułam się dobrze, ale jeszcze nie ufam swoim zwieraczom na tyle, by hasać polem, lasem, osiedlową ulicą przez godzinkę), liczę, że w przyszłym tygodniu uda się zrealizować oba treningi. Chciałabym jeszcze zobaczyć jak tam moje kolano zareaguje na taki rozkład aktywności - nie chcę w tym roku bawić się w marszobiegi, bo jak zeszłoroczne zmagania z pół-królewskim dystansem pokazały, pewnie i tak zaaferowana tym, co dzieje się wkoło zapomnę o marszu. To po co się sztucznie ograniczać?

Kupiłam sobie kostkę do jogi. Leżała taka samotna w Biedronce, zapomniana, nie chciana przez nikogo, przeceniona na grosze, to wzięłam. Co prawda, odkąd chodzę na zajęcia grupowe rzadko praktykuje sama w domu, ale teraz to już nie mam absolutnie żadnej wymówki. Chociaż chwila, mam, nie mam jeszcze paska! 

PIOSENKA TYGODNIA

Zmęczona humorami żołądka poprawiałam sobie swój humor błądzeniem po czeluściach YT. Znalazłam kolejny hit mych cielęcych lat, który bez opamiętania (i zastanowienia) śpiewałam, a którego słowa zrozumiałam dopiero teraz i pąs mnie oblewa, gdy pomyślę sobie o dziesięcioletniej Natalii przekonującej, że jest dżinem w butelce i trzeba mnie pogłaskać w odpowiedni sposób, by mnie uwolnić. Eh :D Christina Aguilera - Genie In A Bottle

N.

piątek, 1 maja 2015

Majówka z Natikiem

Tak mnie naszło na pętli w Borku Fałęckim, coby eksperyment mały popełnić i dzień swój na zdjęciach ukazać. Aby nudno nie było, to nawet kilka dni. I tak wyszła Majówka z Natikiem.
Dla zachowania porządku na blogu, będę po prostu aktualizować ten wpis - można odwiedzać mnie codziennie lub przeczytać całość w poniedziałek. No, i dołączyć się do zabawy :)


Czwartek niczym piątunio.

Stoję więc w tym Borku, czekam na łaskę wszechświata i zesłanie jakiegokolwiek autobusu. Czasem jak słyszę, gdy ktoś chwali jak dobrze skomunikowany jest Kraków, mam ochotę zabrać go ze sobą w podróż praca-dom-praca. Stoję dalej, korzenie me wdzierają się między krzywe płyty chodnikowe, a w głowie powoli kiełkuje przerażenie, że w tym tempie, to nawet na jogę nie zdążę..


Na szczęście wyrabiam się, po 1,5 h walki z niesfornym dziś ciałem mam jedynie ochotę iść spać. Jednak zanim, znów zapuszczam korzenie na przystanku, bo po co puszczać autobusy wg rozkładu? To takie mainstreamowe!


W domu ciąg dalszy świętowania urodzin Mamy. Jestem słaba w te klocki, wybija 23, a ja nie wiem nawet jak się nazywam ;p Muszę odczekać swoje w kolejce do łazienki i mogę w końcu wpaść w objęcia Morfeusza. Długi weekend czas zacząć! Z hukiem :)


Piątunio właściwy.


Nawet, gdy mam okazję (i niemałą ochotę) sobie pospać, organizm przestawiony na tryb wczesnego wstawania budzi mnie o 7. Rzucam się chwilę w pościeli z nadzieją na ponowny sen, ale nie nadchodzi. Zjadam więc śniadanie anemika i przeglądam insta.


Debiut prasowy ;p W końcu mam chwilę na przeczytanie artykułu o swoim pacjencie. Swoją drogą, prosiłam fotografa, by mnie na tych zdjęciach nie było, a przynajmniej mojej twarzy. Chyba nie udało nam się dogadać.


Reszta domowników wciąż śpi, zbieram się więc na jogging. Nie zamierzałam, no ale trochę mi się nudzi. Poleciałam na pobliskie hałdy, spotkałam bażanta (nie chciał sobie zrobić ze mną selfie, uciekł), zdeptałam dwa ślimaki (i ominęłam jakąś setkę innych) i wróciłam do domu.


Prysznic, mycie głowy, pierwsze zabawy Tangle Teezerem. Jak już zaczęła mi popuszczać gruba chętka na ową szczotkę, znalazłam promocję w mojej drogerii :) Kobieca logika.


Po obiedzie wywalam nogi do góry i zasiadam do lektury (i nie czuję, że rymuję ;p). Opadły ze mnie wszystkie siły, a gdzie tam jeszcze do końca dnia..


Zmieniam tylko miejsca leżakowania. Zasiadam też to setnej próby obejrzenia Zaginionej dziewczyny - wiecznie ktoś lub coś mi przeszkadza, tego dnia także, ale w końcu, jakimś fartem, skończyłam :) I gorąco polecam - i książkę, i film!


Wieczorem na mały planszówkowy wpierdol wpada Mężczyzna. To był mój ostatni wysiłek intelektualny tego dnia, ledwie drzwi zamykają się za mym lubym, tracę przytomność i odzyskuję ją dopiero sobotnim rankiem.

Do pracy, rodacy!


Wstaję przed kogutami i zasuwam do roboty. Pocieszam się tym, że i tak cały dzień będzie prało żabami ;p Wtedy mam jeszcze nadzieję, że uwinę się z pracą raz, dwa i będę miała choć namiastkę majówki. Buhaha, nie.


Pacjenci nie dają mi zapomnieć, że praca z ludźmi mocno nie jest dla mnie ;p Cały tydzień latałam za kuracjuszami z prośbą, by nie czekali na zabieg do 13:00, 14:00, można napierać już od 7! Efekt? Siedziałam do końca, bo "a, tak jakoś się nie zebrałam wcześniej.., ale miłej majówki!" Za entym razem miałam ochotę zabić, naprawdę..


Wpadłam do domu, straciłam przytomność na godzinę i na gwizdkach zbierałam się na grilla do wujostwa. Na zdjęciu kot kuzynki, Bonsai, między fazami oszalałego latania za zakrętkami od butelek, ma fazy snu, jedyny moment, gdy można go bezkarnie pogłaskać. Oczywiście, w moim przypadku nie ma czegoś takiego jak bezkarne obcowanie z kotem, ale skończyło się tylko na nadużywaniu loratadyny i dzikim katarze.


Był nawet krótki moment, gdy słońce zaszczyciło nas swoją obecnością! Niestety, i tak jest jeszcze stanowczo za zimno na nocne przesiadywanie na tarasie. Wróciłam do domu w pół do trzeciej (kierowcą być..), jeszcze chwilka miałabym za sobą 24h na nogach <3

Słoneczna niedziela.


Nie do końca bezkarne zabawy z kitałkę zaowocowały dziś bólem głowy, spuchniętymi błonami śluzowymi i bólem gardła. Na lekach w miarę funkcjonuję, choć zarwana noc tego funkcjonowania nie ułatwia. Jak dotąd popełniłam jedynie sok warzywno-owocowy i pomysł na obiad na mieście. Żeberka z Wieliczki niestety nie wypaliły, bo wszyscy komuniści okupują knajpę, ale przypomniała mi się miejscówka polecana przez Olę, więc o ile tam nikt nie świętuje swojego nowego sakramentu kościelnego, wbijamy!


Nie mogło być zbyt pięknie. W restauracji było dość tłoczno, co akurat jest dobrym objawem, ale też mało kto jadł, czego początkowo nie zauważyliśmy, a co powinno nas stamtąd przegonić owego dnia. Panie z obsługi stanowczo nie wyrabiały, nie wiem, czy jeszcze nie wprawione do pracy na najwyższych obrotach, czy zmęczone, nieistotne. Obsługa leżała. Nasz stolik dostał napoje w dwóch ratach, a właściwie trzech, bo okazało się, że zamówione przez Mężczyznę piwo jest..ciepłe :D Ciepła natomiast nie była pizza. Była dobra, naprawdę przyzwoita, ale zimna, co i tak było najmniejszym problemem tego dnia. Panowie czekali na swój obiad tylko godzinę (my z matką już swoje zjadłyśmy..). Bałam się zamówić deser (zdążyłam już zgłodnieć, nim reszta stolika dostała jedzenie ;p), bo pewnie mleko na mascarpone jeszcze nie wydojone ;p Gdybym miała jakoś ocenić to doświadczenie kulinarne... to trochę jak sama nazwa restauracji wskazuje - Pół na pół.


Zrezygnowaliśmy z kawy w lokalu, więc całą czwórką wylądowaliśmy u nas. Mocno wydłużony czas posiłku pokrzyżował mi nieco rolkowe plany - było już za późno na wyprawę na Błonia. Poszliśmy więc z Mężczyzną na spacer. Załapałam się na kolejny deser, a po powrocie nadrobiłam zaległości w Grey's Anatomy.

I tak upłynęła mi majówka. Właściwie jak każdy zwykły weekend - jedzenie, spanie, odrabianie zaległości w czymś-tam. Jedyna różnica jest taka, że w tym miesiącu to nie ja kibluje w pracy na gimnastyce indywidualnej, więc dałam sobie ten luz psychiczny i nie otworzyłam nawet książek branżowych przez te trzy dni ;p
Mam nadzieję, że Wasze majówki przyniosły Wam to, czego od nich oczekiwaliście - spokoju, przygody, dobrej zabawy, nawet jeśli pogoda średnio sprzyjała :)

N.