poniedziałek, 29 grudnia 2014

Krakowski Bieg Świetlików 2014 - edycja zimowa


Medal uzupełniony!
O Biegu Świetlików pisałam już w czerwcu KLIK, kiedy to pierwszy raz startowałam w tej imprezie. Podobnie, jak w letniej edycji trasa przebiegała Bulwarami Wiślanymi, dwie raczej niewymagające pętle. Uczestnicy winni posiadać na sobie elementy emitujące światło, co po rozpoczęciu biegu pozwoliło na utworzenie łuny światła pomykającej nad Wisłą. 

Nauczona doświadczeniem letnich zmagań wyruszyłam (w obstawie Rodziców i Mężczyzny) do Hotelu Forum wysikana za wszystkie czasy tak, by nie musieć wkurwiać się już na wstępie na pustogłowy okupujące Forum Przestrzenie. I chwalące się w kiblu swoimi ubytkami w rozumie. Uff, jeszcze tylko instalacja instalacji świetlnej i można udać się na start.

Pozytywnym zaskoczeniem było ulokowanie owego startu we właściwym miejscu, więc tym razem trasa miała te 10 km ;p Natomiast kwestia pomiaru czasu... ja pierdykam, jak można po raz kolejny zawalić coś tak.. podstawowego!? Aż mi teraz głupio, że czepiałam się Swoszowickiego Biegu (Wasz ulubiony post w tym roku ;p), jak organizatorzy tego przez pół roku nie potrafią załatwić sobie sensownego pomiaru czasu. I choć, klękajcie narody, tym razem dostałam SMSa ze swoim wynikiem, to znów zmieniał się on kilka razy i wciąż nie wiem, czy mogę już zaufać temu, co podają, czy za miesiąc będzie inaczej?

Patatajałam.
Od pamiętnego Półmaratonu Królewskiego moje bieganie określić można jako randomowe. Mimo posiadanego planu treningowego, który realizuję, jeśli już ten random ma miejsce ;p Coś tam sobie kicam, ostatnio nawet próbuje odzyskać dawne tempo, ale szau nie ma. Mimo kondycji dużo gorszej, niż w czerwcu nie zamierzałam rezygnować ze startu - bo w sumie dlaczego? Jedyne, czego się spodziewałam, to gorszy czas, choć nie powiem, chyba nie sądziłam, że będzie aż tak źle ;p




Średnie tempo 6 min/km. Niby logicznym jest, że mnożąc to przez 10 km wychodzi bita godzina. Niby wiedziałam, że to taka moja norma na treningach. Ale ubodło, nie powiem. Czas netto: 1:00:06.21. Mogłabym to zwalić na zimę, mróz, śnieg i lód na Bulwarach, ale jaka w tym roku zima, każdy widzi - nawet w kwietniu nie było tak ładnej wiosny, co 13-go grudnia ;p

Kibice. Uczestnicy.
Abstrahując od wyników, tempa itp., tym razem ujęła mnie brać kibiców. W porównaniu z czerwcową edycją, gdy nawet jeśli ktoś przystanął i patrzył, to z boleściwą miną i w ciszy (bo musi poczekać nim pozwolą mu przejść), teraz ludzie dawali czasu. Głośny doping, muzyka, masa dzieciaków do przybijania piątek - właściwie ciężko było o taki fragment trasy, by nastała cisza. Nie gorzej było wśród samych zawodników - był konkurs na najlepszą iluminację, a moim osobistym faworytem był Mikołaj z Reniferami. Miałam przyjemność biec obok nich kilka kilometrów i uśmiałam się za wszystkie czasy. Gość w stroju Mikołaja miał przypięte na linkach holowniczych i biegnące przed nim trzy Renifery płci pięknej, zaś w garściach dzierżył płozy od mikołajowych sań. Oprócz pary w nogach, miał też cięte riposty dla reniferowych absztyfikantów, co by to kopytną trójcę mniej lub bardziej dosadnie wychędożyli :D


Podsumowując, bawiłam się dobrze i polecam tego rodzaju starty każdemu - choć raz spróbujcie biegania w zawodach dla zabawy, nie wyniku. Przebierzcie się, zamontujcie tonę chemicznych świetlików i zamiast rozpychać się łokciami na starcie niczym wygłodniałe szczury, którym rzucili jadło do miski, bo czas, bo wygrana, bo życiówka, zróbcie coś dla przyjemności. Pierwsze na mecie były oczywiście takie szczury, co to nawet pół lampki nie mieli, bo za ciężkie ;p Właściwie nie rozumiem dlaczego ich nie zdyskwalifikowano, skoro złamali regulamin.
I tym radosnym hejtem kończę notkę :D


N.

niedziela, 28 grudnia 2014

WeekEnd - Epilog


Święta dobiegły końca, na dniach pożegnamy rok 2014. Minione dwa tygodnie zapisały się dla mnie jako zapierol totalny i choć korci mnie, by sobie tu ponarzekać, uświadomić dlaczego tak nienawidzę świąt i czemu najchętniej spędziłabym ten czas samotnie w górach - nie będę pluć jadem, chciałabym o tym jak najszybciej zapomnieć.

WZLOTY I UPADKI

Wspominałam już, że luźniejszy w pracy przedświąteczny tydzień stanowił wspaniałą okazję do odrobienia się ze sprawami notorycznie przekładanymi na jutro/później/czyli nigdy. Chyba prócz planowanych tu notek, wszystko udało mi się zrealizować. Już nawet odebrałam od krawcowej sukienkę kiszoną miesiącami w szafie - będzie jak znalazł na Sylwestra :)

Upadkiem, i to bolesnym, jest kolejny rozbrat z bieganiem. Pamiętam jeszcze czasy, gdy cały rytuał wyjścia na trening zajmował mi w porywach 30 min - ubrać się, pobiegać 10 min, wrócić, prysznic i tadam, po sprawie. Dziś dokładna rozgrzewka, bieg, który sam w sobie trwa od 40 do 60 minut, stretching, prysznic, rolowanie, automasaż, posiłek wysokobiałkowy i tak dobijamy do 2h. Przez ostatnie dwa tygodnie nie było mnie stać na taką rozpustę czasową ;p

Oczywiście rezygnacja z mego głównego źródła relaksu spowodowała wzrost napięcia i co za tym idzie, odpowiedź organizmu pt. wypatroszę ci kręgosłup. Do tego godziny w wymuszonych pozycjach i choć dziś mogłabym już pobiec, nie bardzo jestem w stanie przebierać nogami. 

Będąc w tak marnym stanie fizycznym zapisałam się na kolejny bieg :D
Bieg Wielkich Serc, także spokojnie, bez szału. Nawet mi się przykro zrobiło, bo z racji rychłych urodzin zakwalifikowano mnie do kategorii K30.. chociaż obejmuje kobiety od 26 do 39 r.ż., więc będę tam wymiatać ;p

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Odpocząć. Robić nic. Dużo czytać. 
Postaram się też machnąć zaległe notki, trochę się tego uzbierało. 
Upatrzyłam sobie w H&M śliczną koszulkę do jogi! Wypadałoby więc zawitać w galerii (rzyg) i może w końcu zacząć ją praktykować. Jogę oczywiście.

WYDARZENIE TYGODNIA

Spadł śnieg i jest mróz. Jestem spełniona :) Im bardziej pogoda za oknem przypominała kwiecień (na krzakach pierwsze pąki kwiatów, ciągłe przesiadki na coraz cieńsze płaszcze), tym bardziej trafiał mnie szlag - ciśnienie szalało, czułam się bardzo źle i zastanawiałam, czy zima w sensie atmosferycznym to już relikt mojego dzieciństwa. Szkoda mi tych wszystkich ludzi (i ich rodzin), którzy przez ową huśtawkę pogodową spędzili święta w szpitalach lub kostnicy (nie pamiętam, by przez cały rok do uzdrowiska przybywało tyle karetek co w ostatnim tygodniu turnusu.. masakra jakaś). Nie wiem jak sercowcy, ale ja powoli zbieram się w sobie. I oby aura za oknem trzymała jak najdłużej!

N.

piątek, 19 grudnia 2014

Książkowe wyzwanie 2015!

A cóż to ja znalazłam na kwejku! Zważywszy na moje tegoroczne żenująco sporadyczne sięganie po książki inne niż branżowe, nosiłam się z zamiarem jakiegoś wyzwania, np. jedna książka niemedyczna w miesiącu itp. Jednak to wyzwanie podoba mi się bardziej! Jeśli dobrze liczę, do przeczytania jest 29 książek, czyli 2-3 miesięcznie.. hmm, jak wyzwanie, to nie może być łatwo, prawda? :D



Swoje postępy będę odhaczać w tym poście. Przyłączacie się do zabawy? :>

Jak jesteśmy w temacie książek, to mam drobne ogłoszenie - postanowiłam rozstać się z kilkoma pozycjami z mej biblioteczki (choć właściwsze byłoby określenie - graciarni). Pierwotnie myślałam o sprzedaży, ale w sumie wymiana na inne tytuły lub produkty pierwszej potrzeby, jak domowa nalewka, także wchodzą w grę ;p 
Poniżej lista książek, wszelkie szczegóły w wiadomościach prywatnych (mail: natiksidletalk@gmail.com):

  1. Jane Sigaloff – Imię i nazwisko zastrzeżone
  2. Candace Bushnell – Piąta Aleja
  3. Lena Oskarsson – Plac dla dziewczynek
  4. Lena Oskarsson – Czarne tango
  5. Dorota Wellman, Janusz Leon Wiśniewski – Arytmia uczuć
  6. Piotr Łopuszański – Sławni ludzie
  7. Cecily von Ziegesar – Plotkara cz. 12 Zawsze będę cię kochać
  8. Eric-Emmanuel Schmit – Tajemnica Pani Ming
  9. Larry McMurtry – Ostatni seans filmowy

N.

środa, 17 grudnia 2014

Zapachy spod choinki

Przeglądnęłam statystyki bloga. Od kilku tygodni wśród wyszukiwanych haseł królują te dotyczące wosków i świec. O ile o świecy wodnej napisałam już wszystko, co chciałam w tym poście, tak o woskach mogłabym pisać jeszcze całe opowiadania ;) Z mej zasobnej kolekcji (redukuję, naprawdę ją redukuję..) wybrałam kilka niuchów, pfu!, propozycji na mroźne, zimne grudniowe wieczory. Albo z braku zimy w tym roku, po prostu grudniowe wieczory. 


Typowo świąteczną propozycję, jak Christmas Memories, zna już chyba każdy woskomaniak. Ja swoją tartę mam jeszcze z zeszłego roku - nie dałam rady spalić jej całej, bo to bardzo intensywny zapach. Wytrawy, świąteczny, ale trzeba dawkować go z umiarem. Taki grzaniec dla nosa :)

Snow In Love podobnie pokutuje od zeszłego roku. Rozczarował mnie jego zapach, więc nie sięgałam po niego zbyt często. Dużo pudru i słodyczy, słodkich świąt Ci Natik życzy ;p Dużo pudru i słodyczy sprawia, że bardziej pasuje mi do postawienia kropki nad i po świątecznych porządkach, niż do umilania sobie nim wieczorów po zabieganym dniu.

Innym rodzajem cukru pudru charakteryzuje się Season Of Peace. Ma w sobie jakąś ostrą, mroźną nutę, naprawdę lubię go palić, nawet w kwietniu :)

By dokończyć mroźne opowieści, słów kilka o Cranberry Ice. Om nom nom! Powtórzę kolejny raz - to zapach podgrzewanej w garnuszku mrożonej żurawiny, bez transformacji zapachu, bez zaskoczeń. Bardzo mocny aromat, wręcz powoduje ślinotok. Jak widać na zdjęciu wyżej - też pokutuje.

Aby osłodzić nieco klimat, rzucam się na ciasteczka, kawy i herbaty. Vanilla Chai co prawda miała rozgrzewać jesienną porą, ale to tak fajny zapach, że nie widzę przeciwwskazań, by zaparzyć ją też teraz. Mój początkowy bulwers z powodu braku obiecanej nazwą wanilii nieco zelżał. Znalazłam ją wśród korzennych przypraw, gdzieś tam jest!

Ochotę na słodkie podbijam świeczką (ale wosk też jest w ofercie!) Pumpkin Latte. Cudowne połączenie mleka, dyni, cukru i cynamonu. Czasem naprawdę ciężko mi powstrzymać się od zjedzenia go ;p

Z ciastek do polecenia mam trzy warianty: Snowflake Cookie - kruche ciasteczka gotowe do lukrowania, Vanilla Cupcake - słodki, waniliowy, mnie nie zachwycił, ale trzyma się w klimacie, Red Velvet - którego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, najbardziej ciasteczkowy zapach Yankee Candle!

Jeśli ciasteczkowo-herbaciana wanilia to dla kogoś za dużo, idealnym wyborem będzie Vanilla Satin. Niby wanilia, ale nie trąca żadnymi olejkami do pieczenia i syropami. Lubię ten zapach za stonowanie, delikatność. Sprawdzi się, jeśli potrzebujecie tła dla przedświątecznego spotkania ze znajomymi.

Podobnie sprawy się mają z woskiem Black Coconut, który do świątecznych zapachów stanowczo nie należy, ale jest tak delikatnie słodki i kojący.. więc czemu nie?

Na zakończenie jeszcze dwie propozycje: Red Apple Wreath - moje ukochane jabłuszko, czerwone, soczyste oraz Peppermint Twist - narkotyzująca mięta, ostra, słodka, nie wiem, czy sprawdzi się na rodzinnym spotkaniu (jest baaardzo intensywna), ale do indywidualnego wąchania prosto z opakowania - jak znalazł ;p

Więcej świątecznych wosków nie posiadam. Tegoroczne propozycje nie ujęły mnie na tyle, bym je przygarnęła, a chcę stopić posiadane woski, więc nie kupuję tych, które moją być. Muszą być genialne ;p Mam nadzieje, że duszyczkom błądzącym po tym blogu w poszukiwaniu wosków choć odrobinę pomogłam (mniej klikania).

* Mój umiar i często opisywane uczucie zaduchu przy paleniu wosków związane jest z małą powierzchnią pomieszczenia, w którym oddaję się aromaterapii. 

** Linki do moich poprzednich wpisów o wspomnianych w notce woskach:

N.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

WeekEnd - Z drobnym poślizgiem


WZLOTY I UPADKI

Lubię, gdy się dzieje, prawda? ;p
Działo się tak wiele, że nawet posiłkując się kalendarzem nie jestem w stanie odtworzyć biegu wydarzeń. Początek tygodnia gdzieś mi uleciał (prawdopodobne w pracy), dopiero czwartek niósł ze sobą dość duży ładunek emocjonalny - takie sytuacje prościej zapamiętać. 

Popołudniu wybrałam się na kolejną część testów u alergologa, w towarzystwie Mężczyzny. Cały dzień chodziłam mocno wkurzona - wstałam nad ranem, pacjenci dokazywali, byłam głodna i musiałam się wracać do domu, bo zapomniałam skierowania.. Potem autobus, którym jechaliśmy puknął się z osobówką. Pani kierowca (kierownica ;p) najwyraźniej nie przejmuje się czymś tak błahym jak kodeks drogowy i jak jedzie, to świat powinien rozwijać przed nią dywan. Oczywiście dalej już nie pojechaliśmy, co więcej, podczas ostrego hamowania wywinęłam piękny piruet na rurce, naciągając sobie przywodziciele uda (przyczepy do miednicy... ogień w gaciach, mówię wam!). Już po kilku godzinach było znacznie lepiej, brak opuchlizny, brak krwiaka - uznałam to za błahostkę i wyrzuciłam z głowy. 

Wracając zahaczyłam o biuro zawodów Krakowskiego Biegu Świetlików i odebrałam swój pakiet na sobotnie bieganie. Pewnie kiedyś napiszę więcej, ale ogólnie podsumowując ten start - dupy nie urwałam :D Ale mam kompletny świetlikowy medal i myślę, że biegiem tym zamknę tegoroczne popisy. 

Niedziela upłynęła mi na przygotowaniach, uczestniczeniu i ogarnianiu innych po chrzcinach córki mojego kuzyna. Stąd takie spóźnienie w powstawaniu i publikacji tego posta :)

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Moja przerośnięta lista to do powoli się kurczy, więc mam nadzieję, że w tym tygodniu uda mi się pozamykać kilka spraw. To, co zwykle spędza mi sen z powiek - prezenty dla bliskich - są już prawie gotowe do transportu pod choinkę. Tylko choinki nie ma ;p Nie powiem, jest to dla mnie duża ulga i jedyna trauma, jaka jeszcze mnie czeka, to zakupy żywieniowe w piekle zwanym hipermarketem. 
A wyzwanie? Nie zapomnieć o tych dwóch treningach biegowych, które powinnam odbyć w tym tygodniu. Bo w minionym mi się udało!

PIOSENKA TYGODNIA

Calvin Harris & John Newman - Blame - moja power song ostatnich dni. Dziś przed wyjściem do pracy zapodałam ją sobie na słuchawkach (HTC poinformował mnie, że przesadzam i jak nie ściszę, to sam to zrobi.. za mądre te telefony w dzisiejszych czasach) i przypomniało mi się, jak brat Mężczyzny zawsze nakręcał się przed wyjściem z kumplami zapuszczając na całe mieszkanie jakąś techno-jatkę. Tak mnie to rozbawiło, że nawet byłam miła i grzeczna dla pacjentów ;p

N.

niedziela, 7 grudnia 2014

WeekEnd - Hello december!


WZLOTY I UPADKI

Fiu, fiu, dzieje się! Nie mam pojęcia, kiedy ze stanu lenistwa nieskończonego wskoczyłam na poziom zapierdolu ostatecznego. Dni lecą jak szalone, czasu wiecznie brak i odzywa się we mnie zazdrosny malkontent - czemu wszyscy wkoło mają tego czasu więcej? Lub mniej do roboty?

Poniedziałkowy ranek i przedpołudnie spędziłam w kuchni. Kupiłam sobie nowe foremki do wykrawania ciasteczek i chciałam koniecznie wypróbować je z nowym przepisem na kruche. Foremki są cacane, przepis taki sobie - ciasteczka wyszły pyszne i twarde jak granulat dla królika :D
Na szczęście mus czekoladowy, który zrobiłam sobie na imieniny wyszedł o odpowiedniej konsystencji!

Później tego dnia przyjmowałam na klatę nowy turnus (ostatni w tym roku, fuck yeah!). Aż mnie gardło bolało od gadania, tłumaczenia, eh. Największym wyzwaniem było wytłumaczenie pacjentce, że lampa Bioptron to nie Sollux i co która emituje. Niestety pojęcia promieniowanie podczerwone i światło spolaryzowane okazały się być dla pani tak obcymi, że aż brakło mi argumentów ;p Także lampa bionik na pewno była zepsuta, bo nie grzała - nie szkodzi, że nie musi (a nawet nie powinna..). Uśmiałam się też z siebie, gdy poprosiłam do gabinetu pewnego pana. Patrząc na pesel wywnioskowałam, że niewielka różnica wieku pozwoli mi trafić na kogoś kumatego. Pan wszedł, przywitał się, wyglądem przeraził, a tekstem zabił: Prooooszę pani, ogromnie się cieszę, ilekroć wchodzę do jakiegoś pomieszczenia tutaj, że na ścianie wisi krzyż. #dlaczegoja?

Wtorek zapisał się w kartach mego kalendarza jako podejście nr 41264161 do rejestracji do onkologa. Telefoniczna rejestracja właściwie tam nie funkcjonuje, więc trzeba pofatygować się osobiście. Tym razem udało mi się trafić w otwarte okienko - bo godziny otwarcia też nie pokrywają się z właściwym funkcjonowaniem jednostki.. No, ale jestem. Przede mną kilometrowa kolejka, jak się potem okazało, głównie osób zarejestrowanych na dany dzień, które meldują, że już są. Kolejka przesuwa się nawet zgrabnie. Dwie babeczki przede mną znów się zakorkowało - pada zza szyby rejestracji jak wyrocznia: pani nie ma na dziś terminu. Rzeczywiście, pani terminu nie brała, bo lekarz jej powiedział, że ma zrobić jakieś dodatkowe badania i stawić się przed jego obliczem jeszcze w tym roku. Uznała więc, że jak przyjdzie i zamelduje: jestem, to wystarczy :D Nie wystarczyło, pani w rejestracji też do łagodnych baranków nie należy, więc po chwili rozegrał się spektakl pt. Ja umieram, a pani się do tego przyczynia. I płacz z lamentem. By dodać trochę pikanterii do tej sceny, następna w kolejce pacjentka rzuciła się na płaczącą, by dowiedzieć się, za kim była w komitecie kolejkowym (choć lekarz i tak wołał po nazwisku, ale ustawka musi być!) - targa ją za rękaw od okienka i szuka jej kurtki, która reprezentowała ją w kolejce. Normalnie, jeśli nie stać Was na bilet do teatru, to wybierzcie się do poradni onkologicznej!

Jak już jesteśmy w temacie umierania przez rejestratorkę, to kilka słów o terminach. W świetle danych przedstawianych ostatnimi tygodniami w mediach, spodziewałam się terminu gdzieś w okolicach Wielkanocy. Tymczasem załapałam się na drugą połowę stycznia (!), a mogłabym nawet tydzień wcześniej, ale godziny mi nie pasowały. Dla porównania: do ginekologa czekam 2 miesiące, do dermatologa ok. 3 miesięcy, do ortopedy, jeśli się wbiję w dany rzut zapisów, to jakieś 6-7 miesięcy. Czy rzeczywiście to pakiet onkologiczny jest nam tak bardzo potrzebny?

Środa to przede wszystkim Silent-gate w pracy :D Przyszłam na popołudnie, zmieniając koleżankę, która dzień wcześniej warknęła na pracującą z nią na zmianie Pomoc fizjoterapeuty. Poszło o to, że pani B. troszkę dziwnie interpretuje podział pacjentów w rzucie (w sensie jest godzina 7 i osiem osób do wykąpania o tej godzinie - zwyczajowo dzieli się te osoby na pół, by każdy z pracowników miał to wykąpania po cztery osoby. Tymczasem pani B., jeśli tak wynika z zapisania pacjentów do kabin, chętnie wykąpie tylko 3, a niech fizjoterapeuta kąpie 5). Ja już z tym nie dyskutuję, koleżanka z resztą też, ale poszło o komentarz, że ta nie wyrabia, czy coś w ten deseń. Ciężko wyrabiać za każdym razem, gdy masz do dyspozycji tylko pięć kabin i zawsze pięciu delikwentów, z czego średnio dwóch po zabiegu ubiera się 10 min.. A w tym czasie pani B. sobie siedzi i, co najgorsze, gada do ciebie, a to strasznie wybija z rytmu (i tak jakoś głupio rozmawiać z kimś myjąc wannę, z wypiętą w jego stronę dupą ;p). Koleżanka skomentowała więc, że jak się ma trzy osoby w rzucie, to prościej wyrobić, niż przy pięciu. No, i obraza stanu :D

We czwartek pojechałam na drugi koniec miasta na testy skórne do alergologa (tu czas oczekiwania na wizytę to 3 miesiące). Straciłam około 4 godzin w MPK, bo zima, bo marznący deszcz, więc kierowcy zapominają jak się jeździ. Wszędzie stłuczki i korki. W przychodni dałam sobie zaaplikować alergeny i potem przez 15 min oczekiwania na rozwój reakcji na skórze chciałam sobie ogryźć przedramię.. Siedziałam czerwona już nie tylko na ręce, dmuchając sobie w przedramię i strasząc dzieciaki w kolejce ;p No, ale tak swędziałoooooo :(

Końcówka tygodnia to już zapierdol ostateczny - praca, zakupy, sprzątanie, prezenty, prezent na chrzciny, prezent dla Dziadków na imieniny, ich imieniny, a dziś znowu wymiana prezentu na chrzciny, bo się grono darczyńców powiększyło i można wziąć droższą opcję, z której zrezygnowaliśmy w piątek <3

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Niestety większości pomniejszych planów, tak ładnie rozpisanych na konkretny dzień, nie udało mi się zrealizować (choć termin do onkologa jest dla mnie jak zdobycie górskiego szczytu nocą, w zimie, bez raków ;p), nad czym ubolewam, bo oznacza to kolejny ciężki i zabiegany tydzień przede mną. Dobrze, że chociaż biegowo wszystko idzie zgodnie z planem :)

PLAYLISTA TYGODNIA

Może i jestem przeciwniczką urządzania Wigilii już na początku grudnia, ale jeśli chodzi o świąteczne hity (nie kolędy!), to zdarza mi się zapuścić Last Christmas nawet w lipcu. Toteż uruchomiony na Spotify cały dział playlist Bożonarodzeniowych wywołał u mnie stan lekkiej euforii. Poniżej taka podstawowa mieszanka, myślę, podejdzie każdemu. Polecam jednak posłuchać też pozostałych - a jest w czym wybierać!



N.

piątek, 5 grudnia 2014

Tak niewiele trzeba!



Każdy, kto pracuje z ludźmi (w sensie świadczy im swoje usługi/towar), wcześniej czy później dochodzi do wniosku, że niektórzy z nich są pojebani zdrowo rąbnięci. Początkowo człowiek daje się zaskoczyć tym agresorom, przerośniętym dzieciom, ofiarom szczepionek na grypę, generalnie każdemu, kogo zachowanie odbiega od ogólnie przyjętych norm. I, co najważniejsze, naszych oczekiwań. 

Rok temu, gdy pacjentka wyzwała mnie od kurwy tylko dlatego, że trzymałam się zaleceń lekarza świadcząc jej usługę, mocno się tym przejęłam, wielokrotnie o tym opowiadałam, w sumie po to, by trochę wyładować złe emocje, które takie oskarżenie niesie ze sobą. Nie potrafiłam zrozumieć motywów tej pani, powodu dla którego tak się zachowała, zmiażdżyło mi to nieco ogląd na relacje międzyludzkie. Dziś, dwanaście miesięcy później, kilkanaście turnusów później, kilka kurw później, wiem już, że zasady, które wyniosłam z domu mają zastosowanie głównie tam oraz w gronie najbliższych mi osób. Jeśli idę do pracy, mogę spodziewać się wszystkiego, ale na pewno nie kultury i ogłady moich podopiecznych. 

Pisałam też kiedyś, że po dłuższym czasie spędzonym wśród ludzi takiego pokroju człowiek zaczyna się zmieniać. Dostosowywać do środowiska, w którym się znalazł. Pojawiają się stanowczość i niechęć wobec chronicznych kombinatorów, śmierdzieli, kłamców i alfonsów (czyli tych, który o Twojej profesji wiedzą więcej, niż Ty sam..). Pojawia się też odwzajemnianie agresji i epitetów (choć tu pragnę podkreślić, że nikomu nie powiedziałam, że jest kurwą), czyli zachowania, z którym wolałabym się nie identyfikować. Nie chcę być postrzegana jako ta pani, co warczy na każdego. Obserwuję siebie i swoje zachowanie, by móc chociaż sama przed sobą usprawiedliwiać się z jakiś wybuchów w stronę pacjenta, bo przecież sprowokował mnie, a ja taka zła zwykle nie jestem. 

Z obserwacji tych wynikła dzisiejsza refleksja (choć de facto skrystalizowała się ona w kolejce do kasy w Pepco) - tak niewiele trzeba, by zrobić na drugim człowieku lepsze wrażenie. Nie będę tu zachęcać do uśmiechu, miłych gestów, jak minął dzień i podobnych zwrotów, nie będę pisać o sobie. Skupię się, jak zawsze, na moich pacjentach. To oni są źródłem mego wkurwu, lecz także oni powodują, że chce się pracować w tym porypanym zawodzie.

Przychodzi pacjentka, wiek w okolicach nadętej matrony, komercyjna, więc stopy całować, bo płacę, to wymagam. Klasyka gatunku. Przychodzi spóźniona na zabieg 1 godz. i 10 min. Przychodzi i rzuca kartę, kwitując swą obecność słowami: Spóźniłam się.

Tyle. Spóźniłam się. Żadnego przepraszam albo spierdalaj. Nic. I stoi. Delikatnie próbujemy nakłonić panią do jakichkolwiek wyjaśnień, ale to jak grzebać kijem w gównie - bez sensu. Musiałam babona przyjąć, bo była z mojej zmiany, gdybym odesłała ją do planowania, trafiłaby już na zmianę koleżanki, która nie zasłużyła na obcowanie z podmiotem i ma co robić, więc pracy dokładać jej nie będę. Dzięki temu odjechał mi autobus (następny za 40 min), nie zdążyłam na przesiadkę i wróciłam do domu gruuubo po czasie. 

Życzenia masywnej sraki zaliczyła też dziś pani w Pepco. Kolejka do kasy dłuższa niż w osiedlowym mięsnym piątkowym popołudniem. Nagle zza stojaka z papierami ozdobnymi wyłania się kobiecina z torebką na prezent w garści i obwieszcza, że ona ma tylko to i chce bez kolejki. Poszczególne ogniwa podniosły głos, iż każdy tu ma tylko coś. Tylko tasiemkę. Tylko skarpetki dla wnuka. Tylko świeczkę. Itd. Baba przede mną pozwoliła jej wejść, a spytana, czy ja i inni z tylko jedną rzeczą też możemy przed nią skasować towar, oburzyła się. No i jestem bezczelna! 
Zrozumiałabym, gdyby wpychająca się pani była starsza, schorowana, niepełnosprawna, w ciąży, z wrzeszczącym bachorem, no cokolwiek. A tak, to tylko wkurw. 

Tymczasem tak niewiele potrzeba, by uchronić się przed natikową biegunką. Zupełnie inaczej traktuje się osoby, które nie dają się na dzień dobry poznać jako gbury i furiaci. Potrafią się przywitać po wejściu do pomieszczenia, przeprosić za spóźnienie, przełknąć ego i przyjąć na klatę, jeśli nic nie da się poradzić na konsekwencje ich czynów. Potrafią podziękować. Z grubsza wystarcza nawet, jeśli po prostu nie wyżywają się na nas, bo są nieudacznikami. Jeśli pamiętam, że dana jednostka przy każdym spotkaniu drze na mnie mordę, bo to jest jej sposób bycia, to chyba jasne, że odczuwam do niej głównie niechęć i odrazę, a co za tym idzie, nie będę chciała jej iść na rękę. Natomiast, jeśli spóźniona osoba dotychczas raczej ujmowała mnie swoim charakterem, czy kulturą, to choćbym miała rozmnożyć wanny przez pączkowanie, coś wymyślę. Z czystej sympatii.

Tak niewiele trzeba, bym uznawana była za miłą i uczynną osobę - i równie niewiele, by wyszedł ze mnie diabeł. Tylko odrobina kultury wystarcza, by nie wyjść na buraka i zostać pozytywnie zapamiętanym. Oraz jedna kurwa, bym maksymalnie uprzykrzyła delikwentowi pobyt na turnusie.

Tak niewiele.

N.

niedziela, 30 listopada 2014

WeekEnd - Zimo, napierdalaj!


WZLOTY I UPADKI

Jest lepiej, znacznie przyjemniej! Nie wiem, czy bardziej przyczyniła się do tego praca (o czym niżej), czy mróz. W końcu wraca mi energia do życia, ZBCC powoli przechodzi, nawet trochę potruchtałam w tym tygodniu.

Jednak od początku. Poniedziałek i wtorek były jeszcze dość ciężkie, choć już bez bólu kręgosłupa, bez problemów z lokomocją, ale wciąż z małą chęcią do czegokolwiek. Popołudniowe zmiany w pracy dają możliwość zagospodarowania poranków w dowolny sposób - leniwe śniadanka, ogarnianie domu, pisanie postów itp. W moim wykonaniu było to dosypianie ile wlezie (a wchodziło dobrze..) i panika, bo o, fak, za pół godziny muszę wyjść! :) Po pracy nadawałam się co najwyżej do ponownego zakopania w pościeli.

We środę rano zaskoczyłam samą siebie. Mój (nierealizowany od 2 tygodni..) plan treningowy zakłada dwa biegi w tygodniu, jeden właśnie we środę. Przyszła środa, to wstałam o 8, zjadłam śniadanie, pół godziny szukałam ubrań do biegania, a gdy je znalazłam, poszłam biegać. GPS zastrajkował już po pierwszym kilometrze, więc truchtałam do momentu, gdy poczuję stawy. I tak pyknęłam 7 km. Czyli prawie wg planu.

Bieganie sprzyja rozmyślaniom. Doszłam do wniosku, że powinniśmy wprowadzić do regulaminu uzdrowiska zapis, że pacjenci, którzy wymuszają wyższą temperaturę kąpieli siarkowej, niż ta, która została zlecona przez lekarza, powinni wypłacać nam (zabiegowcom) dodatki zdrowotne, czy coś w ten deseń. Bo nas trują siarkowodorem. Przemyślenia te i szerzenie idei wykonywania zabiegów wedle ich metodyki (oraz bulwers i wyzwiska pacjentów), spowodowały, że we czwartek wybuchłam. Ale tak serio. Leciały kurwy, wraz z nacią wszelaką. Aż się sama musiałam iść poskarżyć na swoje zachowanie ;p Zaczęło się od pana, który wzorem Oravic, czy innych ciepłych źródeł siarkowych, chciałby się WYGRZAĆ, więc MAM mu nalać GORĄCEJ wody siarkowej. Poinformowałam niezbyt grzecznie, że nie widzę sensu takiego zabiegu, bo ani mu to nie pomoże, a tylko nam zaszkodzi. No, ale pan oczywiście ma w poważaniu, by nie powiedzieć, że w zadku moje zdanie i MAM mu nalać gorącej wody. Tama pękła. Odmówiłam, włączyłam zegar, bo szkoda czasu na takie dyskusje i wściekła jak stado os wróciłam do naszego centrum zarządzania siarkowym wszechświatem. Tam przydybały mnie koleżanki i jak zaczęłam, tak chyba z 10 min nawijałam - niech już te elementy jadą do domu, kończą turnusy, bo normalnie rozpacz bierze, niby to dorosłe, a dzieciarnia taka, brak jakiejkolwiek odpowiedzialności, choćby za samego siebie, bo już nie mówię o innych, najpierw czekają 1,5 roku na zabiegi, by potem je olewać i się wygrzewać, to już mieliby trochę rozsądku odstąpić swoje miejsce naprawdę potrzebującym, ludziom, którzy chcą skorzystać, chcą się leczyć, a sami niech jadą do Oravic, taniej im to wyjdzie. I jeszcze będą siebie i innych wkoło truć siarkowodorem - sami posiedzą 10 - 15 min i wydaje im się, że nic złego się nie stanie, a za 10 lat nagle zdziwienie, że z oczami coś nie tak. Napierdzielałam tak długo i wulgarnie. Głośno i prześmiewczo. Koleżanki nie dostrzegając początkowo tego, że to napad agresora, przyłączyły się do zabawy i dodawały swoje frazy. W piątek wszyscy pacjenci chodzili jak w zegarku. Z resztą, podskoczyłby któryś..

We czwartek, jak co tydzień, branżowa siatkówka. Wspominam o niej jedynie z powodu prób urządzenia z treningu imprezy andrzejkowej - część przyniosła ze sobą alkohol, niektórzy narąbali się tak piwem lub sokiem Somersby, że aż przykro było stać obok. Było to dla mnie srogie zaskoczenie.

W niedziele zaskoczyłam się ponownie. Zwykle, jeśli nie wybiorę się na bieganie przed 10, to już odpuszczam, bo nie starcza mi czasu na ogarnięcie wszystkiego. A tu bum, niewiele myśląc, ubrałam się, trzasnęłam na lica grubą warstwę kremu dla sportowców i wyruszyłam na dziewiczy bieg moich nowych butów. Takie to proste! Jednego dnia nie mogę dojść do kibla, drugiego hasam 8 km, jakby to było mycie zębów.

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Plan na ten tydzień zrealizowany!
- przeżyłam, pacjenci też,
- prezenty ogarnęłam na tyle, że już chyba wiem, co kupić, Choć właściwie w każdej chwili mogę zmienić zdanie ;p
- ciasteczka będą wieczorem, bo na razie kuchnia zajęta,
- absolutnie powróciłam na biegowe ścieżki, choć pisząc to w zeszłym tygodniu nie sądziłam, że to zrobię,
- wybrałam 10 pozycji, które chcę puścić w świat i serce mi się kraja, bo mocno przywiązuję się do książek :(

Na przyszły tydzień szykuje mi się niezły misz-masz w pracy - każdy dzień inaczej. Spraw do załatwienia w tzw. wolnej chwili nagromadziło się tak dużo, że postanowiłam jednak rozpisać je z konkretną datą realizacji - reklamacja balerin we wtorek, sukienka do krawcowej - poniedziałek, poczta - jak raczą mieć otwarte w godzinach otwarcia ;p 
Poza tym wielkich planów nie mam, ewentualnie jakiś ekstra post? :D

Jutro 1 grudnia - wielkie ubieranie blogerskich choinek :D Zobaczymy ile osób w tym roku zacznie świętować już w adwencie <3

N.

niedziela, 23 listopada 2014

WeekEnd - Czyste niebo? Jeszcze nie.


WZLOTY I UPADKI

Poranne zmiany cieszą chyba każdego z wyjątkiem mnie :) Niby dobrze jest wcześniej skończyć pracę i mieć cały dzień do zagospodarowania, jednak w (mojej) praktyce kończy się to odsypianiem zarwanych poranków i odtruwaniem organizmu z siarkowodoru. Więc nie robię za wiele.

Poniedziałek miał być wyjątkowo produktywny - praca, Decathlon, rejestracja do lekarza, poczta i ogarnianie domu - gdzieś po Decathlonie musiałam już dać sobie spokój, bo baterie siadły i do przychodni już bym nie dojechała. Swoją drogą, to wspaniale, że do przychodni owej nie da się dodzwonić, bo ignorują telefony, trzeba przyjechać osobiście po termin za pół roku.. Oczywiście jedynie w godzinach działania rejestracji :>

Wtorku nie pamiętam. Środę już bardziej, bo poszliśmy z Mężczyzną do kina. Nie poszłam więc pobiegać i tak jakoś wyszło, że to już drugi tydzień opierdalania się (z pominięciem pracy i siatkówki) i coraz trudniej jest się pozbierać do kupy.

Z drugiej strony fizycznie wcale nie jest ze mną lepiej, a jak nie biegam, to i psychika siada, więc pacjenci mają ze mną ciężki czas :D Jedna baba zaliczyła pogadankę o celowości jej pobytu na turnusie w ogóle, że ludzie czekają latami, by tu przyjechać i skorzystać z dobrodziejstw siarki, a ona przychodzi i mówi mi, że chce ciepłą siarkę, bo coś ją przewiało i potrzebuje się wygrzać (w temperaturze, którą nasz organizm uznaje za bardzo ciepłą, czyli coś ok. 40 st. i więcej, siarka nie za bardzo się wchłania, bo przecież w tym momencie kluczowym dla organizmu jest pozbycie się nadmiaru ciepła z ustroju. No i wytrzymanie ataku siarkowodoru, którego stężenie drastycznie wzrasta w kabinie wraz z parującą, ciepłą wodą). Inny pan zarzucił mi, że mu nalałam za mało wody (ma zlecenie od lekarza na kąpiel półpełną - pół wanny siary), a że jest wątłej postury, to nie wypiera tak tej wody, jak spasione wieloryby, które głównie na takich kąpielach się meldują, więc go mniej przykrywa i on jest stratny. Kazałam mu się zastanowić po co w ogóle przychodzi - po siarkę, czy konkurować z innymi w tym, jak głęboko się zanurza w wodzie - jeśli po to drugie, to jedyne wyjście jakie widzę w jego sytuacji, to przytyć. Sanatoryjni zawarli sobie pakt, że przychodzą na siarkę punktualnie, ani 5 min wcześniej. Oczywiście im dalej w turnus, tym trudniej im wyrobić na czas, więc Natusia w odwecie wypierdala z kąpieli każdego ze spóźnieniem powyżej 5 min :D Jedna pacjentka wyraziła nadzieję, że w przyszłym tygodniu pójdę sobie na inny dział.. cóż, nie pójdę :D

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Cóż, miednica dalej pobolewa przy napięciu mięśni brzucha, ale nie mam siły wstać z łóżka, to co się będę forsować jakimiś ćwiczeniami, phi ;p Książek dalej nie ogarnęłam, ale po sobotniej zmianie przywiozłam do domu moje służbowe cichobiegi i wyszorowałam, wybieliłam, bo były już czarniejsze od samego osadu z siarki! Teraz są bielsze, niż dziewicze, nieskalane myśleniem mózgi kuracjuszy ;p

Plan na przyszły tydzień przedstawia się następująco:
- przeżyć i nie zabić nikogo w pracy,
- ogarnąć prezenty mikołajkowe i gwiazdkowe - choć ten jeden raz chcę mieć spokój nieco wcześniej, niż dopiero w wigilię,
- kupiłam nowe foremki i potrzebuję przetestować przepis przed świętami, więc będą ciasteczka!
- absolutnie powrót na biegowe ścieżki, bo zaraz Bieg Świetlików, a ja nawet nie rozdziewiczyłam nowych butów..
- tak, ogarnę te książki.

FILM TYGODNIA

Byliśmy w kinie na Furii - bo tańszy bilet, bo Brad Pitt, bo godzina seansu znośna. Bo nic normalnego w kinach teraz nie ma :( Choć przez kilka pierwszych scen podskakiwałam w fotelu jak przerażona panienka, to pod koniec byłam już tak wciągnięta w akcję, że chętnie sama chwyciłabym za karabin i postrzelała tu i tam. Bardzo mi się podobał - jak na film wojenny.

Kolejny nijaki tydzień sobie przeleciał. Może gdyby w końcu pierdolnęło mrozem i śniegiem, jak na końcówkę listopada przystało, moje siły witalne wróciłyby do mamusi. Może gdyby wyszło jakieś słońce, byłoby przyjemniej?

N.

sobota, 22 listopada 2014

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Ciemno już..

..zgasły wszystkie światła!


W zeszłym tygodniu dwukrotnie zapadły u nas egipskie ciemności. Sytuacja ta związana była z jakimiś pracami i uzdrowisko zostało powiadomione o planowanym czasie trwania tych niedogodności. Jako dobre uzdrowisko, postanowiło niezwłocznie poinformować o tym także personel i kuracjuszy, plakatując niemal każdy skrawek ściany, drzwi, podłogi i serwetki, gęściej niż niejedno ugrupowanie plakatowało miasto przed wyborami. Wydaje mi się, że nawet srajtaśma miała ten subtelny grawer..

Jak to zwykle bywa, wszyscy wszystko wiedzą, ale gdy gaśnie światło - oj, armagedon!

Przy pierwszym wyłączeniu prądu nie było mnie w pracy, ale z opowieści koleżanek wiem, że było ciężko - ciężko tłumaczyć dlaczego nie da się nalać siarki do wanny, gdy nie ma prądu (tzn. tłumaczyć to jeszcze - bo pompy nie działają, natomiast przekonać pacjenta że bez tej pompy nie zadziała.. nope), ciężko ogarnąć ryjące się elementy, które nie pójdą przełożyć zabiegu na inny dzień, gdyż ponieważ z powodu dlatego, że nie. I jeszcze ciężej się robi, gdy dwie godziny później pompa po prostu umiera i znów siarka się nie leje :D

To środa, jak wspomniałam, ominęły mnie te atrakcje. Piątkowa przerwa w dostawie prądu wypadała centralnie na mojej zmianie. Piastowałam właśnie tron Pierwszej Prądowej, więc nie spodziewałam się jakiś problemów z pacjentami nie ogarniającymi, że nie da się zrobić prądów, bo nie ma prądu.

Ha, ha!

Jednak od początku - prądu mieli nas pozbawić o 15. Ponieważ we środę mieli lekki poślizg, więc nikt nie spodziewał się, że akurat równo o 15 nastaną ciemności. Nastały jakieś 40 min później. Całe uzdrowisko, prócz masażystów, którym prąd akurat do niczego nie potrzebny (;p), odetchnęło z ulgą i wydało z siebie jęk zachwytu, nie no, jasne, zawodu ;p Dopóki nie zrobiło się ciemno na zewnątrz, siedziałam w oknie i czytałam książkę. Potem zdecydowałam się na spacer.

Na borowinie pustki i nieliczni szczęśliwcy, którzy załapali się na ciepłe jeszcze okłady. Na recepcji pyskówka, bo pacjentka chce przełożyć zabieg, a pani w recepcji nie potrafi powiedzieć jej tu i teraz kiedy dokładnie się on odbędzie (dziewczyny odcięte od kompa i systemu niewiele mogły zrobić ponad zapisanie danych delikwentki i oddzwonienie do niej, gdy prąd już wróci - ale wiecie, jak tak można nie szanować ludzi!? ;p) Biuro usług to samo, tylko więcej stanowisk i więcej decybeli. Na fizykoterapii tłum ludzi - chcą czekać, niech czekają. Hydroterapia to już jakiś kosmos - cicho, ciemno i tylko latają głupie pytania klienteli.

- Jest ciemno, ale ja mogę mieć wirówkę w ciemnościach, mnie to nie przeszkadza.
- Ale wirówki nie działają.
- Dlaczego!?
- Yyyy (debil, czy se jaja robi?), ponieważ silnik wirówki, ten wprawiający wodę w ruch, zasilany jest z sieci.
- To nie możecie wymienić go na taki spalinowy?

- Hydro-Jet też nie działa?
- Nie, też jest na prąd.
- No, ale woda w środku jest, to tam jeszcze prąd przepływa w trakcie zabiegu?
- (debil, czy jaja?).. prąd tylko zasila.
- Aha.

- Magnetronik to moglibyście robić, przecież to pole magnetyczne, nie elektryczne!
Nie wdając się w szczegóły tłumaczymy, że te modele, które mamy da się uruchomić tylko przez panel dotykowy, a on jest zabezpieczony i bez prądu nie działa. O dziwo dali se spokój ;p

- Co mi tu pani mówi, przecież świeci się światło, to jak nie ma prądu!?
- To są światła awaryjne, zasilane przez generator..
- No, czyli prąd jest!

- To kiedy będzie prąd?
- Nie umiem powiedzieć (o ja, kryształowa kula!)
- To kto ma to wiedzieć!?
- (debil, czy jaja se robi?).. może elektrownia?

- I co, mam tu tak siedzieć i czekać?
- Może pani iść do pokoju, przyjdzie pani, jak włączą prąd.
- Skąd mam wiedzieć, kiedy włączą!?
- Gdy zapali się światło w pokoju.. 

Hit tego roku, powiadam Wam!
- Ile watów trzeba, by zrobić takie TENSy? 
- ???!?
- Bo jakby to było wystarczająco, ile produkuje ten generator od zasilania awaryjnego, to mogłaby pani podłączyć tam aparat i byłyby prądy!
- (nieee, ten to na pewno skończony debil..)
Po tym tekście ilekroć ktoś z personelu wchodził mi do gabinetu, chwytałam za elektrody od aparatu, wskakiwałam na leżankę i próbowałam podłączyć je do świetlówki, która zapala się awaryjnie :D 

Pacjentka, o której będzie osobny Kuracjusz Polski.. tylko czekam aż skończy zabiegi, bo pewnie jeszcze się uzbiera historii ;p
- Dzień dobry, ja na krio.
- Dzień dobry. Na razie nie ma prądu i..
- No wiem przecież, siarki też mi nie chcieli zrobić.. ale krio to krio.
- Nie działa bez prądu...
Dalej następuje tłumaczenie, dlaczego ciepły azot (;p) nie wydostanie się bez prądu z butli, jednak poskutkowało dopiero wskazanie wtyczki do kontaktu - pamiętajcie, po najmniejszej linii oporu.

W czasie deszczu dzieci się nudzą... a starszyzna w ciemnościach.
Pan kuracjusz chwycił za gitarę i głosem kościelnego zaczął umilać nam czas. Po 20 min miałam ochotę okaleczyć się. Repertuar był tak szeroki, że disco polo w Vox FM to przy tym śmietanka światowej muzyki! Ba, mimo nastania jasności, pan nie przestawał i gdy zaczął katować Mazurka Dąbrowskiego, miałam już ciężkiego agresora! Po tym pamiętnym piątku wróciłam tak skonana do domu, jakbym 12h ładowała węgiel łyżką do cargo.. 

Bo w ciemności budzą się demony. 

N.

środa, 19 listopada 2014

Yankee Candle - Ginger Dusk


Miałam nie kupować więcej wosków.
Uległam.
Choć za namową :)

Sezon świeczkowo-woskowy w pełni. Nic tak nie ociepla atmosfery w listopadowe popołudnie, jak wesoło podrygujący płomień. Do tego słodkie lub korzenne zapachy, zwiastujące nadchodzące już od dwóch tygodni Boże Narodzenie. Nim sięgnę po waniliowe herbaty i babeczki, odpalam zakupiony jakieś dwa miesiące temu Ginger Dusk.


Wosk pochodzi z tegorocznej kolekcji jesiennej (Q3 2014). Wybrała go moja Mama - sama pewnie bym się nań nie zdecydowała, wydawał mi się mocno wtórny do tego, co już posiadam w zapasach. Leżał zawinięty w folię w szufladzie i na bank bym o nim zapomniała, gdyby nie wielkie szukanie adaptera do karty microSD i rozpierdol zrobiony przy okazji :)

Imbirowy Zmierzch to bardzo mocny zapach. Właściwie wystarczy go odpakować i położyć na kominku - odpalać wcale nie trzeba, a woń momentalnie roznosi się po pomieszczeniu. Zastanawiam się, czy nie wrzucić kawałka tarty do szafy z ubraniami lub do samochodu. Sam zapach opisać można w dwóch słowach: cytrus i imbir. Ten pierwszy mocno odświeża powietrze, natomiast imbir nadaje..charakteru? Pikanterii? Jeśli pijacie herbatę z imbirem, to wiecie o co chodzi - jest to ostry, wyrazisty napar, aż drapie w gardle.


Zapach nie zmienia się podczas palenia, stąd po jakimś czasie gaszę kominek i daję sobie chwilę wytchnienia. Początkowo dziwiłam się, że tak odświeżający zapach stanowi jesienną propozycję, ale ilekroć wypełniam nim dom, ogarnia mnie chęć na herbatę, pledowy kokon i zajmującą lekturę.
Takie to jesienne!

N.

niedziela, 16 listopada 2014

WeekEnd - Sztorm

WZLOTY I UPADKI

Ciężko zanotować jakiekolwiek upadki, gdy głównie się leży. Długie weekendy nie dotyczą sektora ochrony zdrowia, więc podczas gdy większość społeczeństwa robiła nic, ja bawiłam się w małego elektryka - czyli fizykoterapia! Sądziłam, że zainteresowanie zabiegami w tak leniwym dniu będzie znikome, tymczasem ulatałyśmy się z koleżanką bardziej, niż każdego innego dnia. Efektem tego wtorkowe święto spędziłam głównie w pozycjach przeciwbólowych i w humorze dalekim od podniosłego.

Środa przyniosła miłe spotkanie z koleżanką ze studenckiej ławy, obgadałyśmy kogo mogłyśmy, wymieniłyśmy się co ciekawszymi przypadkami z pracy. Z jednej strony dobrze wiedzieć, że to nie tylko u mnie pacjenci zachowują się..zaskakująco, z drugiej zaś pojawia się refleksja - dokąd zmierza ten świat, skoro kulturą osobistą popisuje się w porywach co trzeci klient?

Reszta tygodnia przeleciała migusiem, w końcu wolny wtorek zadziałał trochę jak niedziela i nagle we środę już był piątunio. Przez ten cały czas nie wdziałam butów biegowych ani razu. Trochę tęskno mi było, ale rozsądek namawiał, by dać sobie jak najwięcej luzu. Jest źle, dość źle.

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Biegać nie biegałam, ale zad ruszyłam nie raz. Do codziennych ćwiczeń brzucha jeszcze mi daleko, ale już coś się w temacie zadziało. Bardzo powoli i bardzo boleśnie. A od czwartku rozważałam rtg miednicy :D Miałam bardzo bliskie spotkanie z koleżanką z drużyny podczas odbioru piłki na siatkówce, po którym do końca dnia nie opuszczało mnie przeświadczenie, iż rozeszło mi się spojenie łonowe (choć pewnie boli to stokroć bardziej..). Do dziś jak napnę m. prosty brzucha to łzy mi stają w oczach..
Sport to zdrowie, nie? ;p

A jakie wyzwanie? Pobiegam. Jak prosty brzucha dalej nie da rady, to poćwiczę chociaż skośne. Odłożę i sfotografuję książki, które chcę sprzedać.

PIOSENKA TYGODNIA

Moje niemałe zaskoczenie jeszcze z zeszłego tygodnia to poniższy kawałek. Nie spodziewałabym się pośród cycków, wódy i pseudofolkowej stylówy czegoś tak przyjemnego dla ucha. W sumie to cieszę się na koniec współpracy Cleo z Donatanem - mam nadzieje, że jej solowy repertuar podryfuje gdzieś bliżej sztormu, niż słowianek :)


Z życzeniami uśmiechu na twarzy,
N.

niedziela, 9 listopada 2014

WeekEndu nie będzie

Nie wiem, czy bardziej zniechęca mnie moje zmęczenie, czy męczy obniżony nastrój.

wtorek, 4 listopada 2014

Jak prać buty biegowe?


Celibat biegowy jeszcze do jutra! Już od niedzieli mnie nosi, ale jestem twarda, gdy napotkam na swej drodze buty lub legginsy, odwracam wzrok :D A buty już wyschły, więc właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, bym pomyliła środę z wtorkiem i pomknęła polem, lasem już dziś :)

Nim to nastąpi, słów kilka o praniu obuwia biegowego. Już od jakiegoś czasu moje cichobiegi dopominały się czyszczenia, szczególnie po treningu, gdy musiałam zdejmować je na bezdechu i wynosić na balkon, by domownicy mnie nie eksmitowali. Spreje i cuda antybakteryjne dawały radę przez jakiś czas, no ale ile można myć włosy suchym szamponem?

Moje pojęcie odnośnie prania butów ograniczało się do wiedzy, iż producenci tegoż stanowczo je odradzają. Bo się zniszczą. Bo siateczki się potargają. Jeśli są klejone, to klej puści. Jeśli szyte, to szwy puszczą. Tymczasem buszując po sieci, między stronami przekonującymi, iż śmierdzący but to taki element charakterystyczny dla biegacza i cóż, trzeba z tym żyć (yyy?), a stronami przestrzegającymi, podobnie jak producenci obuwa, przed drastycznym wpływem wody i proszku do prania na delikatną strukturę buta (który jakimś cudem wspaniale radzi sobie w deszczowe dni i w błotnistym terenie..), znalazłam kilka słów rozsądku od osób, które zastraszyć się nie dały i bezceremonialnie wrzuciły buty do pralki.

Gdybym miała podsumować kilka złotych rad:
  1. Przed praniem czyścimy buta z błota, piasku, kamyków w bieżniku - dla bezpieczeństwa pralki.
  2. Wyciągamy sznurówki, wkładki, sensory :)
  3. Sznurówki pierzemy w woreczku na bieliznę - znów by nie zniszczyć pralki, gdy końcówki powtykają się w dziury w bębnie.
  4. Buty natomiast powinniśmy prać, albo ze szmatami (chyba czystymi, bo nie wyobrażam sobie traktować buta mieszanką cifa, domestosa, pronto, spreju do szyb itd ;p), albo w starej poszewce. U mnie był to podkoszulek ojca, przeznaczony na szmaty, z długimi rękawami, dzięki czemu zrobiłam z niego worek i do środka upchałam buty - cały ten cyrk również dla ochrony bębna pralki, choć znam osoby, które się tak nie certolą.
  5. Co dodać do prania? Ograniczyłam się do proszku do prania, ale jeśli posiadacie preparat do prania obuwia sportowego, no to chyba jasne :) Płyn do zmiękczania tkanin jest zbędny.
  6. Wybrałam program do prania wełny, wyłączyłam też wirowanie. O ile to drugie polecam, tak program do prania wełny to była przesada - buty ociekały z wody dwa dni, schły prawie tydzień, a i tak nie były zupełnie czyste. W przyszłości wypiorę je jako syntetyki w 30st :)





Choć buty wymagały dodatkowego, ręcznego czyszczenia z plam po błocie, to główny cel prania został osiągnięty - NIE ŚMIERDZĄ. Nic się nie rozkleiło, żadne nici nie puściły, siateczki są całe.
Prałam model Nike Revolution.


N.

niedziela, 2 listopada 2014

WeekEnd - Układanka


WZLOTY I UPADKI

Tydzień zaczęłam z mocnym postanowieniem poprawy odżywiania się. A potem jakoś tak wciągnęło mnie życie, że dopiero w okolicach czwartku przypomniałam sobie o swoich nierealizowanych planach. Poniedziałek w pracy miałam nieco sztywny, wszak kolana nie do końca dobrze radziły sobie z kontrolowanym przysiadem, więc jak mi coś spadło na ziemię, to rolowałam kręgosłup do skłonu i dopiero podnosiłam daną rzecz :D Współpracownicy mieli ubaw, ja dużo ruchu, więc po półmaratonie nie miałam nawet zakwasów (ha!). Zaskakującym było, jak dużo energii mam, chęci do działania, produktywnych poranków itp., a im bliżej weekendu, tym gorzej - energia gdzieś się ulotniła, kręgosłup znów dał o sobie znać, kilkaset przysiadów na siatkówce również nie pozostało bez kwaśnego echa.. a przecież przez ten czas nie przebiegłam ani 100 metrów! Czyżby to nie treningi biegowe tak mnie tyrają? :>

Wczoraj odbyłam grobbing - trzy nekropolie, prawie 10 km w nogach (mam nadzieję, że nie bulwersuje Was fakt, że włączyłam Endomondo na cmentarzu.. ;p), cały dzień wyjęty z życiorysu i jeszcze spęd rodzinny wieczorem (jak zawsze kończący się nieco za późno). Dziś jeszcze wizyta u Babci i może, ewentualnie, choć niekoniecznie, w końcu usiądę na zadku i odpocznę. I może zaplanuje w końcu coś zdrowego do jedzenia!

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Jedzenia co prawda nie ogarnęłam, ale buty biegowe wyprałam. Chyba nawet już wyschły, choć biegać na razie nie zamierzam. Sądziłam, że uda mi się zagłaskać swój organizm w ramach regeneracji po połówce, jednak plany, a rzeczywistość..cóż :)

W tym tygodniu już koniecznie ruszam z budowaniem gorsetu mięśniowego! Choć tego nie widać, mam wrażenie, że moje nie trenowane nijak ciało rozpływa się, traci fason ^^ Jest takie nie moje

FILMIK MOTYWACYJNY

What's your Limit? Pan z tego filmiku tuż przed rozpoczęciem sezonu alpejskiego (zeszły weekend) zerwał sobie Achillesa -.- 

Mam świadomość, że to podsumowanie jakieś takie mało konkretne jest, ale na dobrą sprawę, to niewiele się działo w tym tygodniu. Praca, dom, przemyślenia. Dużo myślenia, czasem dziwne wnioski, jakieś wątpliwości, chęć zmiany otoczenia. Tak to jest, jak się regularnie nie ogarnia pierdolnika w głowie - gdy w końcu dojdzie do głosu, człowiek zaskakuje sam siebie swoim cynizmem. Z tą złotą myślą zostawiam Was na resztę niedzieli i życzę słonecznego tygodnia!

N.

środa, 29 października 2014

1. PZU Cracovia Półmaraton Królewski


Przebiegłam półmaraton.
Chyba wciąż to do mnie nie dociera :) Pamiętam, jak kilkanaście tygodni temu, wracając z pracy słuchałam TEJ piosenki. Przed oczami pojawiła się scena, gdy przebiegam przez metę, uradowana, dopingowana przez bliskich, dumna z siebie jak paw. I poryczałam się ze wzruszenia (w autobusie..). Od tamtego zdarzenia moim przygotowaniom do półmaratonu towarzyszyły głównie dwie emocje: ekscytacja oraz paniczny lęk. Jednego dnia podczas treningu po mojej głowie buszowały piękne wizualizacje biegu, kolejnego ból właściwie całego ciała i ogromne zmęczenie powodowały, że żałowałam swojego zgłoszenia się. Może to właśnie ta huśtawka emocjonalna ostatnich tygodni spowodowała, że gdy wybiła godzina zero, a potem wbiegłam na metę, nie czułam prawie nic..

Po pakiet startowy udałam się w piątek rano. Biuro zawodów było tak schowane, że zwiedziłam cały Stadion Miejski, nim w końcu trafiłam, gdzie chciałam :) Napaliłam się też strasznie na expo, ale o tej godzinie nie działo się tam NIC. Tak więc po 5 min było po wszystkim i pojechałam jeszcze po ubezpieczenie NNW. Tutaj mała dygresja - wiele osób było zdziwione tym, że ubezpieczam się na bieg. Lub, gdy jadę na narty (szczególnie za granicę). To nie są duże kwoty (bieg - 1,66 zł, narty - 5 zł/dzień), a spokój ducha jest. Może Kraków to nie Boston, ale nie mam pewności, że moje teoretycznie zdrowe serce nie postanowi z dupy zatrzymać się podczas półmaratonu :D Bo już o jakiś błahostkach typu skręcenia/zwichnięcia/złamania/wbiegnięcie do Wisły nie wspominam - to się może przytrafić każdemu.

Wracając do pakietu. Jego zawartość jak zwykle - numer startowy, koszulka, makulatura, bony na posiłek regeneracyjny.. Urzekło mnie natomiast opakowanie - worek! To zdecydowanie lepsze rozwiązanie, niż kolejna reklamówka, która zalegnie na wysypisku. Będę sobie w nim nosić buty na siatkówkę ^^

W niedzielę obudziłam się nieco oszołomiona. Po raz pierwszy doświadczyłam czegoś, o czym dotychczas tylko czytałam lub słyszałam od innych biegaczy - nerwowej nocy tuż przed startem. Nijak nie mogłam się wygodnie ułożyć, było mi za zimno, za gorąco, poduszka była zła, wszystko było złe. Chyba do drugiej w nocy przeglądałam internety na telefonie, bo myślałam, że oszaleję! Dobrze, że była zmiana czasu, zawsze to godzina więcej spania. Po dość leniwym poranku ruszyłam z Rodzicami w stronę Rynku.


I tam w końcu poczułam się dobrze! Znajomy ucisk w klatce piersiowej, zwiastujący narastającą ekscytację, takie wewnętrzne ciepło, pozwalające na pozbycie się odzieży wierzchniej, wielowarstwowej tamtego dnia ;p Tłum rozgrzewających się biegaczy, skaczących w strefach startowych, tłum kibiców, hejnał tuż przed wystrzałem pistoletu i... lecimy!

Pierwsze dwa kilometry
..to wydostawanie się ze strefy startowej, dość tłoczna Grodzka, jeszcze bardziej tłoczne Planty, aż do momentu, gdy wbiegamy na Piłsudskiego! Ta cisza i pustka zwykle tłocznej ulicy, sami biegacze (biegłam po torowisku, więc byłam tramwajem ;p) i mgła, która sprawiała, że Kraków stał się takim trochę miastem wymarłym, po którym ktoś przepędza 3 tysiące ludków ;p Humor mi dopisywał, chwilę później dogoniłam Pana Bosego Biegacza i z uciechą słuchałam jego ripost na dajesz, dajesz! kierowane w jego stronę od innych biegaczy (sama nacięłam się na B3K nawołując do dawania i usłyszałam, że daje, to jego dziewczyna, jemu, w łóżku :D). Aleje okazały się być beznadziejne do biegania, wszędzie koleiny, ale już za raz, za momencik mieliśmy wbiec na kółko wokół Błoń. Momentalnie siły witalne mnie opuściły, no nie lubię tam biegać i już. Zajęłam głowę piosenkami w odtwarzaczu i parłam naprzód.

Siódmy kilometr
..trochę mnie zaskoczył. Jednym z wariantów na kryzys głowy, było podzielenie dystansu na 3 x 7 km. A tu nagle, ku mojemu zaskoczeniu, nie wiem kiedy, pierwsza siódemka pękła. Zupełnie tego nie czułam w nogach, ba, zdałam sobie sprawę, że nie robię marszobiegów!

Dziesiąty kilometr
..dał mi w zad. Było mi zimno, mimo długich spodni i rękawów, opaski na uszy i komina. Brakowało tylko rękawiczek - miałam tak skostniałe palce, że nie mogłam sobie poradzić z rozpięciem kieszeni w spodniach i wydobyciem miodu.. Jeszcze długo po powrocie do domu odpisywałam na fejsie uderzając nosem w ekran telefonu, bo rączki nie działały. Dziś schodzi mi skóra z palców <3
Było to też moment, gdy zaczęłam zwalniać. Może to już zmęczenie, może wystudzone zimnem mięśnie, w każdym razie z każdym kolejnym kilometrem słyszałam w słuchawkach coraz gorszy lap pace.

Trzynasty kilometr
..spędziłam na otwieraniu i konsumpcji miodu :D Mam nadzieje, że nie będzie tego na żadnych zdjęciach! Potem już tylko myślałam, że zaraz Rynek i czekający na mnie Rodzice, trzeba trzymać fason ;p Na Bernardyńskiej wypatrzyłam Ewelinę, przywitałam się i oddałam dalszemu kumulowaniu energii na pętelkę po Rynku. Pierwsze pytanie mojej Mamy - czy dam radę dalej biec - musiałam wyglądać bardzo źle, choć nawet nieźle się czułam. Biegi uliczne dają taką energię, moc, skutecznie odciągają myśli od tego ile już się przebiegło, ile przed nami - liczy się tylko to, co będzie za zakrętem. A za zakrętem czekał (i dopingował).. Dziadek! Znowu mnie zaskoczył! Dostałam takich skrzydeł, że wyprułam z Wiślnej i nagle na Plantach opadła ze mnie energia, chwilkę musiałam pomaszerować, dopiłam przekazaną przez Rodziców colę. I właśnie wtedy zaczęły się schody - minęły mnie zające na 2:10! Jak to się stało!? Przecież jak zawracaliśmy przed Rondem Matecznego, tych baloników nawet nie było widać.. Gdzie ja posiałam cały ten czas? Dziś patrzę na endo i wiem - traciłam już od 10-go kilometra. Ruszyłam w pogoń za pacemakerami. Po dwóch kilometrach nawet oni zaczęli zostawiać mnie w tyle..

20-21 km
..to na tym odcinku rozegrał się mój półmaraton. Walka z głową, walka ze zmęczeniem, walka z ambicją. Na problemy z głową miałam przygotowane kilka haków, wizualizacje, wierszyki itp. Zmęczenie postanowiłam po prostu ignorować. Dopóki stoję na nogach, mogę biec. Niestety, ambicja.. Startowałam z planem ukończenia biegu. Nie nastawiałam się na konkretny czas, wiedząc, że marszobiegi do form szybkiego przemieszczania się nie należą. Tymczasem pierwsze 10 km pocisnęłam tak dobrze, iż w mej głowie zrodził się pomysł na zrobienie półmaratonu w 2h, no może kilka minut dłużej. Na taki obrót spraw nie wpadłam, więc nawet nie wiedziałam, jak bronić się przed swoimi głupimi pomysłami :D Oczywiście nie byłam fizycznie gotowa na taki czas, ale głowa jakoś tego nie akceptowała i gdy wpadłam na metę z czasem netto 2h 11 min 14 sek, wcale nie czułam się zwycięzcą.

A przecież jestem zwycięzcą.

Postawiłam sobie cel. Dołożyłam starań, by przygotować się do tego startu (kilkanaście tygodni planu treningowego, litry niewypitego alkoholu, kilka imprez, na których mnie nie było, ileś tam niezjedzonych czizików ;p), pobiegłam i bieg ukończyłam. W przyzwoitym, myślę, czasie.

I choć dla wielu osób jestem szalona, wielka, bo to przecież półmaraton, przecież 2h biegania, to mam takie wrażenie, że nie zrobiłam nic szczególnego. To chyba najdłużej dochodzący do mnie sukces biegowy :)

Regeneracja
Może komuś się przyda te kilka zdań. Intensywne treningi przed półmaratonem zrujnowały moją gibkość. Czułam się (i dalej czuję) jak kaleka, bo jak bym się nie schyliła, zawsze coś ciągnie, coś blokuje. Mięśnie miałam bardzo napięte, masaże i stretching niewiele pomagały. Opracowywanie punktów spustowych przynosiło poprawę może na tydzień. Tymczasem po niedzielnych zmaganiach stała się rzecz dziwna - rozluźniłam się.

Być może ma to związek z tym, co robiłam po biegu, by następnego dnia bolało mniej. Otóż - gorąca kąpiel. Nie przepadam za kiszeniem się, ale jak mus, to mus. Z resztą, musiałam się rozgrzać, bo byłam tak przemarznięta, że zsiniały mi usta. Posiedziałam kilkanaście minut w gorącej wodzie, przyjmując dość zaskakujące pozycje (by zanurzyć jak najwięcej ciała), rozmasowałam sobie nogi - stopy, stawy skokowe (a więzadła mocno się napracowały!), podudzia, kolanom dałam spokój (i dobrze, jak się potem okazało), udka i pośladki. Potem dochodziłam do siebie zawinięta we wszystkie koce świata. Gdy temperatura w końcu osiągnęła normę, zabrałam się za rolowanie - butelka z gazowaną wodą i dawaj - podudzia, uda z każdej możliwej strony oraz pośladki na piłce do tenisa. Rolując boczną stronę ud odkryłam przyczynę dziwnego bólu w okolicy kolan - napinacz powięzi szerokiej się wziął i napiął za bardzo.. pociągnął całe pasmo biodrowo-piszczelowe i kolana zawyły. Oczywiście, co się nasłuchałam odnośnie kolan, to moje, ale o tym później ;p Na szczęście rolowanie, masaż i święty spokój uchroniły mnie od rozwoju stanu zapalnego, więc uff.
Wieczorem zażyłam powtórnej kąpieli, tym razem z dodatkiem soli. Potem delikatny stretching i dużo snu. Może niepotrzebnie kręcę nosem na wygrzewanie się w wannie?

Wsparcie
A teraz streszczę Wam rozmowę telefoniczną z moją Babcią. Nie przyjechała z Dziadkiem na Rynek, więc postanowiła zadzwonić wieczorem. Z gratulacjami. Bardzo specyficznymi :>
Zaczęła od wypytania na ile to ten półmaraton? Moja odpowiedź wyzwoliła w niej hejt absolutny, dowiedziałam się, że jestem niepoważna, przecież to nie jest normalne tyle biegać, jak ja teraz będę chodzić, pewnie boli mnie kolano, co ortopeda mówił? czemu go nie słucham, zniszczę sobie stawy. Nie szanuję swojego ciała! Oczywiście, gratuluje mi tego półmaratonu, ale jest na mnie zła za taką lekkomyślność.

Z rodziną tylko na zdjęciach ;D

I tak właśnie wyglądał mój debiut na 21 km. Półmaraton. Jestem półmaratończykiem :) Wciąż brzmi to jak abstrakcja. Organizacyjnie nie mam żadnych ale, nawet wgniecione w asfalt banany nie zrujnowały mojego dobrego wrażenia. Trasa bardzo mi się podobała, jako rdzenny osadnik Grodu Kraka nie miewałam dotychczas okazji do przebiegnięcia się tunelem pod Rondem Grundwaldzkim, drąc mordę, bo echo niesie :) albo wykręcania sobie kostek w koleinach na Alejach. I ten mrok mgły!
Impreza zdecydowanie warta polecenia!

PZU, nie ma za co ;p


N.

niedziela, 26 października 2014

WeekEnd - Pobiegamy, zobaczymy!

Miłe słowa od Beaty Sadowskiej :)

WZLOTY I UPADKI

Na dobry początek tygodnia nieco złych wieści. Mój ulubiony fitness klub poinformował, iż kolejne zmiany w grafiku dokonane zostały. Już się w zeszłym tygodniu nacięłam i na pewniaka chciałam zapisać na zajęcia, których nie ma.. i po analizie nowego świstka z rozpiską doszłam do wniosku, że ograniczyli liczbę zajęć wspominanemu już na łamach tego bloga prowadzącemu. No, spoko. To jak teraz ma zajęcia tylko w pt i sob, to ciężko będzie nań trafić. Aż tu w poniedziałek pojawił się nowy grafik, tym razem nie przewidujący żadnych zajęć z Kubą. Very bardzo zrobiło mi się przykro i już miałam fochem zarzucić, coś pt. Moja przygoda z Azikiem zaczęła się od zajęć z Kubą, niech więc wraz z ich brakiem, braknie też mnie w bazie klubowiczów, ale po pierwsze - szkoda by mi było pilatesa z Justyną, a po drugie - mój czasowy rozbrat z Azikiem miałby miejsce niezależnie od zmian kadrowych, więc byłoby to takie pitolenie dla pitolenia :)
Ale szkoda, nikt tam tak mnie nie cisnął, reszta prowadzących widząc mój zmarszczony ryj przy szóstym powtórzeniu w serii zaleca chwilkę oddechu, zamiast stanąć obok i konsekwentnie odliczać do końca. Bo co to za progres, jak na drugi dzień nie ma nawet zakwasów?

Ten denny poniedziałek uratował nie kto inny, jak Mężczyzna. Są kobiety, którym na pocieszenie trzeba dać kwiatka, z jakimś drobnym, srebrnym łańcuszkiem w zestawie (;p), inne trzeba wykarmić (w tej grupie stoję na czele!) lub napoić. Są takie, które wymagają czułych słów i wielogodzinnych analiz sytuacji oraz takie, których uwagę trzeba odwrócić od złych wieści. I tak Azik-gate zaprzątało mą głowę tylko do momentu, gdy Mężczyzna wręczył mi swój stary telefon, który na dniach będzie moim nowym i zaczęłam go ogarniać <3
Przepaść między prędkością działania mojego starego HTC i tego nowego jest tak rażąca, że nie nadążam za tym, co się dzieje na ekranie, gdy go smyram :D Wszystkie moje aplikacje zainstalowały się w 10min, gdy ktoś do mnie dzwoni, pukam i już połączenie odebrane, a nie, jak wcześniej - gra i wibruje jeszcze 10 sekund, a rozmówca, albo dalej słucha sygnału połączenia, albo mojego kurwa, działaj, noooo ;p

Reszta tygodnia upłynęła pod znakiem bo półmaraton. Nie idę na siatkę, bo półmaraton. Nie ubiorę cieplejszych butów, bo wszystkie, które mam są na obcasie/słupku i mogłabym skręcić nogę, a przecież półmaraton. Nie idę na piwo, bo półmaraton, a nie chce mi się tłumaczyć czemu nie piję ;p

W piątek z rana wyruszyłam po pakiet startowy, chciałam pobuszować po Expo, ale jakoś nic się tam nie działo.. Pojechałam więc do PZU po ubezpieczenie NNW (sponsor tytularny, a 1,66 zł za osobę nie mógł wybulić!), gdzie pogawędziłam sobie z panem Łukaszem o bieganiu, ironii tej całej sytuacji, dostałam nawet dodatkowe opcje - na wypadek zawału serca lub krwawienia śródczaszkowego :D

Sobota upłynęła mi na Targach Książki i buszowaniu po Bonarce. O Targach napiszę kilka słów na dniach, o shoppingu nie ma co wspominać - miałyśmy wpaść z Mamą do dwóch sklepów, a prawie zamknęłyśmy galerię :) I nic sobie nie kupiłam -.-

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Ogarnąć się. Jak na człowieka bombardowanego z każdej możliwej strony owsiankami, owocami goi, jarmużem i takimi tam zdrowymi produktami przystało, postanowiłam wziąć się za swoją dietę. Czytam jak szalona, szacuję ile kcal powinnam przyjmować, jak jeść, by jeść regularnie (co przy pracy na zmiany łatwe nie jest) i bardziej odżywiać się, niż po prostu karmić. Nie powiem, wdrażane przez Mężczyznę zmiany żywieniowe sprawiają, że po raz pierwszy zrobiłam cokolwiek w tym kierunku poza stwierdzeniem, że jem byle co. Jakoś tak nie chcę odstawać ;p

Regeneracja. Buty biegowe idą do zasłużonego prania i nie ubieram ich dopóki nie zapomnę, że już mi się nie chce biegać (co pewnie nie będzie trwało długo po wybuchu endorfin ładowanych przez 21 km...). Tyrałam swój organizm, zrealizowałam swój szalony plan - teraz należy mu się dużo głaskania!

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

..uważam za zakończone! :D
We wtorek pohasałam ze 3 km, prawie zaryłam twarzą o chodnik po potknięciu się (czasem nie rozumiem jak udaje mi się zagiąć prawa fizyki i wyratować z takiej pozornie beznadziejnej sytuacji..), we czwartek olałam siatkówkę i poszłam na bieżnię torturować się przez 6 km. Ku mej radości GPS umarł i nie powstał, więc biegłam na czuja, zmieniając nieco plan treningowy. Ale było zimno i przyjemnie!

Do niedzieli mój jedyny kontakt z butami do biegania miał miejsce przy próbie zmycia zeń błota po czwartkowym treningu. Chwyciłam za mojego ukochanego CIFa z wybielaczem, poszorowałam i..wybieliłam podeszwy tak, że wyglądają jak nówki, nieśmigane. Idealnie na półmaraton :D

A samą połówkę ukończyłam z czasem netto 2:11:14 - coś bym urwała i ta świadomość jakoś przesłania radość z tego, co się dziś stało! Ale z godziny na godzinę zad mi odżywa, więc pewnie jutro będę z dumą paradować w pracy z medalem na szyi!

Rany! Półmaraton za mną. Co ja będę robić!?

PIOSENKA TYGODNIA

Vance Joy - Riptide - tłuką to teraz w radio, tłukę to teraz na odtwarzaczu. Także ostrożnie, uzależnia :)

N.