niedziela, 8 września 2013

Biegowy update

Dzisiejszym biegiem zakończyłam trzeci tydzień planu treningowego i poczułam ogromną chęć pochwalenia się szczegółami ;p

Pierwszy tydzień rozpoczynał marszobieg - 10 min biegu, półtorej minuty marszu i tak 3 razy. Biegać poszłam wieczorem, by marsz owy uskuteczniać pod osłoną nocy, bo jak spotkam kogoś znajomego, to będzie przypał ;p Było spokojnie i bardzo przyjemnie, osiedlowe żule dzielnie dopingowały, a ja wróciłam do domu z mocnym niedosytem.


Dlatego na drugi bieg pierwszego tygodnia (szalone 20 min ciągłego biegu) czekałam z utęsknieniem, nie mogąc się skupić tego dnia na niczym, bo oto wieczorem wdzieję buty na nogi i wio! Jakież było moje zdziwienie, gdy po jakiś 3 minutach biegu moje nogi odmówiły posłuszeństwa, zamieniając się w dwa betonowe bloki! Każdy krok to była walka z grawitacją, każdy podbieg był niczym podejście na Giewont, a po tych 20 minutach byłam cała zlana potem.. A tak się jarałam tym biegiem..


Następny trening pierwszego tygodnia przypadał na sobotę, ale podjęłyśmy z Mamą dość spontaniczną decyzję o wypadzie na Turbacz i z treningu nici. Właściwie to byłam przekonana, że obrócimy do Nowego Targu, na Turbacz i z powrotem do miasta na tyle szybko, że spokojnie wcisnę jeszcze pół godzinki biegu. Nom, ale ja + plany = fiasko :D

Drugi tydzień to wydłużanie czasu biegu ciągłego, we wtorek zaszalałam 2 x 15 min z 1,5 min marszu. I znów, niedosyt! Biegnę, biegnę, biegnę, stoper krzyczy, że już, że koniec, a ja w środku niczego, 15 min piechtą od domu.. I do tego wiał wiatr, gps nawalał i wszystko było nie tak ;p


Czwartek i 25 min biegu. Miałam iść z samego rana, zebrałam się dopiero koło 11, więc słońce trochę mnie zmęczyło, ale to dobrze, bo dalej odczuwam, że mogłabym (i chcę!) więcej, no, ale plan to plan.


I nadchodzi weekendowy trening (powtórka z 2 x 15 min)! Specjalnie z myślą o spontanach mojej Mamy przesunęłam treningi o jeden dzień, że nawet jeśli w sobotę gdzieś nas wywieje, to w niedzielę spokojnie pobiegam. Ha. Ha. Ha. Nie. W piątek wieczorem zapadła decyzja - Kościelec. Więc w niedzielę średnio garnęłam się do biegu, oj, średnio ;p Dodatkowo podczas schodzenia od Murowańca nagle odezwało się prawe ścięgno Achillesa, więc byłam święcie przekonana, że z bieganiem mogę się pożegnać na najbliższe pół roku - na szczęście to fałszywy alarm i kicam dalej!

Tak, tydzień trzeci! 3 x 12 min biegu przeplatane (tradycyjnie) 1,5 min marszu. Wybrałam się wieczorem (ach, ta duma!), biegło się super..do czasu. Po jakiś 20 min dostałam ślinotoku, jakbym miała wymiotować - nie wiem, czy ktokolwiek z Was rzygając zwraca uwagę na ilość, konsystencję i smak śliny, którą w popłochu produkują w tym momencie ślinianki, ale swego czasu dużo wymiotowałam, także pewne obserwacje mam ;p Zatem - biegnę, w ustach basen, a w głowie panika, bo jak to? puścić pawia pod Galerią Dekada!?!? :D:D
Z gracją znaną tylko osobom, które nie potrafią splunąć nie opluwszy się samemu, pozbyłam się nadmiaru cieczy z ust. Co ciekawe, ani mnie nie mdliło, ani nie rwało trzewiami, tylko ślinianki szalały dalej, nie wiem, może próbując mnie utopić? Przeszłam więc przedwcześnie do marszu, splunęłam jeszcze z milion razy i byłam gotowa kontynuować bieg. Takich atrakcji jeszcze nie miałam.


Czwartek znów bieg z rana, wedle 11 ;p Tym razem szau, 30 min (w końcu!) z 3 przebieżkami! Znów napaliłam się na ten trening, znalazłam sobie 100 m kawałek płaskiego, opracowałam trasę tak, by przed przebieżką nie wdrapywać się na żadne wzniesienie i po pierwszym sprincie stwierdziłam żałobę po mojej kondycji i wytrzymałości :D To było zacnie tragiczne.. Przy drugim podejściu jeszcze coś tam się rozpędziłam, ale trzeci raz sobie odpuściłam. Pewnie lepiej byłoby zaatakować trasę wieczorem, wtedy, gdy czuję się najlepiej, niestety biegnie ona w takim miejscu, że nawet ja się boję zapuszczać tam po zmroku. Przebieżek w tym planie nie brakuje, więc jeszcze będę miała okazję się zrehabilitować.


Dziś GPS bawił się ze mną w kotka i myszkę - niby już złapał fixy, a ledwie ruszyłam, znowu szukał. Także kolejny raz zjadło jakieś pół kilometra.. Pomijając niedomogi sprzętowe, biegło mi się bardzo przyjemnie, początkowo odezwało się kolano swoim ostrzegawczym pomrukiem (chyba pajacyki w rozgrzewce mu nie spasowały), ale skupiłam się na śpiewającej mi do ucha pani Turunen i jakoś pofrunęłam dalej. Kolano dało sobie spokój, ból głowy męczący mnie od obiadu trochę popuścił, więc z pewnym niesmakiem zwolniłam do marszu (dziś znowu 3 x 12 min z przerwami na 1,5 min marszu) - dobrze, że nie jestem zawodowcem, bo nijak nie trzymałabym się zaleceń trenera ;p


Kolejny tydzień już bez marszobiegów! Hurrraaaaa! :D:D Teraz będę walczyła z przebieżkami, spróbuję wbić na pobliską bieżnię, może lepiej przemęczyć 40 min biegając w kółko, niż spalić się na podbiegu ;p

Run, Natik, run!


1 komentarz: