piątek, 16 września 2016

V Bieg Charytatywny Fundacji Tesco Dzieciom

Wpadam na metę z soczystym Czyj to był, kur*a, pomysł!? i momentalnie odpowiadam sobie sama - twój, głupia ;p


Piękne mamy lato tej jesieni! A w sobotę 10-go września, to już w ogóle - słoneczko, upał i chętniej rozwaliłabym się nad Bagrami, niż leciała w trupa 10 km. No, ale skoro już wszystko dograne i umówione..

Umawiamy się z kolegą chwilę po 9-tej, jedziemy w okolice Błoń i tam zostawiamy samochód. Ostatnie sprawdzanie, czy wszystko mamy, czy chipy dobrze zawiązane i ruszamy w okolice mety w poszukiwaniu toi toia. Potem podróż za jeden uśmiech i na śledzia w okolice startu i można zacząć się rozgrzewać.

Kolega biega od niedawna, a ten start ma być jego debiutem (niestety nie mam muffsów na metę..), więc między kręceniem biodrami a wymachami ramion opowiadam mu co i jak, że lewa wolna itp ;p Tętno 100 na pokładzie, można biec! :D

Kilka chwil po starcie okazuje się, że kolega nie żartował z tym, że pyka dyszkę w 50 min (mieszka na tym samym osiedlu co ja, a to nie jest płaski teren..), postanawiamy więc się rozdzielić (nie będzie popychu na mecie). Sunę Bulwarami, trochę mi się dłuży, nogi mnie bolą, a zabrana butelka z wodą przeszkadza. Przed mostem Dębnickim postanawiam zrobić z niej użytek i oblewam sobie wodą plecy. Nie mija 100 metrów i muszę przejść do marszu, bo zaczyna mi się kręcić w głowie (yyy?) - myślałam, że to może wina tego oblania się wodą, ale z premedytacją ominęłam głowę i szyję, więc czemu? Do tego mrowią i drętwieją mi ręce <3 Stan ten utrzymuje się kilkanaście sekund i jak ręką odjął, mija. Biegnę dalej. Tzn, przeplatam bieg marszem :) Jest ch*jowo, ale stabilnie, jak mawia klasyk. Przy wodopoju załapuję się na prysznic (brawa i ogromne dzięki dla tego pana, który oblewał!), popijam wodę, resztę wylewam na siebie. Ruszam jakby na pełnym baku, przebiegam przez most i.. ups, podbieg.


Ten podbieg. Kolega mówi, że też wymiękł, chociaż sadzimy podobne przy każdym treningu na osiedlu, to jednak wtedy combo temperatury i zniechęcenia powaliło nawet jego. Wyszłam na górę i puściłam się biegiem. W przeciwieństwie do większości mijanych biegaczy, nie mam zahamowań przy takich zbiegach - modliłam się tylko w duchu, by nie trafić na piasek, bo przyczepność moich butów nań określa tylko jeden parametr: zero, brak, ni mo przyczepności. Na szczęście piasku nie uświadczyłam, zawrotne 3:30/km rozwinęłam, a przede mną ostatni (mój najukochańszy!), stały element krakowskich biegów - kółeczko! Tak bardzo już mi się nie chciało przebierać nogami :(

Po kilkunastu minutach widzę metę. Trochę przyspieszam, cała się trzęsę, choć nie wiem, czy z zimna (oblałam się cała wodą, a co!), czy znów mnie coś zaczyna brać, ostatnie metry na oparach, ale oto jest! Rząd wolontariuszy z medalami, jeden dla mnie, woda w garść i sru do barierki. Wiszę na niej tak długo, aż znajduje mnie kolega (zameldowany na mecie od 10 min..). Próbuję się przywitać z jego strefą kibica, ale pod kopułą znów helikopter, więc dalej wiszę na barierce :D Już widzę oczami wyobraźni siebie tak odwodnioną i zniszczoną, że rzygam całą resztę dnia.. I spoko, tylko za trzy godziny mam być w pracy! o.O

I wtedy nadchodzi feta Tesco. Trochę się z kolegą dziwimy, że tego jedzenia nie widać (biegamy dla żarcia, żeby było jasne ;p), ale po odkryciu strefy gastro na stadionie już nie ma dla nas ratunku. Jem chyba wszystko prócz jajecznicy, w tak dzikich konfiguracjach, że do dziś nie wiem dlaczego ostatecznie nie rzygałam do końca dnia ;D Spróbowałam też nowego wedlowskiego karmelowego kremu i przepadłam <3 Gdy koledze w końcu ustaje gastrofaza, ładujemy się do samochodu i odjeżdżamy (nażarci i machając medalami do innych kierowców) w stronę zachodzącego słońca.

Dwa pobiegowe wnioski:

  1. Laska, ogarnij się, za miesiąc półmaraton, a ciebie niszczy dyszka w upale?
  2. Nigdy nie biegaj, gdy potem musisz iść do pracy - dramat murowany.
SMSa z wynikiem dostałam dopiero parę dni temu, dlatego czuję więcej, niż dumę, że z tym wpisem wyrobiłam się podobnie, jak organizatorzy z oficjalnymi czasami :) A teraz dopijam wino ze szklanki i nastrajam na ostatni wolny, acz imprezowy weekend tego miesiąca i życzę Wam luzu w nogach na niedzielnych wybieganiach!

N.

środa, 7 września 2016

VIII Bieg w pogoni za żubrem

Dziś ostatni z zaległych biegowych wpisów! Wyszłam na prostą, a już w sobotę kolejny start, kolejny kontent będzie :) 


Ten bieg to znów inicjatywa Oli! O ile wspomnienie Biegiem na Bagry 2 jakoś nie grzeje mego serca, tak niedzielne południe 26 czerwca wciąż wywołuje uśmiech na mej twarzy - z dwóch powodów.
Pierwszy to otoczenie - z dala od Krakowa i trasa po Puszczy - tam jest naprawdę pięknie i tylko bułkowe lenistwo powoduje, że nie biegam tam co weekend.
Drugi to pogoda, ale o tym poniżej :)

Moje przygotowanie do startu ograniczyło się do styrania się w pracy, potem zniszczenia na imieninach rodziców i regeneracji podczas 3 h snu <3 Dobra baza pod 8 km! Do tego żar z nieba i tętno w kosmosie jeszcze przed startem #teamhr100 - stojąc w tłumie biegaczy rzucam jeszcze Oli, że teraz stoimy i się odwadniamy każdym cm ciała, potem pobiegniemy miastem, gdzie asfalt wytopi z nas ostatni tłuszcz, a pewnie puszcza zamiast chłodem, powita nas deszczem, bo przecież zapowiadali ulewę.

O, jak bardzo, kutwa, byłam blisko w swych żarcikach..

O 12:00 ruszamy, jest spoko, opowiadam Oli heheszki z pracy i tak leci nam czas do pierwszej kurtyny wodnej na granicy Puszczy. Mniej więcej tam wyprzedza nas pani na wózku elektrycznym, takim bardziej 'Murica Style, niż Hawking's Style, chociaż żadna z tych karoc prędkości świetlnych nie rozwija :D Troszku przypał. Na niebie już same chmury, w oddali pomruki burzy - powinnam zatrudnić się w tivi i przepowiadać przyszłość ;p

Dalej trasa prowadzi wśród drzew. Gdyby mnie ktoś spytał jak biegliśmy, no to takie jakby kółko, jajko, tu jakiś ostry zakręt - tyle. Zrzut z endo niżej :D


Można mnie wysadzić w lesie i jest więcej niż pewne, że z niego nie wyjdę bez pomocy ludzi lub elektroniki <3

Nadchodząca nawałnica jakby pozbawiła las tlenu, biegło mi się tragicznie, nie mogłam normalnie oddychać. Chociaż patrzyłam na Olę i to chyba nie była wina powietrza, tylko wyczerpanie. Gdy dopadłam wodę, jednocześnie piłam z jednego kubka, a drugi już wylewałam na głowę. Chwilę później pojawiły się pierwsze krople z nieba, Oli kazałam biec szybciej, niebo się otworzyło i zaczęła się impreza.

Właściwie to nie mam jakiegoś problemu z burzami, nie boję się ich, o ile nie jestem właśnie w górach - spieprzam wtedy w takim tempie, że pewnie niejedna życiówka mi pęka. Natomiast tamtego dnia łamane wiatrem i spadające nam pod nogi gałęzie zrobiły mi taki skok adrenaliny, że momentalnie ruszyłam w pogoń za Olą. Ona pewnie miała swój skok, bo znikała mi na horyzoncie szybciej, niż ja przebierałam nogami :D

Na 6,5 km, przy krańcu lasu miał być drugi wodopój, Ale nie był potrzebny, więc wszyscy wolontariusze siedzieli w karetce (?), a ja łącząc w zwojach mózgowych zastane fakty: asfaltowa droga, którą płynie rzeka po kostki + skraj lasu + walące wkoło pioruny, już widziałam siebie usmażoną. Z tym pozytywnym nastawieniem wykręciłam ostatni, najszybszy kilometr. Gdy dobiegałam do mety z nieba posypały się ostatnie krople, a 10 min później wyszło słońce.
Cudownie.

Choć biegłyśmy za żubrem, na mecie czekał na nas ciepły lech free (bo wywaliło prąd w Niepołomicach i lodówki nie chłodziły). Po raz pierwszy, korzystając z faktu, że jestem na biegu samochodem (Oli), zabrałam sobie rzeczy na przebranie, ręczniki itp., nie chciałam jej przepocić tapicerki - możecie sobie tylko wyobrazić ja bardzo cieszyłam się po, że w miarę suchych ciuszkach wracamy do Krk.

Po tym biegu nastąpiła przerwa w startach - trochę mi się nie chciało biegać na siłę, trochę miałam inne rzeczy do zrobienia, bardzo biegi kolidowały mi z weselami. Ale tak, jak pisałam na początku posta, już za kilka dni czeka mnie dyszka i choć z czasem na treningi u mnie słabo, to jakoś tak już nie mogę się doczekać! :)

N.