niedziela, 25 stycznia 2015

WeekEnd - Czasie, zwolnij!


WZLOTY I UPADKI

Trzeci tydzień smarkiem płynący. I chyba, tfu, tfu, odpukać w niemalowane, ostatni ;p Aura za oknem i prognozy pogody wskazują, że zima wraca (choć na chwilę!), więc nawet jeśli mój układ immunologiczny wciąż niedomaga, to może mróz wykosi te wirusy, które zafundowały mi jakże ciekawy początek roku!

Zasmarkana, czy nie, pracować musiałam. I narzekać nie będę, bo chyba mi się mocno przyfarciło, że w ogóle pracuję w styczniu. Nawet szalenie dużo, porównując do stycznia 2014.. Los i grafik rzucił mną na fasony - stanowisko, od którego zaczynałam swoją siarkową przygodę. Nie ukrywam, że czuję się tam niczym królowa włości i rządzę się jak tylko mogę. Swoją kadencję rozpoczęłam od ustawienia pacjentów - bo się rozleźli jak guma w starych majtach! Ma baba zabieg o 14:30, więc przyjeżdża o 13 i robi rozpierdol na pół uzdrowiska, że nikogo nie ma na fasonach! Ja w tym czasie obsługuję pacjentów w innym gabinecie, a o tej nieszczęsnej 14:30 wracam na fasony, bo dopiero wtedy są tam zapisani pacjenci. Pani zaczęła od wydarcia się na mnie, że ona busa ma raz na godzinę i bla bla bla, więc niewiele przejmując się faktem, że jesteśmy na korytarzu, pod czujnym okiem kamer (bogu dzięki nie rejestrują dźwięków ;p) i innych pacjentów, co se przybywają jak chcą, bo im się w domu nudzi, odrzekłam delikwentce, żeby się przespacerowała do planowania i ustawiła sobie zabiegi tak, by jej się z busami zgadzało, bo NIE CHCE MI SIĘ iść jej na rękę, szczególnie, że kosztować mnie to może posadę, a jeśli zdarzy się jej jakieś nieszczęście, to i pozew cywilny. I niech wyzywa mnie jak chce - nie ona pierwsza i nie ostatnia. Słuchajcie, zadziałało ;p

We wtorek poczułam się na tyle dobrze, że odpaliłam sobie jakiś lajt z Chodakowską. Nie jestem w stanie znieść jej usypiającego sposobu prowadzenia tych ćwiczeń, mam dużo zastrzeżeń do prezentowania pozycji wyjściowych i samego ruchu, ale same propozycje są tak podstawowe, że aż idealne na dochodzenie do siebie po trzech tygodniach bezruchu. Zasapałam się, spociłam, zakwasy na brzuchu zrobiłam - mission completed.

Środa stała pod znakiem zamiany ról - tym razem to ja byłam pacjentem i z zafascynowaniem poddałam się najszybszemu na świecie badaniu palpacyjnemu, którego rzetelność z pewnością bym negowała, gdyby nie fakt, że jego autorka znalazła to, co znaleźć miała, właściwie od kopa, w przeciwieństwie do całego sztabu jej poprzedników, którym sama musiałam wymacać swój problem. Szacun, pani doktor!

Kolejnego dnia realizowałam się na borowinie, w zastępstwie za koleżankę. Ten dzień był tak intensywny, że aż brakło mi czasu na przygotowanie sobie lunchboxa na piątek ;p Wróciłam też na siatkówkę i grało mi się całkiem przyjemnie, choć jakakolwiek wydolność zdaje się być pojęciem obcym dla mojego ciała.

W piątek prawie, powtarzam - prawie znów pocisnęłam tej samej babie, co w poniedziałek :D Gabinet fasonów mieści dwie wanienki. Na każdą godzinę zapisane są wiec dwie osoby. Rzadko jest tak, że siedzi się tam samemu. Fasony są koedukacyjne i nie byłoby w tym nic niestosownego, gdyby nie dziwny zwyczaj pań w pewnym wieku, by zamiast podciągnąć spodnie nad kolana (wraz z kartą zabiegową pacjenci dostają dokładne wytyczne co mają mieć na poszczególne zabiegi, na fasony na nogi ubrane mają mieć krótkie spodenki lub dres z szerokimi nogawkami, tak by ich podciągnięcie było możliwe. No, ale skoro nikt tej kartki nie czyta, to za ch**a nie można wymagać, by się do tego stosowali..)... więc, panie owe wpoiły sobie, że zamiast podciągania spodni, będą je po prostu zdejmować. Już pomijam to, że czasem moje oczy krwawią.. ale szczytem wszystkiego jest odsłaniać tyłek i mieć pretensje, że obok siedzi mężczyzna i one są skrępowane - w dokładnie tej kolejności. Dzień dobry, gacie w dół, czemu ten pan tu siedzi, przecież to niestosowne..
Pan w końcu wyszedł, przyszła druga niewiasta typu gacie w dół i jak zaczęły trajkotać, to ciężko mi było powstrzymać się przed parsknięciem śmiechem. Oczywiście dostało się też mnie, że na coś takiego pozwalam (bo przecież nie powinnam przyjmować mężczyzny na zabieg, nie daj panie, przyjdzie zaraz kobieta i co wtedy!), a jak już na to parsknęłam, to się jedna oburzyła i znów zwyzywała od nierządnic <3 Mówię Wam, praca z ludźmi to niewyczerpalne źródło atrakcji!

Weekend upłynął pod hasłem Dzień Babci i Dziadka, czyli sprzątanie przez pół soboty, nalot na sklep celem zaopatrzenia w prezenty, niedziela już właściwie spędzona z Dziadkami i teraz chwilka dla siebie, a właściwie dla bloga i przygotowania do jutrzejszego dnia. Strasznie szybko mija mi czas, dopiero piłam szampana z gwinta na tarasie przeoratu, a tu już ostatni tydzień stycznia przed nami!

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Jeśli tendencja bezchorobowa utrzyma się u mnie w nadchodzącym tygodniu, to już chyba czas wdziać buty biegowe. Mam też pełno zaległości z ostatnich tygodni do nadrobienia. Niestety na więcej planów pozwolić sobie nie mogę, bo ten tydzień będzie jeszcze bardziej pracowity, niż miniony i może się okazać, że znów będę funkcjonować w trybie sen - praca - obiad - sen. Oby nie.

BIEGUSIEM - JOGUSIEM

Nie biegałam, to jasne ;p Ale się joguję od dwóch dni i całkiem mi z tym fajnie (fajnie, bo nie mam zawrotów głowy i nie przewracam się przy byle zmianie pozycji). Brak biegania ma też ten plus, że wracam do swojej dawnej gibkości - w końcu skłon w staniu i dotknięcie dłońmi podłogi nie sprawia mi problemu (hell yeah!).

PLAYLISTA TYGODNIA

Nie lubię ćwiczyć w ciszy, ale nijak nie pasowały mi do jogi kawałki, które zapuszczam podczas biegania, czy podłogowych popisów. Z pomocą jak zawsze przyszło spotify i playlisty do ćwiczeń. Te jogowe są dość zróżnicowane - dynamiczne, spokojne, medytacyjne, srakie i owakie. Upatrzyłam sobie jedną, łączącą zarówno kawałki instrumentalne, idealne do praktyk, ale też nieco bardziej żywiołowe, coby sobie popłakać na koniec ;p (serio, zdarzyło Wam się płakać podczas Savasana!?)



Zmykam do książek - trzeba przygotować się na jutro do pracy. Przydałby mi się taki weekend, bym w końcu odpoczęła. Może luty będzie łaskawszy w tej kwestii :)

N.

niedziela, 18 stycznia 2015

WeekEnd - Byle do przodu


WZLOTY I UPADKI

To znów nie był najlepszy tydzień tego roku.. a już tylko 50 kolejnych do jego końca ;p 
Do pracy wróciłam w jeszcze gorszym stanie, niż byłam w poprzednim tygodniu - zamiast gorączki łzy i smarki lały się ze mnie strumieniami, po wyjściu schodami na pierwsze piętro zadyszka nie pozwalała mi mówić, a ściąganiem kubła z borowiną (ok. 20 kg) na ziemię musiałam obarczać innych, bo nie byłam wstanie ustać takiego ciężaru. Wróciłam do lekarstw, by nie utopić się w wydzielinach swojej twarzoczaszki, więc chodziłam tak wytyrana i nieprzytomna, że mój dzień skrótowo można było podzielić na czas pracy i czas spania. Bo jeść nie jadłam za wiele przez ból gardła. 

Dziś jest znacznie lepiej, pomijając ból pleców, ale to zwykłe przeciążenie - tak to bywa, jak po tygodniu leżenia w łóżku, potem drugim tygodniu snucia się niczym zombie, w sobotę zabrałam się za dźwiganie. Niby które mięśnie miały mi stabilizować kręgosłup? Te w zaniku? ;p

Dziś też w końcu się wyspałam, katar już na finiszu (czyli jeszcze tydzień smarkania, ale już jakoś da się funkcjonować), lunchboxy na następny tydzień zaplanowane - prawdziwy chillout! 

W tym tygodniu doszedł do mnie urodzinowy prezent od Mężczyzny. Zażyczyłam sobie nowe pióro. Stare do jakiś wyjątkowych nie należało, kupiłam je, bo chciałam wrócić do pisania piórem, nie wydając na nie od razu całej pensji. Po kilku miesiącach upuściłam je, a spotkanie stalówki z parkietem skończyło się zagiętym dziobem :) Pisać wciąż się dało, ale już bardziej jak nożem po lodzie, niż prawdziwym piórem. Teraz mam tak fajnego Pilota, że siedzę i bezmyślnie bazgrolę po starych rachunkach, bo pisanie znów jest przyjemne. 

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Okazało się, że to, czy posiadam jakiekolwiek plany, czy nie, nie ma większego znaczenia - i tak nie uda mi się NIC zrobić, bo łóżko, leki i smarki. Lub gorączka. W sumie jedyna rzecz, jakiej w tym momencie pragnę, to powrót do ruchowej codzienności - bieganie, ćwiczenia i więcej jogi. A, i trzymajcie kciuki za środę - to będzie ważny i trudny dzień, o którym oczywiście nic Wam nie powiem, ale trochę szczęścia by mi się przydało :)

BIEGUSIEM - LEŻUSIEM

Wejście w tym momencie w bieg istniejącego już planu treningowego byłby samobójstwem. Muszę zatem nieco zmodyfikować treningi biegowe, rozbić na kilka mniejszych form. Zobaczymy jak zareaguje mój organizm, powinno być dobrze, w końcu między napadami senności mam takie zwyżki energii, że mogłabym zastąpić chomiki w elektrowniach :D 


PIOSENKA TYGODNIA

Kawałek dobry do.. biegania ;p Przynajmniej mnie by się przy tym dobrze biegało (i na mojej biegowej playliście już figuruje) - Eelke Kleijn - Lovely Sweet Divine. Tak, mam już ogromną ochotę pobiegać, dużo większą niż przez ostatnie miesiące. Pobiegać nocą, co się dobrze składa, bo i tak cały dzień będę siedzieć w robocie. Biegać pustymi ulicami.

N.

wtorek, 13 stycznia 2015

Gdzie na narty? Tatrzańska Łomnica!


Dwa lata temu dzieliłam się z Wami swoim zdaniem odnośnie zjeżdżonych stoków narciarskich (część 1, część 2, część 3). Były to ośle łąki, bardziej zaawansowane trasy, mekki warszaffki na feriach oraz opuszczone samotnie dla takich aspołecznych typów jak ja ;p Dziś kilka zdań o miejscu, w którym mój but narciarski stanął po raz pierwszy - tak, wszystkich to dziwi ;p - Tatrzańska Łomnica.

Od nieśmiertelnej Kotelnicy Białczańskiej to tylko dodatkowe 30 min drogi. W sumie jadąc z Krakowa nie robi mi już większej różnicy, czy stracę ten czas w samochodzie, czy w kolejce do krzesła na Kotelnicy. Natomiast widoki i trasy definitywnie ową różnicę robią ;p Jedyne o czym trzeba pamiętać, to bezwzględna trzeźwość kierowcy (nie ma, że grzaniec na stoku), dobre opony, napęd na cztery koła lub łańcuchy na wyposażeniu. Na parkingu pod stokiem nie było problemu z miejscem, nawet gdy pojawialiśmy się tam dopiero koło godziny 10 (wysadzaliśmy część wycieczki w Popradzie do aquaparku). Parking jest oczywiście darmowy.


Ból dupy cebulaka i krakowskiego centusia odzywa się dopiero przy kasach, gdzie trzeba (szczególnie w szczycie wysokiego sezonu... na szczęście od wczoraj jest już po tym szczytowaniu) wyskoczyć z ponad 30 euro.. Zakupiony skipass oczywiście uprawnia nas do śmigania także w Starym Smokowcu i Szczyrbskim Jeziorze, no, ale te 36 euro bolało.. Na szczęście w cenie otrzymujemy kilka tras o różnym stopniu zaawansowania, ileś tam krzeseł i dwie gondole. 

http://www.vt.sk/pl/

Ze względu na iście lipną zimę w tym roku, nie dane nam było poszaleć na trasie nr 7. Wujek opowiadał mi, że jest to dość stroma trasa (co za eufemizm ;p), bardzo podobna do kotła w Gąsienicowej (Kasprowy Wierch) - Mężczyzna potwierdził, że dzieje się tam mocno, tym bardziej żałuję, że nie było mi dane tam wjechać. I zjechać.

Bujaliśmy się głównie na czerwonych trasach pod gondolką. Jak na początek sezonu, brak przygotowania i niedomagające kolano - idealne trasy. Można się srogo zmęczyć, jednocześnie nie obawiając się, że ktoś wzorem patafiana, który kiedyś zmiótł mnie z nart na Kasprowym, straci kontrolę nad sprzętem i poleci w dół. Zabijając nas. Bardzo podoba mi się możliwość mieszania tras - raz jadę gondolką nad Skalnate Pleso i zjeżdżam aż do dolnej stacji niebieskiego krzesła (z pożarem w udach ;p), by po wjechaniu krzesłem tym stoczyć się, lajtową już trasą, pod stację pierwszej gondoli. 


Jedyne, czego definitywnie nie polecam, to korzystania z pomarańczowego krzesła - nie dość, że dojazd do niego jest trudny dla snowboardzistów, to jeszcze każdy łazi sobie tam jak chce, więc o wypadek nie trudno. Potem stanie w mega tłumie, bo wszystkie bachory tam jeżdżą. No, chyba że się za lekko ubraliśmy, mróz dupkę ścina, to podgrzewane siedziska troszku poratują ;D

W kwestii żywieniowej jest tam podobnie jak z karnetami - drogo. Herbata 1,9 euro, frytki 2,7 euro, pizza (dla 1 os) 7,6 euro. Toaleta za darmo, jak to zwykle na Słowacji - papier, mydło i ciepła woda w standardzie.

PLUSY:
- zróżnicowane trasy
- system GOPASS (którym muszę się bardziej zainteresować, jeśli chcę jeździć na Słowację!)
- panie w kasach multijęzyczne - dogadacie się nawet mieszając polski z hiszpańskim ;p
- prócz pomarańczowego krzesła, umiarkowane lub żadne kolejki

MINUSY:
- drogie karnety (co ciekawe, kupno karnetu na 3 dni z góry wcale nie jest opłacalne, lepiej brać codziennie nowy)
- drogie jedzenie/picie
- brak oświetlenia stoków
- taki malutki, bo wynikający z warunków atmosferycznych - silny wiatr nawiewał kamienie z nieośnieżonych partii gór, byłoby miło, gdyby obsługa zareagowała i kamienie owe usuwała. 

DLA KOGO?
Hmm, w sumie... Niebieskie trasy, szczególnie u dołu, świetnie nadają się do nauki. Jak ktoś tylko się zwozi, neptykuje od bandy do bandy - ma duuużo miejsca. Dla amatorów stromizny są trudniejsze trasy, jak pogoda da, mocno oblodzone. Jeżdżąc kilka razy z samej góry na dół można się porządnie zmęczyć. Dla każdego coś miłego!

N.

niedziela, 11 stycznia 2015

WeekEnd - Ruina


WZLOTY I UPADKI

W przeciwieństwie do poprzedniego, ten tydzień ciężko nazwać ciekawym, czy intensywnym. Po dość produktywnym poniedziałku nastał chorobowy wtorek i tak już zostało właściwie do czwartku/piątku. Wszelkie plany biegowe, nordicowe, siłkowe i towarzyskie poszły w odstawkę. Okropny ból głowy, brak akomodacji wzroku (ile nowych siniaków nabytych podczas wycieczek do kuchni, bo szafa przecież stała inaczej..), wkurw i godziny w przepoconej pościeli, której nawet sama nie mogłam sobie zmienić, bo moje serce nie potrafiło ogarnąć nawet minimalnego wysiłku fizycznego. No, i bezsenne noce, bo przecież sypiałam głównie w dzień.

W piątek postanowiłam się ruszyć - mam świadomość, co się dzieje z ciałem, które głównie leży, a jeśli już się przemieszcza, to 5 metrów, do kibla. Odstawiłam pseudoefedrynę, która co prawda pozwala mi nie utopić się we własnych smarkach, ale robi z serca jednobiegową skrzynię biegów. I zasiadłam do jogi. Po kilkunastu minutach praktyki dorobiłam się takich zakwasów, że do dziś nie zelżały. 

Piątek był też dniem moich urodzin. Leżąc zdyszana na macie po Powitaniu Słońca (jakże wysiłkowym..:/) przypominałam sobie o tych wszystkich zajebistych pomysłach na spędzenie tego szczególnego dnia, które błąkały mi się po głowie. Niestety, wyszło jak zawsze - świętowałam w domowym zaciszu. 

Sobota upłynęła po znakiem żeberek z Wieliczki i koteła kuzynki. Alergia na kocie furo nie pomagała, ale ubaw miałam przedni - Bonsai aka Koteł aka Wzdęta Kita ma coś ok. 3 miesięcy (ze schroniska, więc do końca nie wiadomo) i jest tak głupi, że aż zabawny ;p

No, a dziś 3. Bieg Wielkich Serc, który w sumie mogłabym odpuścić, ale potraktowałam jak zwykły trening. Trochę słabszy, bo po chorobie. I cóż, trochę słabszy jest tu dużym uproszczeniem, ale czego się spodziewać, gdy większość mięśni w zaniku?

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

JEŚLI wierzganie kończynami podczas polekowych koszmarów nocnych uznamy za nordic walking, to swoje zeszłotygodniowe postanowienie jak najbardziej zrealizowałam ;p Do wyzwania anatomicznego też dołączyłam, ale nie powtarzałam nic prócz pierwszej lekcji, bo oczy nie współpracowały (za to mam zajęcie na dziś!). A do Lidla nawet bym nie dotarła i choć żałuje, że nie mam maty tej maty do ćwiczeń, to z ciuszków też nic nie kupiłam. 100% skuteczności! ;p

I teraz, jak myślicie, planować cokolwiek i na przekór znów się rozchorować, czy prychnąć na ten podpunkt nosem? :p

BIEGUSIEM

.... :D

Tym sposobem dzisiejszy WeekEnd wyszedł dość ubogo. Nie był to najlepszy tydzień tego roku. Na szczęście przed nami jeszcze 51 do zagospodarowania!

N.

czwartek, 8 stycznia 2015

Rok dobrych nawyków!


Śmiać mi się chce (yy, raczej płakać), gdy czytam swój poniedziałkowy post i zawarte w nim słowa. W przeciągu kilku/kilkunastu godzin zmieniło się dosłownie wszystko. Na dobry początek ostatniego tygodnia wolnego, zadzwoniła szefowa, żem potrzebna, bo kadrę znów zdziesiątkowało. Więc od środy znów pacjenci! Yay! We wtorek zmiotło mnie.

Co? Nie wiem do dziś, jakiś wirus, może to tylko grypa w wersji light, może jakieś inne krakowskie cudo. Stawiłam się wczoraj w pracy i momentalnie okazało się, że nie ma AŻ tyle roboty, by obecna w pracy kadra nie ogarnęła, więc zostałam odesłana do łóżka. No, i tak leżę, fallus mnie strzela z nieróbstwa, czytać się nie da, bo oczy bolą, internety też bolą, tego posta piszę od wtorku na raty ;p 

Od poniedziałku zmieniła się jeszcze jedna rzecz. Pisałam, że straciłam wiarę w sens postanowień, bo realizuję je raczej.. mniej niż bardziej. A wieczorem przeczytałam wpis Marysi z Żony Modnej o wyrabianiu dobrych nawyków i klasnąwszy w dłonie rzekłam: to jest to!

Niezależnie od tego, czy bliższa Wam teoria, iż powtarzanie pewnych czynności wchodzi w krew po 12-stu dniach, czy po 20-stu - miesiąc jest wystarczającym czasem, by wpoić sobie pewne nawyki lub raczej przekonać się, czy w ogóle jesteśmy w stanie je realizować (dla przykładu, u mnie codzienne jedzenie owsianki skończyłoby się trwałym przeniesieniem zacnego jestestwa na porcelanowy tron).

Początkowo chciałam przypisać poszczególne cele do konkretnych miesięcy, ale nie mogłam się zdecydować. Zatem wypiszę je tu tylko, a w styczniu kontynuować będę wypijanie szklanki wody rano (bo i tak już zaczęłam):

wypijać szklankę wody rano ~ kłaść się spać przed północą ~ nie słodzić herbaty i kawy (w przypływie słabości słodzić stewią) ~ 6 min jogi wieczorem ~ konsumować jeden owoc lub warzywo extra ~ odświeżyć sobie niemiecki z Pawlikowską ~ balsamować zwłoki ciało ~ ścierać kurze co drugi dzień ~ poranny zestaw brzuch + plecy ~ pić max 1-2 kawy dziennie ~ pić herbatę z imbirem (korzeniem, nie herbatkę aromatyzowaną ;p) ~ wygospodarować przynajmniej 30 min dziennie na książkę niebranżową 

Jeśli uda mi się wcielić w życie chociaż połowę z tego, będę koniem! :D
Jeśli chcecie coś zmieniać w swoim życiu, to wiadomo, małymi krokami, na pewno będzie łatwiej, niż nagle narzucić sobie wodę rano, potem herbatę z imbirem, którego akurat nie mamy w domu, 30 min czytania, ćwiczenia, joga i jeszcze kurze w pokoju.
Jeśli chcecie się przyłączyć, to Maria zaprasza :>

N.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

WeekEnd - Hello styczeń!


Siadłam przed kompem i rozważałam. Pisać postanowienia, czy nie pisać. Sama już nawet nie otwieram postów, których tytuł jakkolwiek nawiązuje do podsumowań i postanowień. Ba, spojrzałam na swoje obiecanki-cacanki sprzed roku i prychnęłam pod nosem - po co pisać, skoro to nie działa ;p

WZLOTY I UPADKI

Był to tydzień wybitnie bogaty w wydarzenia. Poniedziałek zleciał mi na załatwianiu spraw wszelakich, które koniecznie trzeba odhaczyć jeszcze w starym roku. Wtorek spędziłam po słowackiej stronie Tatr oddając się pierwszemu w tym sezonie szusowaniu. Myślałam, że będzie licho, bo wyjazd wyszedł dość spontanicznie i ciężko pisać o jakimkolwiek przygotowaniu, ale na szczęście coś tam się ruszam na co dzień, a i z jazdą na nartach jest jak z jazdą na rowerze - tego się nie zapomina.

Sylwester to był dzień nowych doświadczeń. Od rana buszowałam po galerii, czego w okresie wyprzedaży wprost nienawidzę - nie chodzi nawet o tłum i burdel w sklepach, ludzie dostają jakiegoś dzikiego amoku, przepychają się, rzucają na ciuszki tańsze o 5 zł jak dziady na lidlowego karpia przed świętami! Bogatsza o lukier do pierniczków, dwie pary rajstop i nową koszulkę do jogi wróciłam do domu i odetchnęłam z ulgą. Wieczorem udaliśmy się na imprezę sylwestrową do.. przeoratu. Ja tam lubię wyzwania, choć nie powiem, to mnie przerosło ;p

Zajechaliśmy na miejsce nieco po 20, co normalnie byłoby taktownym spóźnieniem, ale nie tam.. nie było nas na modlitwie :D Pewnie za karę usadzono mnie pod kominkiem (więc ciasno, alem szczupła, zatem nie problem), na którym stała ogromna figura Matki Boskiej. Ok. 22 pozwolono nam zatańczyć. Parkiet znajdował się w osobnym pomieszczeniu, idąc tam zamykało się drzwi, by nie przeszkadzać reszcie. Jak na przyzwoitą imprezę przystało, tańce rozpoczęliśmy polonezem <3

Wiecie, te wszystkie smaczki, przeszywające spojrzenia Chrystusa na krzyżu i Matki Boskiej na kominku, karcące spojrzenia Panien z Wąsem (ja rozumiem skromne, babciowate sukienki u młodych kobiet, nie picie alkoholu, nawet lampki szampana, przerażenie tym, że inni młodzi ludzie dobrze się bawią, ale wąs? Czarny wąs?) - wszystko traktowałam jako pewien rodzaj egzotyki. Wszak nie pierwszy raz spędzałam czas wśród mocno religijnych osób. Ale gdy o 2 w nocy Panny z Wąsem zaczęły zbierać jadło i napitek ze stołów, łącznie z zastawą i obrusami (!!!!), krew mi zawrzała. Bo ksiądz chce już iść spać. Serio? Organizuje u siebie zabawę sylwestrową, pobiera za to pieniądze, niby na jedzenie i picie, ale z tego uświadczyłam tylko rozgotowanego, kwaskowatego i zimnego gulaszu, po czym zamiast powiedzieć słuchajcie, o drugiej kończymy, spadówa, wysyła Panny z Wąsem na grabież stołów. Nigdy nie spotkałam się z taką interpretacją gościnności. A już na pewno nie u wyznawców miłości do Boga i bliźniego :>

Czwartek, tak. Międzynarodowy Dzień Kaca w tym roku tak średnio mnie dotyczył, bo i średnio zabalowałam dzień wcześniej. Jednak leniwa atmosfera udzieliła się i mnie, więc większość dnia spędziłam z książką, a popołudniu poszłam z Mężczyzną wyprowadzić kijki na spacer.

Piątek zleciał mi głównie na sprzątaniu mieszkania i zakupach (w lodówce w końcu zrobiło się pusto!). Zrealizowałam też jedną pozycję z listy must have - czarne czółenka. Moja garderoba tak właśnie wygląda - mam dużo fajnych, ciekawych, przykuwających wzrok ciuchów i butów, ale takich podstaw mi brakuje. I potem muszę gorszyć katolicką brać małą czarną z odsłoniętymi plecami i czerwonymi butami na obcasie ;p

A w sobotę, dla odmiany, naaaarty! I znów Tatrzańska Łomnica, tym razem mróz właściwie minimalny, ale wiatr dawał w kość. Jedna gondola nie działała, drugą miotało tak, że modliłam się o swoje narty, bo co silniejsze podmuchy miotały sprzętem na prawo i lewo :/

Wczorajszy dzień znów z książką i grami. Pojechaliśmy do kolegi Mężczyzny i ciupaliśmy w pociągi. Potem w jakąś dziwną grę karcianą o zombie. Tak nas wciągnęło, że wróciłam późno i dlatego wczorajszy post jest dziś ;p

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Dołączam nordic walking do treningów. Niby nic, ale tricepsy płoną. Pośladki też. Także 2x w tyg bieganie, 1x nordic walking (ok. 5-6 km).
Dołączyłam do facebookowego wyzwania anatomicznego. I tak obiecałam sobie, że początek stycznia spędzę na powtórkach, bo są takie podstawy podstaw, które za szybko umykają z głowy, a potem jest wstyd ;p
Nie kupię we czwartek żadnych ciuchów w Lidlu.

BIEGUSIEM

Czyli co teraz biegam i po co.
W niedzielę start w 3. Biegu Wielkich Serc, raczej rekreacyjnie, bo jakoś tak wyszło, że więcej chodzę i jeżdżę na nartach, niż biegam ;p Natomiast jestem w trakcie przygotowań do Biegu Nocnego (10km), który odbędzie się w ramach święta biegowego przy Cracovia Maraton. Docelowo chcę zejść poniżej 50 min, ale w sumie wystarczy, jak poprawię swój zeszłoroczny wynik.
Czy będę atakować półmaraton w tym roku? Nie zarzekam się, że nie, bo gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że w październiku pyknę 21 km, to pewnie poskładałabym się ze śmiechu. Na razie nie mam na to ochoty, choć czerwcowy Wrocław brzmi nader interesująco ;p

PIOSENKA TYGODNIA

Z piosenkami tłuczonymi tygodniami w radio jest jeden problem - zaczynam je nienawidzić jeszcze zanim rzeczywiście ich posłucham. Chyba tylko Lisowska i jej włączone niskie ceny jest w stanie wkurzyć mnie bardziej. Tak też było z hitem Hozier - Take me to church. Wszyscy to puszczali, wszyscy to kochali, więc puszczali mi, jakbym nie miała radia w samochodzie i nie znała tego kawałka, ewentualnie trawili tekst piosenki i teledysk, bo o co właściwie chodzi. I pewnie dopiero, jak wszyscy o nim zapomną, wezmę i go pokocham.

Jak widzicie, ten tydzień nudą nie trącał. Przede mną jeszcze siedem dni wolnego, potem wracam do kieratu. Zwykle jest tak, że gdy ma się za dużo wolnego, to człowiek tęskni za pracą. Mnie tak bardzo nie chce się wracać, że 12sty jawi mi się jako dzień tortur ;p

N.