sobota, 29 czerwca 2013

Nie zapomnij o mnie!

Czy jest taki blog, na którym w tym tygodniu nie było informacji o Bloglovin'?

Mnie i moją paplaninę możecie śledzić pod linkiem: http://www.bloglovin.com/en/blog/6695165 - do czego, oczywiście, gorąco namawiam moich 23 obserwatorów :p

Jest to też wspaniała okazja do zrobienia porządków w blogowych linkach - dosłownie w każdym zakamarku przeglądarki miałam jakieś linki do ciekawych stron, Waszych blogów, część w obserwowanych, część w Czytanych i masę na starym blogu.. Teraz mam całość w jednym miejscu. 

Życzę Wam udanego weekendu, ja dziś odstawiam balety w tramwaju, a jutro kuruję się dalej. Do poczytania już w lipcu (jak ten czas zapierdziela o.O)!

piątek, 28 czerwca 2013

Naprawdę potrzebujesz kolejny lakier do paznokci?

Dziś trochę nietypowy post - angażowanie się w akcje charytatywne to nie moja brożka.
Ale - na pewno słyszeliście o Beacie, na którą spadł samobójca, łamiąc jej kręgosłup, żebra i podudzie. Uszkodzony rdzeń nie rokuje najlepiej, ale Beata chce stanąć na nogi i pod tym hasłem w ten weekend odbędzie się wiele atrakcji, dzięki którym można będzie wspomóc ją finansowo (rehabilitacja słono kosztuje..).


Na jej stronie internetowej można poczytać więcej o wypadku, natomiast na fejsbukowym profilu o akcjach organizowanych m.in. przez kluby fitness. W Krakowie jutro będzie można wziąć udział w turnieju squasha w Atlantic lub skorzystać z zajęć fitness i siłowni w klubie AZIK, w Warszawie natomiast na niedziele szykuje się Koncert Charytatywny.

Jak wiadomo - każda złotówka się liczy. Więc, jeśli możecie, kupcie i zjedzcie ze smakiem babeczkę na warszawskim pikniku lub wylejcie z siebie siódme poty na azikowym BPU mix (na samo wspomnienie boli mnie ciało). Postawmy Beatę na nogi :)


środa, 26 czerwca 2013

Czy ta kabina jest wolna?

Jak się człowiekowi kończą pomysły na notki, to warto wyjść z domu. Tym bardziej, że celem było skompletowanie stroju na obronę, a środkiem - wizyta w galerii (i to nie jednej..). Ponieważ sezon na SALE właśnie ruszył, więc materiał na posta zebrał się znacznie szybciej, niż ten do magisterki ;p


Ze strony pracowników sklepu

1. Olewanie klienta
Gdy do każdego sklepu rzucą SALE, niczym mięso w osiedlowym w '89, natężenie klienta na metr kwadratowy wzrasta w na tyle zaskakującym tempie, że jeszcze żaden pracodawca nie połapał się, że na ten czas warto zatrudnić dodatkowych pracowników, by jakoś wyjść z twarzą z tej opresji. W mojej opinii nie ma gorszej sytuacji, niż utrata zaufania klienta, który pół godziny dopraszał się o inny numer spódnicy, podczas gdy pani ekspedientka była zajęta arcy-ważnym myciem podłogi.. (albo odwieszaniem numerków)

2. Rzep u ogona
Wyjdzie, że sama nie wiem czego chcę. Ale z pewnością nie chcę, by ekspedientka rzucała się na mnie ze swoim dzień dobry jeszcze przy bramkach, nawijała jakie to super promocja dziś na mnie czeka, ledwie podejdę do wieszaka, a już mi szuka numeru (oczywiście zaniesie do kabiny i nawet nie wiem, co będę mierzyć..), dobierze do danej szmatki 100tys dodatków, wlezie do kabiny i rzuci komplementem, nawet jeśli widzę, że coś na mnie wybitnie nie leży. Wszystko, byle klient kupił!

Ze strony innych zakupoholiczek

3. Czy ta kabina jest wolna?
To jakaś nowa plaga. Przebieram się w mój przyszły kostium na obronę, wypełzam z mej kabiny, by spojrzeć na siebie w normalnym świetle i większym lustrze. Zaraz podlatuje do mnie jakieś dziewczę z pytaniem: Czy tak kabina jest wolna? Progres moich odpowiedzi (bo wczorajszych lasek tego typu spotkałam z dziesięć!): 
- Nie. 
- Nie, zajęta. 
- Nie, ja tam się przebieram. 
- A jak pani myśli?
- Wolna, proszę się nie przestraszyć moich ubrań i torebki w środku.
- Oczywiście, że tak, w swoje normalne ciuchy przebiorę się przy wszystkich, a pani niech już tam wskoczy!
Czy tak trudno ogarnąć, że jeśli ktoś wyłazi zza kotarki (pozostawiając ją zasłoniętą, co jak dla mnie wystarczy do zasygnalizowania, że kabina jest zajęta..), w ciuchach z których wiszą metki, w moim przypadku były to kostiumy, czy spódnice z żakietami, dość eleganckie, do tego bez torebki, to prawdopodobnie nie skończył jeszcze przebierania? 

4. Lenistwo tudzież chamstwo
Wchodzę do kabiny, a tam sterta ciuchów po poprzedniczce. Nie ma to jak nabrać 100 sztuk ze sobą, rozwalić w kabinie i wyjść, bo przecież odnieść to 5m dalej na podstawiony wieszak jest poniżej godności wielu kobiet. Wygrałyście życie, mówię wam!

5. Ściany mają uszy - o ile są..
Taka sytuacja przytrafiła mi się raz i zostałam obgadana dość pozytywnie, więc zamieszczam ten punkt raczej ku przestrodze, niż jako upust jadu. Pamiętajcie, że kawałek materiału, czy drzwi kabiny nie stanowią bariery dźwiękoszczelnej, więc jak chcecie obgadać osobę, która właśnie prezentowała się światu i najbliższym w nowej kreacji, zróbcie to na migi lub po opuszczeniu sklepu ;]

Ze strony naszych towarzyszy

6. Ukarany facet
Ja swojego nie torturuje i nie ciągam po sklepach w poszukiwaniu ciuchów, ale jak widzę te umęczone twarze towarzyszy innych kobiet, to mi ich szkoda - kobiet, oczywiście ;p Przymierzasz kiecę, która leży idealnie, co w moim przypadku zdarza się raz na milion, chcesz się pokazać facetowi, widzisz jego krzywy ryj i cała magia pryska. Tak, kochanie, śliczna, jak sto poprzednich..

Jeśli macie inne ciekawe przykłady ze sklepowych przymierzalni, to chętnie poczytam!


sobota, 22 czerwca 2013

Tak bardzo nie ogarniam

Wczoraj ok. 16 rozbolało mnie gardło. Nie piłam/jadłam nic zimnego (wiem, że to dziwne przy takim upale, ale znam możliwości swojego organizmu i wolałam nie ryzykować - jak widać, krew w piach), podejrzewałam, że może nawdychałam się oparów środków używanych do sprzątania, ale już koło 20 dostałam dzikiego ataku kichania. Nafaszerowałam się lekami na alergię i po chwili rzeczywiście mi przeszło. Potem przyszedł Mężczyzna, oglądaliśmy film, a ze mną było coraz..dziwniej.

Rozbolała mnie głowa, gardło paliło, każdy dotyk rąk/nóg bolał, czułam jakby cały rdzeń mi się skurczył. Po filmie D. poszedł do domu, a ja padłam do łóżka. Dreszcze, zdrętwienie kończyn, zawroty głowy i najgorsze scenariusze w mojej głowie..

Obudziłam się koło 1 w nocy. Wyspana, rześka, o dziwo bez bólu gardła, kataru, czegokolwiek. Krążyłam chwilę po mieszkaniu i znów się położyłam. Dziś jest tak sobie - stan podgorączkowy, drętwienia, które nie ustępują i lekkie ćmienie Goździkowej. Zabawnie wykonuje się wszelkie prace manualne - widzę, że trzymam kubek, ba, szydełko! ;p a do mojego mózgu w ogóle nie dociera taka informacja - nie czuję tego. 

Kilka dni temu psioczyłam na fejsie na nowy portal, który umożliwia poddanie się elektronicznej diagnozie. Wpisałam wtedy wszystkie objawy, jakich doświadczam podczas cioty, łącznie z apetytem na słodycze i okazało się, że mam raka jajnika -.-
Dziś wpisałam wszystko, co widzicie wyżej i na jakieś 89% mam.. koklusz :D 

Także błagam Was, w imieniu wszystkich pracowników służby zdrowia, z lekarzami na czele, nie korzystajcie z tego typu wynalazków, bo ani koklusz, ani rak jajnika mi nie doskwiera, a nie ma nic gorszego niż pacjent-hipochondryk z postawionym przez wujka google rozpoznaniem..

Tymczasem wracam do szydełka - muszę dokończyć bransoletki, które będą nagrodami w ramach akcji Pocztówka z wakacji ^^

środa, 19 czerwca 2013

Myśling in progress


Powyższe kwiaty od Mężczyzny z okazji zdania ostatniego egzaminu w ostatniej sesji (przynajmniej do czasu gdy się od-obrażę na moją uczelnię i wstąpię w szeregi doktorantów ^^). Została jeszcze obrona i tu ostatni tydzień przyniósł mi garść dylematów moralnych. Podjęłam, wydaje mi się, słuszną decyzję, zgodną z moimi przekonaniami i wychowaniem, tymczasem czuję się jak frajer z przerostem ambicji. Już raz jej zaufałam i do czego mnie to doprowadziło? Z drugiej strony, chyba nie potrafiłabym spokojnie spać wybrawszy drugą opcję.

Od razu zaznaczam, nie chcę w komentarzach przeczytać, że cóż, życie. To nie kwestia życia, a konieczności użerania się z nosicielami trocin w mózgoczaszce. Życie to mi może ewentualnie podrzucić włókniaka do cycka i cóż, na takie niespodzianki rzeczywiście wiele poradzić się nie da.

Schodząc z ciężkich tematów, w końcu mam czas usiąść i napisać magisterkę! Wczorajsze całodzienne płodzenie dwóch akapitów zweryfikowało mój pogląd, że napisanie wstępu zajmie mi dwa dni. Chyba jednak nie :D Ale przebrnięcie przez pierwsze kilka stron dodaje skrzydeł i dalej idzie gładko. Może nie tak gładko, jak w przypadku pisania artykułu, ale coś czuję, że w 20 stronach nie zmieszczę się z moim słowotokiem. Czytanie książek idzie mi równie dobrze - notka podsumowująca czerwcowe wybryki kulturalne rośnie w siłę i objętość. Jeszcze jakby mi się biegało tak wspaniale, to byłabym wielce kontent :)

wtorek, 11 czerwca 2013

Sesja i ja.

Ostatnia sesja! Pewnie powinnam czuć coś w rodzaju nostalgii, jednak nawet jeśli będę tęsknić za tymi pięcioma latami zapieprzu, to teraz miota mną jedynie złość. Bo, jak zawsze, wszystko na ostatnią chwilę..

Dziś pisałam Medycynę katastrof i generalnie jestem dobrej myśli. Choć tematyka jakiś 2/3 pytań nie pokryła się z poruszanymi na zajęciach zagadnieniami, były one zjadliwe (taka tam resuscytacja dziecka, tu jakieś zadławienie, tam znowu głębokość uciskania mostka podczas masażu.. pestka! ;p)
Teraz siedzę i próbuję ogarnąć materiały z Adaptive sports - dostałam ukarana nominacją do zerówki, więc szkoda stracić szansę na szybsze domknięcie sesji (skoro o obronie w lipcu mogę już tylko pomarzyć). No, ale nie byłabym sobą, gdybym nie uraczyła Was kilkoma fotkami :)


Nastał koniec marketingu = wróciło życie. Prawie złamałam stalówkę wykreślając ostatnią datę z planu :D To, że moja grupa dostała 5.0 już wiecie, ale pochwalę się jeszcze, że moja analiza otoczenia polityczno-prawnego została wytypowana jako jedna z dwóch najlepszych, jakie Prowadzący miał (nie)przyjemność czytać. Fuck yeah ;p

Wisior wygrany 100 lat temu u Pauli (pół godziny szukałam linku do tego konkursu ;p) - mam wrażenie, że żyje własnym życiem, wszelkie próby ugłaskania jego elementów kończą się fiaskiem, a przy tym jest tak rozkoszny, że ubieram do każdej gładkiej bluzki (czyli połowy szafy..)

A na zdjęciu po prawej widzimy innowacyjne zastosowanie nóg dziewczyny - po co deski/stojaki/tacki na lapka, przecież jest kobieta :D 


Koktajl na pierwszym zdjęciu był próbą oswojenia arbuza (nie przepadam), ale połączenie go z bananem i ciemnymi winogronami było najgorszą masakrą, jaka płynęła przez mój przełyk. Fuj!

Różowy pazur z cukrową posypką.. Dalej poluję na nr 66 (na zdjęciu 65), niestety, jest jakiś wybitny problem z dostaniem tego odcienia. Ale Barbie-róż też jest niezły, do tego normalny pędzelek, fajna konsystencja i można malować.

Jestę prokuratorę! A, przepraszam, absolutorem ;p Uroczystość przebiegła bardzo sprawnie, widać było ogrom pracy organizatorów, ciepło na serduszku zrobiło mi się przy przemówieniu Pana Dziekana, którego ludzkie oblicze dostrzega się już po zaliczeniu obu kardiologii :) Jedyne, co raziło to masa pustych miejsc czekających na zaproszonych prowadzących (potwierdzić przybycie i nie przyjść, gratuluję..), w tym mojego promotora, który chyba czuł w kościach, że jak go dorwę, to uroczyście nie będzie :p

I na koniec witryna pewnej piekarni na wysokości przystanku Batorego - you only had one job... :D

A na koniec ostateczny smutna piosenka, która chodzi za mną od kilku dni (ktoś wrzucił na fejsa - jeśli to czytasz - dziękuję) - Emeli Sandé - My Kind of Love

sobota, 8 czerwca 2013

Yankee Candle - Pineapple Cilantro

Wyciągam z szuflady zafoliowany wosk. Wącham - słodki zapach, nieco trącający kokosem uderza w moje nozdrza. Jeszcze chwilę zastanawiam się, czy na pewno chcę go otworzyć, używać, przecież wkrótce się skończy! (mieć ciastko i zjeść ciastko..)


Nożyczkami uwalniam wosk. Ku mojemu zaskoczeniu po kokosowej słodyczy nie ma ni śladu.. Chyba marzy mi się Pina Colada z limitowanej edycji ;p Ten ananas jest bardzo dojrzały, intensywny, ale nie słodki. Podekscytowana kruszę nieco do kominka - wosk jest miękki, co jest dla mnie nowością, zwykle są nieco twardsze lub masakrycznie twarde. Lecę po zapałki, podpalam i czekam.

Czekam.

Sprawdzam pocztę, fejsa, bloga i czekam.
Zaczynam pisać tego posta, gdy pierwsze nuty słodyczy docierają do mnie. Ale to znów nie kokos, może kolendra? Jak pachnie kolendra!? Jakie ma kwiaty.. Przecież kolendrą to się jedzenie doprawia, helloł! :)


Kokos pojawia się później. I jak już się pojawi, to można zwariować. Z resztą, dla mnie ten zapach jest niejednorodny - raz słodki do porzygu kokos, to znów świeży ananas. Ojciec wchodząc do mieszkania spytał, co tak czuć tabaką.. :) Jeszcze nie wiem, czy kocham ten zapach tak samo, jak wyobrażenie o nim, ale wakacyjny nastrój dostarczył, więc plus dla niego!

Serdecznie podziękowania dla Ki za obdarowanie woskiem! :*

piątek, 7 czerwca 2013

Dzień zagłady, czyli wizyta u fryzjera..

Nienawidzę chodzić do fryzjera.

Większym strachem i niechęcią darzę chyba tylko wizyty u dentysty. Problemy z podcięciem końcówek (ewolucja 5 cm w 15cm), poparzony suszarką kark, retro-fala w studniówkowej fryzurze.. lista wpadek nie ma końca, a ponieważ odwiedzam przybytek fryzjerski góra dwa razy do roku, to wychodzi na to, że co drugi raz mam jakąś jazdę..

Ostatnio moje kłaki były w dość szpetnym stanie, a sesja za pasem (o przesądach mojej mamy pisałam na poprzednim blogu), więc wpasowanie podcięcia końcówek w tym tygodniu było nieuniknione. Każdy dzień przynosił coraz większą falę lęku, aż nadszedł piątek! Dzień zagłady kłaków. Jeszcze przed wyjściem z domu stałam przed lustrem i próbowałam sobie wmówić, że nie jest tak źle, do lipca wytrzymam :p Ale głupio tak odwoływać wizytę 5 min wcześniej. Nawet nie głupio, po prostu chamsko. Więc wzięłam się w garść i poszłam.


Jak widać za załączonym obrazku - udało się! Pani fryzjerka nie dość, że wysłuchała moich rad odnośnie obsługi tego siana, to jeszcze okazało się, że jest zaznajomiona z centymetrem i ogarnia ile to 10 cm. 

Czuję się dziwnie, jakby ubyło mi połowy włosów. Zaszalałam i oprócz mojego zwyczajowego podcięcia końcówek, poprosiłam też o ich zaokrąglenie - zawsze to coś innego, lepiej się układają, ale jak potrzebuję związać kłaki, to nie ma problemu i odstających pasm, jak po cieniowaniu.
Generalnie - jest git :)

Niestety, dalej nie wiem jak mam się uczesać pod biret - cokolwiek nie upnę, wyglądam tak samo - jak pół dupy zza krzaka :)

środa, 5 czerwca 2013

Bydło, trzoda i reszta przyszłych absolwentów

Wtorek, godzina 18.00, akademiki.
Z okazji sobotniej uroczystości, hucznie zwanej Absolutorium, miałam wątpliwą przyjemność odbierać wczoraj togę i biret. Umówiłam się z D., wchodzimy do środka, a tam już tłum ludzi stoi, siedzi, myślę - spoko, mam całą wieczność...
Nagle stado przypomniało sobie, że szaty rozdają w sali 6 i jak się nie zerwą! Podchodzimy z D. i napotkaną w tłumie K. w stronę owej salki, ustawiając się za osobami, które są przed nami. I git.

Ale krowy, które opasłe swe cielska rozsadziły po okolicznych parapetach, a z racji gabarytów zwlec się szybko nie mogły, krzyk z końca kolejki podniosły, że ONE BYŁY PIERWSZE! Nie szkodzi, że nie tam, gdzie trzeba, ważne, by mielić ozorem i przetoczyć się na początek.
Walka ta była z góry przegrana. Moje marne 56kg nie było w stanie utrzymać pięciu niewiast, na oko po 150kg każda, więc przedarły się te matrony na początek i furkają, jakby wygrały życie. Bo one takie poważne panie piguły*!

W kolejce zafalowało. Pojawiła się następna, pechowo dla niej, mniejszych gabarytów kozica. Bo ona była przed 18, ale cofnęła się do pokoju i ktoś tam z przodu zajmuje jej kolejkę i w ogóle! Dziewczę za mną próbowało humanitarnie wytłumaczyć jej, że nie przejdzie dalej, bo nie, ale dopiero moja wyrwana spod wątroby kurwa usadziła fikającą w ciszy. Strasznie mi głupio, że aż tak mnie poniosło, ale staranowanie przez ciężkie krowy sprzed kilku minut spowodowało, że mój krwiobieg zdominowała adrenalina. Tłum zgodnie przyznał, że nie ma takiego wpychania się. Koniec frajerstwa. Biedne cielaki musiały stać na szarym końcu.

Po godzinie zmagań w końcu dotarłam do sali nr 6, pożyczyłam togę, dostałam biret. Przymierzyłyśmy z D. nasze nakrycia głowy i zgodnie buchnęłyśmy śmiechem :) Widok nieprzeciętny! W drodze do domu naszła mnie refleksja: jeśli to, z czym dziś miałam okazję obcować, jest przyszłością polskiej służby zdrowia, to ja pierdykam, emigrujcie...


* najbardziej pchały się panie, które zapewne w toku swojej pracy zawodowej zostały zmuszone do podniesienia swoich kwalifikacji do poziomu co najmniej magistra. Wiek: 40+, waga: 100+, ból dupy: 1 000 000+. To kobiety, którym wydaje się, że jeśli są starsze ode mnie i pracują, to już są lepsze i w kolejce stać nie muszą, wszak starszym się ustępuje, prawda? 


EDIT: Zapomniałam się pochwalić: marketing: 5.0 - dziękuje, jestę marketingowcę ^^

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Radujący się mózg mój #2

Dla Pauli, która jako jedyna przyznaje się do mnie na LubimyCzytać ta notka nie będzie szczególnie odkrywcza, jednak całą resztę zainteresowanych zapraszam na podsumowanie tych trzech pozycji, które zwalczyłam przez ostatnie miesiące (boże, niedługo będę statystycznym Polakiem..)

Zestawienie ostatnio przeczytanych książek rozpoczyna Chuć, czyli normalne rozmowy o perwersyjnym seksie. Wanat i Depko urządzili sobie miłą pogawędkę przeplataną listami od słuchaczy (rozumiem, że była kiedyś analogiczna audycja radiowa) i wywiadami z żywymi przykładami, że parafilie istnieją i nie zawsze są chorobą psychiczną :) Po zajęciach z psychiatrii, a wcześniej z psychologii zawartość książki nie była dla mnie jakimś odkryciem, niektóre fragmenty wręcz mnie nudziły, ale mam świadomość (i potwierdzenie w zachwytach nad szarymi igraszkami z pejczem), że dużo osób nie ma zielonego pojęcia o parafiliach, a wszystko co nieznane, odruchowo traktujemy jako zagrażające. Dlatego polecam poświęcić jakiś weekend na perwersyjną lekturę, a nuż spojrzycie łaskawszym okiem na kolejnego spotkanego w tramwaju froterystę ;p

Poradnik pozytywnego myślenia. Pomimo dość irytującego mnie sposobu narracji, książka ta wciąga. Fabuły przytaczać chyba nie muszę - większość pewnie widziała film, a jak nie, to trailer. Jeśli jednak jest ktoś, kto jeszcze nie widział, polecam zacząć od książki - niewiele jest takich lektur, przez które przegapiłam przystanek, czy spóźniłam się na spotkanie. A ekranizacje mają to do siebie, że przeważnie rujnują magię słowa pisanego...


No i pozycja, którą męczyłam najdłużej - Stephen King 4 po północy. Jest to zbiór czterech opowiadań, w których mistrz grozy zagina rzeczywistość, wplatając jakieś dzikie akcje. Pierwsze, Langoliery (moje ulubione z tego zbioru), wraz z załogą i pasażerami, wysyła nas na lot przez rozdarcie czasowe, do miejsca pozornie normalnego, ale w którym owy czas już się skończył. Tytułowe langoliery w żarłoczny sposób pozbywają się światów, gdzie zegary stoją w miejscu, robiąc miejsce kolejnym, jeszcze nie uposażonym w czas (wiem jak to brzmi i przepraszam za spoiler ;p). Opowiadanie doczekało się ekranizacji, którą mam zamiar zobaczyć w lipcu (magiczny czas po skończeniu studiów..) głównie z uwagi na postać kapitana Briana, która ujęła mnie mocniej, niż cała dotychczasowa twórczość Kinga razem wzięta ^^
Drugie opowiadanie, Tajemnicze okno, tajemniczy ogród, było pretekstem, pod jakim Ciocia pożyczyła mi całą książkę i film na DVD powstały na jego podstawie (Secret Window). Film chyba kiedyś widziałam, bo fabuła nie była mi obca - pisarz ze schizofrenią, wymyślający sobie prześladowcę z południowym akcentem, oskarżającego go o plagiat opowiadania.. pewnie już coś Wam świta. Film - w lipcu :)
Policjant Biblioteczny - chyba najsłabsze ogniwo książki (i przyczynek męczenia jej przez 2 miesiące..). Jedyny wątek, który mnie ubawił to wspomnienie alkoholika Dave'a o tym, jak hasał za Ardelią (ta zła postać) w polu kukurydzy :D I jak go potem w tym polu zerżnę...wykorzystała seksualnie i nawet kieca jej się nie pomięła! Ryczałam jak bóbr.
Z tego opowiadania warto też przytoczyć cytowanie słowa Ralph'a Waldo Emerson'a: Jeśli chcesz wiedzieć, jak mężczyzna traktuje swoją żonę i dzieci, sprawdź, jak obchodzi się ze swymi książkami. Od teraz możecie testować swych wybranków serca ;p
Ostatnie opowiadanie to Polaroidowy Pies. Też bez szału. Kevin dostaje na urodziny aparat fotograficzny, który zamiast zgrabnej fotki rodziny z tortem, wypluwa zdjęcie psa. Pies owy chce się z aparatu wydostać, omamiając swojego aktualnego właściciela (bo on się zmienia), by ten cykał kolejne zdjęcia. Kończąc dzisiejszego ranka to opowiadanie miałam w głowie jedno zdanie podsumowania: co za bezsens.

A co Wam wpadło w czytelnicze sidła ostatnimi czasy? Nie narzekam na brak lektur, ale gdy przyjdzie lipiec i bezrobocie ;p moja kupka książek do przeczytania szybko stopnieje, więc liczę na Was! :)

sobota, 1 czerwca 2013

Co w trawie piszczy..

Nie mam nic na usprawiedliwienie swojej nieobecności!
Żartuje, mam, ale już mi się nawet nie chce wywlekać syfu tutaj. Dziękuję wszystkim, którzy mimo mojego upartego milczenia odwiedzają paplaninę codziennie. Tym, którzy docierają tu z pewnej porno-strony także :D

W ostatnich tygodniach wydarzyło się tyle, że nawet nie wiem od czego zacząć..
W połowie maja świętowaliśmy z Mężczyzną 3 lata wspólnej egzystencji. Z powodu mojej dzikiej sytuacji uczelnianej musieliśmy odwlec nieco rocznicową kolację, ale prezent dostałam o czasie :D


Kilka dni później Mężczyzna obchodził kolejną rocznicę, tym razem swoich urodzin, ale ze świętowaniem wstrzymaliśmy się do zeszłego weekendu, gdy do Polski zawitała Ki i razem reaktywowali słynne GrubKi. Ki przywiozła mi też dwa woski YC, w tym Pineapple Cilantro, także jestem chyba jedyną osobą w Polsce, która ma ten wosk w swojej kolekcji <3
Natomiast od Mężczyzny dostałam dwa kolejne - Beach Flower i Honey Blossom - prosto z warszawskich Złotych Tarasów :)


Jeden w weekendów majowych mieliśmy zarezerwowany na odrabianie zajęć z WFu (na piątym roku mamy tak zaprany plan zajęć, że nie było kiedy wcisnąć 2h tygodniowo...). Po kilku burzliwych dyskusjach stanęło na zbiórce w Rytrze i spacerze do schroniska na Przehybie. Oprócz przyjemności związanej z obcowaniem z górami, byłam też ciekawa tego wysublimowanego eksperymentu psychologicznego pt. fizjoterapeuty na szlaku. I nie zawiodłam się :) Na dwa dni przed wyjazdem wdałam się w mało owocną dyskusję z koleżanką, która narzekać zaczęła, że to głupi pomysł, że to wszystko jakieś takie niezorganizowane, że jak to iść szlakiem, jak ponoć można dojechać samochodem (jeśli ma się pozwolenie) itd. Wyjechałam jej, że jak Starosta prosił o pomoc przy organizacji lub inne sugestie, to nawet pierdnąć nie raczyła, a teraz ją na pyskówki wzięło. Z resztą, nie ją jedną. Ale taka mentalność ludzi, niewiele da się zrobić :)
Potem iście profesjonalne zachowanie niektórych osób na szlaku.. Sama miałam tak doładowany plecak izotonikami, że ledwo go wyniosłam na górę (flaszkę wina niosłam dla 3 osób..), ale nawet gdybym miała pusty plecak lub tragarza, nie znaczy, że wystrzeliłabym kilka kilometrów przed całą grupą, tylko dlatego, że mogę iść szybciej. Podobnie komentarze jednego z opiekunów, by podzielić grupę na wprawionych w pieszych wycieczkach i tych, co idą wolniej. Wszystko fajnie, ale to nie był rajd, ani wyścig o złote gacie, tylko wycieczka piesza w ramach wychowania fizycznego. Niestety, praca w grupie dużo lepiej nam wychodzi na kartach CV, niż w rzeczywistości.


I na koniec moje skromne zakupy w ramach -40% w rossmanie - wydajmy całą pensje: L'Oreal Rouge Caresse w kolorze Dating Coral, czyli kolejna pozycja z mojej ustnej listy zachcianek. Przy okazji wymaziałam się Shine Caresse - Lolita i potwierdzam, że się franca utlenia. Ale i tak mi w niej ładnie ;p


P.S. Wybiera się ktoś na I Bieg Swoszowicki w niedziele? Szukam kompana do lajtowej 5tki (a właściwie motywacji, bo lenistwo to straszna choroba ;p)