niedziela, 29 grudnia 2013

Kryzys biegowy

Do II Biegu Wielkich Serc zostało raptem 14 dni. Niby 5 km nie stanowi dla mnie wyzwania w kategorii czy dam radę tyle przebiec za jednym razem.. Dam ;p Kwestią spędzającą mi sen z powiek jest to, iż będzie to mój pierwszy oficjalny bieg na tym dystansie, a więc będzie życiówka (aww!) i wypadałoby pobiec co najmniej nie gorzej, niż na treningach. A najlepiej lepiej. I ze średnią prędkością niższą od 6 min/km, bo z taką szału nie będzie. Rozpisałam sobie więc szalony plan treningowy (walczę od tygodnia) i jak na razie jestem przerażona swoimi wynikami..

25.12. - 5.05 km - 00:33:07 (6:34 min/km) <- wat!?
28.12. - 6.22 km - 00:38:41 (6:13 min/km)

Oba te biegi od ok. 3 km były jakimś koszmarem - zalewają mnie smarki, za gorąco mi w rękawiczkach (a bez nich kostnieją palce), a oddechowo przypominam nieumiejące pływać dziecię wrzucone do basenu i rozpaczliwie próbujące zdobyć tlen. Dobrze, że muzyka zagłusza te płucne popisy. Mimo to, za każdym razem tłumaczę sobie swoje słabe wyniki przerwą w bieganiu i zróżnicowanym terenem (tu poniekąd mam rację, bulwary wiślane to nie podbieg do Swoszowic ;p). Cóż, jeszcze 2 tygodnie, najwyżej przemilczę mój start w tym biegu ;p

Tymczasem chciałam się pochwalić grafiką, którą stworzyłam na konkurs u Być idealną - niestety nic nie wygrałam, ale patrząc na nagrodzone prace, nie dziwię się :)


Nie pogardziłabym takim zestawem, oj nie! Już o Garminie nie wspominając ;p I jakimś mrozem/śniegiem, bo mi za gorąco w tych ciuchach, które mam!

Ja Wam życzę spokojnej resztki przerwy świątecznej, a Wy mi życzcie więcej motywacji do przebierania nogami :D 


czwartek, 26 grudnia 2013

Świąteczny

Home sweet home.
Obawiam się, że jestem jedyną blogerką, która z ulgą stwierdza dziś - nareszcie koniec świąt. Po raz pierwszy od 3 dni (a właściwie 4-5, bo przecież jeszcze przygotowania do świąt..) usiadłam na tyłku w celu innym, niż konsumpcja dobroci na świątecznym stole, w samotności, ciszy, mogąc robić wielkie NIC. Tak mnie to cieszy, że aż podzielę się z Wami mą radością ;p Hellou, siedzę i nic nie robię! Nie sprzątam, nie gotuję, nie zmywam, nie zabawiam gości, nie muszę z nikim rozmawiać, aaaah =]
Dobra, by zaznaczyć choć w ten sposób świąteczny czas na blogu (i przy okazji zaskoczyć, że blog ma już rok, choć przy 10 latach blogowego stażu mego w ogóle nie robi to na mnie wrażenia ;p), zarzucę nieco prywaty - Świąteczny TAG!


1. Ulubiony świąteczny film
Całe dzieciństwo ubóstwiałam Kevina samego w domu i dopiero od kilku lat zaczęłam dostrzegać wysyp innych okołoświątecznych produkcji. Dziś moje serduszko rozdarte jest między Love actually i The Holiday (ścieżka dźwiękowa z tego filmu towarzyszy mi przez cały rok!) - nie umiem wybrać między nimi.

2. Ulubiony świąteczny kolor
Mam ulubiony świąteczny zestaw kolorystyczny - srebro i biel. W tym roku nasz świąteczny stół był srebrno-fioletowy i obawiam się, że mój ulubieniec nieco się zmieni :D 
 
3. Ubierasz się odświętnie, czy spędzasz Święta w piżamie?
To pytanie przekonało mnie do udziału w tej zabawie. Pomijając kwestie czysto estetyczne, czy ktokolwiek zaprasza do siebie gości lub się do nich udaje w piżamie!? Chyba spłonęłabym ze wstydu (bo moja nocna garderoba do pokazywania babciom średnio się nadaje ;p), już nie mówiąc o jakimś szacunku dla zgromadzonych wkoło. To są maksymalnie 3 dni (a z tego co widzę w blogosferze, to większość spotyka się z innymi Wigilię, a potem kapciochy, telewizor i żarcie/kinecty, więc nawet mniej!) i naprawdę nie widzę powodu, ani do wdziewania wytwornych sukienek balowych, ani jeansów i sweterka z wyprzedaży z reniferem. Ale po burzy z brakiem garniaka u faceta na jego własnym ślubie już chyba niewiele mnie zdziwi.. 
[tak, nie byłabym sobą, gdybym nie wcisnęła jakiegoś hejtu w ten niewinny tag ;p]

4. Jeśli w tym roku miałabyś dać prezent tylko jednej osobie, kto by to był?
Trudne pytanie. Wyłoniłabym zwycięzcę drogą losowania spośród Rodziców i Mężczyzny ^^

5. Otwierasz prezenty w Wigilię, czy w świąteczny poranek?
Blogosfera uczy, blogosfera radzi.. znowu. Zawsze wydawało mi się, że w Polsce prezenty otwiera się w Wigilię, gdy po wieczerzy wypatrujemy Gwiazdki i sru, magicznie pod drzewkiem lądują pakunki niesione przez Gwiazdkę właśnie/Gwiazdora/Aniołka/Mikołaja. Otwieranie ich następnego dnia rano ciągnie nieco hamerykańskim halnym. Ale okej, z tym też się spotkałam. Natomiast od 3 dni wiem (senk ju instagram), że prezenty otwiera się też w Wigilię rano!
U mnie tradycyjnie podarki lecą po wigilijnej wieczerzy. W kolejne dni również się zdarza, bo dopiero wtedy mam okazję zobaczyć się z resztą rodziny.

6. Czy kiedykolwiek zbudowałaś dom z piernika?
Nie i nie palę się do tego pomysłu z dwóch powodów. Jeszcze nie wypracowałam idealnego przepisu na pierniczki, które mogłabym (jako Samozwańcza Królowa Muffinów, a więc innych wypieków drobnego kalibru także ;p) bez skrępowania podać gościom oraz pewnie nikt nie chciałby go tknąć, bo przecież się napracowałam i po pół roku cieszenia oka trafiłby do śmieci, a ja nienawidzę wyrzucania jedzenia. 
Gdy byłam młodsza lepiłam szopki z kostek cukru <3
 
7. Co lubisz robić podczas przerwy świątecznej?
Podczas czego!? ;p
Dobra, rozumiem, co autor miał na myśli - większość ma wolne/urlop od Świąt do Sylwestra. Pewnie wykorzystałabym ten czas na zjedzenie resztek po Świętach, może jakieś narty? O, wiem! Dawno nie byłam na łyżwach!

Pierdole, rzucam pracę i zostaję etatową blogerką. Będę mieć przerwę świąteczną! :D
 
8. Jakieś świąteczne życzenia?
A, owszem - sobie i Wam życzę dużo zdrowia! Bo ludzie, którym zdrowie zaczyna szwankować strasznie narzekają, wsadzają się do grobu za życia, zamiast z niego korzystać. Także, zdrowia, duuużo zdrowia!
 
9. Ulubiony bożonarodzeniowy zapach
Zapach igliwia - bezkonkurencyjny!
W tym roku z braku naturalnej choinki zakupiłam na pobliskim placu targowym gałązki czegoś iglastego (Ola, wybacz moją ignorancję ;p) i wącham jak narkoman.

10. Ulubione świąteczne jedzenie
Karmelowiec mojej Mamy (tak bardzo tradycyjne danie ;p), w tym roku wyszedł jej też niesamowity barszcz! Uwielbiam karpia przygotowanego przez Dziadka i uszka Babci T. Natomiast nie mogę przekonać się do jednej iście bożonarodzeniowej potrawy na naszym stole - kutii. Choć koneserzy się nią zachwycają i pielgrzymują do Babci po kolejne słoiczki, mnie ten smak nie przekonuje :(

Jeśli macie ochotę również podzielić się kilkoma faktami ze swojego świątecznego życia, to czujcie się otagowni - chętnie poczytam! Ja zmykam z książką w pościel, rada czekającym na mnie od jutra normalnym trybem życia :)

poniedziałek, 23 grudnia 2013

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: Geny

Co prawda przerwę od trzymania fasonu mam jeszcze przez tydzień, ale oglądając przyrost fałdki na mym brzuchu (buty biegowe dawno mnie nie widziały..) wzięło mnie na refleksję. I mały FAP ;p

Rozmowa (a raczej monolog pacjentki) tego typu ma miejsce cyklicznie przy okazji każdego nowego turnusu. Uwijam się przy swoich czynnościach i słyszę z wanienki taki oto tekst:
Pani to taka szczuplutka, młodziutka, pewnie panienka jeszcze? No, jak pani tu tak biega cały dzień, pewnie nie ma kiedy zjeść, a jak bez męża, to i dla kogo gotować, a samemu to wiadomo, mało się je, to nie dziwota, że pani taka chudzinka. Ale ładna buzia, nie wysuszona. Bo w pewnym wieku to jak rozpuknie, to nic już nie pomaga, żadne diety cud, nic. Mamusia za młodu też pewnie szczuplutka.. tak? dalej szczupła!? To wspaniałe geny! Nie dziwota, że pani tak wygląda!

Podsumujmy zatem - kluczem do zgrabnej sylwetki jest młodość, brak męża i dobre geny. Nie jedzenie zamiast obżerania się, nie kilometry w nogach, czy godziny na fitnessach. Nie. 
Także spokojnie możecie zasiąść do świątecznego stołu, jeśliście panny, to nic Wam nie grozi ;p;p


sobota, 21 grudnia 2013

Instant karma

Piątek, jakoś w pracy. Kilka godzin wcześniej mieliśmy małą wigilię w socjalnym, a że towarzystwem doborowym jesteśmy, to ze standardowych życzeń wesołych świąt dość zgrabnie przeszliśmy do dużo dobrego seksu, więc nawet nieszczególnie ruszyły mnie potem pozdrowienia jednej z kończących turnus pacjentek - by mnie ktoś rozluźnił, bom niemiła i katuję ;p

Piątek, wieczór, indoor walking @ Azik. Prowadzący zarządza mój (ex)ulubiony przyrząd, mianowicie bosu. Podjarana jak królik na widok natki pietruszki, rzuciłam się na przysiady, lecz okazało się, że moje kolano współpracować nie zamierza. Pozostawione bez ćwiczeń propriocepcji od jakiś 2 miesięcy miotało się na boki, a ja z nim. Szczęśliwie Prowadzący postanowił dać nogom spokój, za to dać wycisk barkom. Maj gad. Najpierw hantle, potem podpory na bosu w każdej możliwej konfiguracji i gdy w końcu ręce się pode mną załamały i z cichym $%$&* padłam twarzą w tę plastikową część urządzenia, dotarło do mnie, że ktoś widocznie musiał życzyć mi mniej spokojnych świąt, tudzież by ktoś skatował mnie tak, jak ja katuję innych. Brakowało tylko wisienki na tym torcie mego upadku w postaci What goes around comes around w głośnikach.. 

źródło: http://liftrestrepeat.com/tag/michael-boyle

By dopełnić świątecznego klimatu wszechobecnej miłości i radości, podczas brzuszków przeciążyłam odcinek lędźwiowy (nie pytajcie, bo nie wiem jak), także moje dzisiejsze biegowe plany skończyły się na bieganiu po galerii w poszukiwaniu prezentu dla Mężczyzny. A taka cudowna pogoda dziś była!

piątek, 20 grudnia 2013

Yankee Candle - Snow In Love & Vanilla Satin

Wraz z sezonem długich jesienno-zimowych wieczorów zupełnie odeszła mi ochota na woski. Wracając po pracy do domu jedyne o czym marzyłam, to usiąść w końcu na dupie i zostać tak do rana. Do tego posiarkowa niechęć do wszelkich zapachów i na myśl o rozpaleniu w kominku twarz wykrzywiał mi grymas srającego kotka. Przeszło mi stosunkowo niedawno, ale dozuję sobie przyjemności, stąd dziś opowiem tylko o dwóch z czterech wosków, które dołączyły ostatnio do mojej kolekcji.


Snow In Love nieco mnie rozczarował. Po opisie producenta zawierającym porównanie zapachu do świeżej, intensywnej woni drzew iglastych oprószonych śniegiem, spodziewałam się czegoś zupełnie innego od tego, co czuję paląc wosk w kominku.. Owszem, jest dużo pudrowych nut, jest paczula, jednak nawet nie przebija spod nich zapach lasu, a już mowy nie ma o tym, by był intensywny. 


Przez ten puder zapach zaliczyłabym do takich, które się kocha lub nienawidzi. Dotychczas mocno wzbraniałam się przed wszelkimi tego typu kompozycjami w obawie przed zasłodzeniem i bólem głowy. Po kilku dniach palenia dalej nie wiem jakie jest moje stanowisko. Niby nie jest drastycznie źle, jednak miłości z tego z pewnością nie będzie.


Drugim woskiem na dziś jest Vanilla Satin. Wosk trafił w moje ręce w wyniku niemałych zawirowań w magazynie sprzedawcy na allegro, u którego kupowałam moje maleństwa. Wybrałam sobie Season Of Peace i po jakimś tygodniu oczekiwania na realizację zamówienia, okazało się, że zapachu nie ma, ale ma być na dniach, więc zdecydowałam się poczekać. Po trzech tygodniach poddałam się i poprosiłam o wymianę hamulcowego zapachu na satynową wanilię właśnie.

Obawiałam się, że wanilia mnie powali. Stanowczo wolę, gdy jest z czymś zmieszana (z ciasteczkiem lub limonką), jednak w kominku czekała mnie niespodzianka - zapach jest tak błogi i kojący (choć słodki), że nawet posiarkowy Weltschmerz nie jest mi straszny ;p Dla fanów umiarkowanej słodyczy będzie jak znalazł.

A w kominku mym już pojawiają się typowo świąteczne - ciężkie, korzenne zapachy. Na razie jestem pod wrażeniem intensywności ich aromatu i zastanawiam się, czy nie darować sobie wycieczki na Miodową po kolejne, bo chyba nie zdążę tego wszystkiego wypalić :)

środa, 18 grudnia 2013

Tytuł posta poszedł na spacer..

.. a ja wyjęłam z lodówki wino. We flaszce po wódce.

Doświadczenia dzisiejszego dnia były jak takie combo najgorszych zachowań pacjentów - w wykonaniu jednej, drobnej, schorowanej pani. Doprowadziła mnie ona do takiego stanu, iż musiałam wyjść z gabinetu, ba, z budynku, odetchnąć kilka razy mroźnym powietrzem i dopiero po popuszczeniu kilku japierdolców wróciłam na korytarz, gdzie uspokoiła mnie koleżanka z gabinetu obok. Ciężkie działa, mówię Wam.

W naszej rozmowie koleżanka zwróciła uwagę na pewne ciekawe zjawisko - jeszcze nie mam dla niego nazwy, ale to kwestia czasu ;p Co turnus pojawiają się panie, przeważnie starsze, które za punkt honoru stawiają sobie ustalenie kto tu jest ważniejszy. Oczywiście ustawia się młodszą część personelu, bo wiadomo, do dorosłych nie wypada odnosić się tak bezczelnie. I tak, musimy wysłuchiwać pretensji właściwie o nic (albo o kwestie, które pacjentka powinna załatwić z lekarzem, np. rodzaj zabiegu i okolicę na którą ma on być wykonany..), często okraszonych niewybrednymi epitetami sugerującymi nową profesję (dziś zostałam ochrzczona dziewką wszeteczną, tylko w tej bardziej polskiej wersji, na literkę k.. :) i generalnie degradujących nas do poziomu niuni na posyłki lub do lizania stópek zacnych. Ja może i wyglądam na dziewczę spokojne i uległe, ale w kaszę (i profesję) nie daję sobie dmuchać i na tego typu wulgarne przytyki reaguję dość ostro (choć w przeciwieństwie do starszej pani, kulturalnie), więc panie odpuszczają, widząc, że mnie urobić się nie da. Na przestrzeni 3 tygodni można nawet zaobserwować jak zmienia się stosunek takich pań do młodszego personelu, który się nie dał - od agresji i wyzwisk do dzień dobry z uśmiechem na ustach i jak mija dzień, spokojnie? Hipokryzja lvl 100.

Nie umiem się nie przejmować takimi sytuacjami. Powoli oduczam się przeżywania każdej tego typu sytuacji, ale o dziwo tli się we mnie jeszcze dość dużo empatii? szacunku? chęci pomocy wobec moich pacjentów, co nie ułatwia zdystansowania się do wyzwisk. To boli i aż dziw bierze, że dorośli, teoretycznie wychowani (tyle się mówi, że starsze pokolenie to ostatnie, które pamięta o dobrych manierach... tja..) i inteligentni ludzie potrafią krzywdzić drugiego człowieka w imię.. hm? Chęci bycia szanowanym?


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Dziewczyna Azika

Ruch może zastąpić każde lekarstwo, ale żadne lekarstwo nie zastąpi ruchu - ta złota myśl Wiktora Degi wryła mi się w mózg za sprawą wielu godzin spędzonych w wilgotnych lochach, o sorry, korytarzach i salach naszej miejscówki przy placu Sikorskiego. Fizjoterapeuty znajo temat.

Jakkolwiek można poddawać w wątpliwość praktyczne zastosowanie tej rady przy, powiedzmy, masywnej biegunce (latasz do kibla, więc ruch jest, ale sraka nie przechodzi..), tak po pięciu latach na CMUJ wiem, że na moją nerwicę idiotogenną nic nie pomaga lepiej, niż sweaty workout.

Wykładowca trwoni mój czas? Pacjenci wylewają na mnie swoje frustracje? Najbliżsi organizują mi czas bez mojej zgody? Oh, 5 km biegiem powinno dać radę. I daje. Tylko zrobiło się zimno, któryś z pacjentów zaraził katarem i bieganie (na razie) się skończyło. Na szczęście wzięłam się i przekonałam do karnetu w Aziku (taki osiedlowy fitness klub i siłownia) i 21 listopada wylądowałam na swoich pierwszych zajęciach tam.

Pilates. Prowadząca, dość zachwalana przez Rodzicielkę, dała mi (bo reszta ćwiczących nie wyglądała na tak styranych jak ja) niezły wycisk. Tak bardzo niezły, że następnego dnia w duchu dziękowałam losowi, że mam fizyczną pracę i brakuje mi czasu na odpoczynek, bo jakby mi się te zakwasy skondensowały, to prawdopodobnie udusiłabym się nie mogąc bezboleśnie oddychać :D
Nie muszę Wam chyba pisać, że pilates od razu wylądował w grafiku na cały miesiąc? Bo postanowiłam przelecieć wszystkie zajęcia w klubie i zorientować się co mi najbardziej odpowiada i skupić się tylko na tym (od razu przyznam się, że chodziło mi o TRX - poniżej zobaczycie co z tego wyszło ;p).

TRX, czyli przyczynek mego członkostwa w klubie. Pierwotnie miałam zamiar zaszczycić siłownie swoją obecnością, ale po co przerzucać żelastwo, gdy można przerzucać swój własny ciężar? Dwa niedzielne poranki spędziłam więc uwieszona na linach, rozpaczliwie szukając swojego gorsetu mięśniowego, którego najwyraźniej nie posiadam, bo miota mną jak szatan. Szczególnie w podporze przodem z nogami w uchwytach liny, przyciągającą kolana skośnie do siebie - widok bezcenny ;p
Lubię wyzwania, więc TRX także wchodzi do grafiku.

No, i moje ulubione zajęcia - Indoor walking. Tutaj należy się podwójne tło historyczne dla zrozumienia ogromu emocji, które mną miotają. Na początek moje wyobrażenie o spacerach z indykiem - więc, jest bieżnia, chodzimy sobie po niej, raz szybciej, raz wolniej, to znowu biegniemy, no bo cóż innego można robić na indoor walking!? O, ja głupia..
W momencie, w którym wylądowałam na tych zajęciach, byłam już po jakimś tygodniu, dwóch niebiegania, z ogromnymi problemami ze ścięgnami Achillesa (praca), więc cieszyłam się jak dziecko, że taka delikatniejsza forma pozwoli mi wykurować ścięgna i nie stracić kondycji. Więc możecie sobie wyobrazić kurwy, które przemykały przez moją głowę w trakcie zajęć, oczywiście totalnie odmiennych od mojego wyobrażenia. A jeszcze jak po ok. 5 min dotarło do mnie kto prowadzi te zajęcia, miałam ochotę wyjść. Serio, spadam stąd, auf wiedersehen!

To teraz ta druga historyjka - prowadzącego miałam przyjemność poznać jakieś pół roku/rok temu, gdy podszywając się pod moją Matkę (miała karnet na 4 albo 8 wejść i kończyła się jego ważność, a właścicielkę rozłożyła choroba i szkoda było tracić wejścia ;p) wbiłam na BPU Mix. Niewiele z tego nielegala pamiętam - prowadzącego właśnie - gość ma coś takiego w sposobie prowadzenia zajęć, że nie potrafisz odmówić mu kolejnej serii, kolejnych powtórzeń, choć wiesz, że to za dużo, zaraz zemdlejesz, ale katujesz się dalej; że po zajęciach siedziałam pół godziny w kiblu, bo świat wirował tak bardzo, że nie mogłam wstać; powrót do domu na piechotę slalomem gigantem i generalnie obchodząc całe osiedle dookoła :D 

I tak stoję naprzeciw prowadzącego, słucham o chwytach dłoni nr 1,2 i 3, twarz jakby znajoma (choć pracując z ludźmi ciągle ma się wrażenie, że się kogoś zna), ruchy ciała, gdy przemieszcza się po sali też znajome.. Pewności nabrałam dopiero po pięciu minutach, gdy usłyszałam znajome "Azik!" O, motyla noga, to on, to nie będzie spacer.. I nie był. Co prawda te zajęcia nie zniszczyły mnie tak bardzo, jak pamiętny BPU mix, ale połowę zajęć dyszałam gdzieś z boku, smarkałam nos i wycierałam zalane potem oczy. 
Oczywiście indoor walking jest w grafiku, nawet 2x w tygodniu ;p

Przede mną jeszcze ten tydzień - w piątek kończy mi się karnet, a następny planuję już po nowym roku (osobiście chętnie dalej latałabym na zajęcia, ale za długo żyję na tym świecie, by nie wiedzieć jak naprawdę będzie wyglądać mój świąteczno-sylwestrowy czas..). Dziś (prawdopodobnie teraz) seans masochistycznego spacerku z drobiem, we czwartek eksperymentalna zumba (strasznie jestem ciekawa, czy nie zabiję się o własne nogi ;p) i w piątek kolejny indoor walking na dobicie. W sumie przez miesiąc odwiedzę Azika dziesięć razy. To chyba nie tak źle?
A potem wracam do biegania.

niedziela, 15 grudnia 2013

Obiecany przepis na ciasteczka :)

We środę wrzuciłam na Instagram zdjęcie czekoladowych ciasteczek, które upiekłam na następny dzień do pracy. Choć niektóre egzemplarze wyglądają jak końcowy produkt przemiany materii drobniejszych od nas zwierząt, w smaku są znośne (skromnie mówiąc ;p). Mocno czekoladowe, z wierzchu chrupiące, w środku ciągnące (na drugi dzień mniej chrupiące, ale wciąż zajebiście dobre) - żałuję, że upiekłam wtedy tylko dwie blachy i musiałam je wynieść do ludzi, zjadłabym wszystko sama. Przepis pochodzi ze strony Moje Wypieki i z drobnymi modyfikacjami ląduje w moim kulinarnym zeszycie. Tymczasem, poniżej obiecany Małgorzacie przepis w nieco mniej standardowej formie :)



* przez szklanka rozumie się kawałek szkła o objętości 250ml i takim kształcie. Jeśli nie macie takiej w domu, zostaje odmierzanie na oko lub przeliczanie na gramy (przelicznik). Ciasto wykładamy na blaszkę łyżką (pół łyżki ciasta na jedno ciasteczko), jak macie cierpliwość, można formować kulopodobne obiekty - ja się poddałam po pierwszej próbie.

Uważajcie na mikser, ciasto jest tak gęste, że mój pod koniec dodawania mąki ledwo jęczał ;p Na szczęście dał radę, ale czekoladę wmieszałam już łyżką, bo zepsucie najważniejszego urządzenia kuchennego przed świętami zapewne przypłaciłabym życiem :D:D

Udanych wypieków i smacznego!

wtorek, 10 grudnia 2013

Sok z buraka

Tak, dziś na blogu o soku z buraka :D

Moje pierwsze skojarzenie z tym tworem, to oczywiście "lek na raka" - ucinając nadchodzącą dyskusję o tym, że tonący brzytwy się chwyta, o medycynie naturalnej i magicznej mocy ziół, nie mam nic przeciwko pojeniu nim pacjentów onkologicznych, o ile idzie ono w parze z tradycyjnym leczeniem, a nie jako cudowny zamiennik takiej chemio-, czy radioterapii.

Zatem sok z buraka, o mocach niezwykłych, sile cofania karcynogenezy (dobra, już się odczepiam ;p), wspomagacz naszej odporności, skusił mnie sobą właśnie z powodu flawonoidów, które pomóc mają w walce z infekcjami, a te w okresie jesienno-zimowym są u mnie na porządku dziennym. Burak ma jeszcze kwas foliowy, trochę witamin i błonnik. Oraz jeden poważny mankament - ten cholerny, barwiący wszystko wkoło sok ;p


Na niepełny dzbanek soku potrzebujemy (można zmieniać proporcje, te są dla mnie idealne):
- 3 buraki
- 5 marchewek
- 2 jabłka
- sok z 1 cytryny

Buraki, marchewki i jabłka maltretujemy w sokowirówce, następnie wyciskamy sok z cytryny i całość mieszamy. Sok smakuje ciekawie, nie czuć jakoś mocno tego buraka, raczej marchewkę, ale nie tak intensywnie, jak w przypadku soku jedynie z marchwi i jabłka, do tego co jakiś czas pojawia się kwaskowatość cytryny. Gdyby nie tona elementów sokowirówki i pół kuchni do umycia po takiej zabawie, piłabym ten sok codziennie!


sobota, 7 grudnia 2013

Dlaczego nie ubrałam choinki 1 grudnia?

Chwalipięctwo ubraną z początkiem grudnia choinką mnoży się w blogosferze lepiej, niż muszki owocówki na dogorywającym jabłku. Kiedyś strach było otworzyć lodówkę, bo wypadała z niej Chodakowska w podporze z nieprawidłowym ustawieniem kręgosłupa. Bogu dzięki, zachłysnęło się dziewczę popularnością i wkrótce padnie z niedotlenienia, więc moja chłodziarko-zamrażarka znów staje się bezpieczną oazą nocnego wyjadania kabanosa ;p

Tymczasem strach otwierać bloglovin.. Wow, ubrałam choinkę! I ja też! I ja! JA!!! Moja już świeci od 1 grudnia. Przez pierwszych kilka dni śledziłam motywy takich osób - bo komentarzy o to, czemu tak wcześnie drzewo przystrojone padało od groma. I tak:
- bo nie mogłam się doczekać,
- bo chcę się nacieszyć,
- w tym roku święta mają dla mnie szczególne znaczenie,
- chcę poczuć klimat świąt już teraz.

Potem już nie czytałam. Po co się dołować, ludzie i tak nie przestaną mnie zaskakiwać swoimi dziwnymi pomysłami. Jeśli komuś przyświeca idea, by we wszystkim być pierwszym, to 1 stycznia zacznie piec mazurki na Wielkanoc, bo nie można tego zrobić przed świętami, tylko przed wszystkimi innymi.. 

W tym miejscu skieruję Was do posta Pauli o świątecznym malkontenctwie, w którym autorka rozważa nad krytykowaniem bombek i pomysłów na prezenty świąteczne pojawiających się w galeriach tuż po usunięciu palet ze zniczami z 1 listopada (a często i wcześniej, gdy znikają piórniki i bloki techniczne) - po co się unosić, skoro można skorzystać - zamówić wcześniej prezenty i mieć z głowy. Z resztą, świata swoim jęczeniem nie zmienimy. Trudno się nie zgodzić z tym tokiem myślenia. Warto jednak pamiętać, że to my, konsumenci, powodujemy, że komuś opłaca się sprzedawać uszka do wigilijnego barszczu już w listopadzie (swoją drogą, smacznego..). Nakręcając się na ubieraną z początkiem grudnia choinkę spowodujemy, że będą one w sprzedaży już w październiku, za rok we wrześniu, a gdy moje wnuki pójdą do szkoły, ubierać ją będziemy już w lipcu - lub nie rozbierać wcale, w końcu przestanie nam się to opłacać :)

Jestem świadoma (boleśnie, ale taka prawda i cóż, ludzie już raczej lepsi się nie staną ;p), że Boże Narodzenie to komercja. Założę się, że pół blogosfery, szczególnie eksperci od organizacji czasu, grafik czynności przedświątecznych mają rozpisany co do minuty. Tu ozdoby, jakieś DIY walnijmy, niech będzie ruch na stronie, prezenty, poradniki (niech ktoś zrobi poradnik, co kupić ojcu na prezent - ozłocę!), potrawy wigilijne, obiady świąteczne, budowanie klimatu itp. I założę się, że w żadnym z tych planów nie ma miejsca na duchowe przygotowanie się do narodzin Chrystusa. Ale przecież to święto komercyjne, więc obchodzi je każdy - kalendarze adwentowe wpierniczają osoby, które ostatni raz przyklękły do modlitwy w okolicach bierzmowania lub ślubu znajomych. 

Dla mnie obchodzenie świąt jest po prostu tradycją - niezależnie od uduchowienia członków wieczerzy, 24 grudnia spotykamy się całą rodziną, by zjeść przygotowane na ten wyjątkowy wieczór potrawy i nie potrzeba nam do tego ubranej w moje imieniny choinki, ani góry prezentów pod nią. 

Dlaczego nie ubrałam choinki 1 grudnia?
- bo nie mam na to teraz czasu, którego mam natomiast więcej na dzień przed lub w Wigilię,
- bo nie mam jej gdzie postawić, by móc do czasu świąt w miarę normalnie funkcjonować,
- nie spieszy mi się szczególnie, bo potem drzewko będzie stało do wizyty duszpasterskiej, a ta w naszej parafii bywa nieco odwleczona w czasie ;p
- jeśli chcę poczuć klimat świąt wcześniej, to puszczam sobie rmf święta, zapalam cynamonową świeczkę lub robię grzańca, ale nie gwałcę tradycji w imię swoich zachcianek.

Żyjcie sobie, drodzy blogerzy, jak chcecie, ale innym (na Boga!) też dajcie żyć i nie wciskajcie na siłę swoich drzewek. I wesołych przedwczesnych świąt :>