środa, 29 października 2014

1. PZU Cracovia Półmaraton Królewski


Przebiegłam półmaraton.
Chyba wciąż to do mnie nie dociera :) Pamiętam, jak kilkanaście tygodni temu, wracając z pracy słuchałam TEJ piosenki. Przed oczami pojawiła się scena, gdy przebiegam przez metę, uradowana, dopingowana przez bliskich, dumna z siebie jak paw. I poryczałam się ze wzruszenia (w autobusie..). Od tamtego zdarzenia moim przygotowaniom do półmaratonu towarzyszyły głównie dwie emocje: ekscytacja oraz paniczny lęk. Jednego dnia podczas treningu po mojej głowie buszowały piękne wizualizacje biegu, kolejnego ból właściwie całego ciała i ogromne zmęczenie powodowały, że żałowałam swojego zgłoszenia się. Może to właśnie ta huśtawka emocjonalna ostatnich tygodni spowodowała, że gdy wybiła godzina zero, a potem wbiegłam na metę, nie czułam prawie nic..

Po pakiet startowy udałam się w piątek rano. Biuro zawodów było tak schowane, że zwiedziłam cały Stadion Miejski, nim w końcu trafiłam, gdzie chciałam :) Napaliłam się też strasznie na expo, ale o tej godzinie nie działo się tam NIC. Tak więc po 5 min było po wszystkim i pojechałam jeszcze po ubezpieczenie NNW. Tutaj mała dygresja - wiele osób było zdziwione tym, że ubezpieczam się na bieg. Lub, gdy jadę na narty (szczególnie za granicę). To nie są duże kwoty (bieg - 1,66 zł, narty - 5 zł/dzień), a spokój ducha jest. Może Kraków to nie Boston, ale nie mam pewności, że moje teoretycznie zdrowe serce nie postanowi z dupy zatrzymać się podczas półmaratonu :D Bo już o jakiś błahostkach typu skręcenia/zwichnięcia/złamania/wbiegnięcie do Wisły nie wspominam - to się może przytrafić każdemu.

Wracając do pakietu. Jego zawartość jak zwykle - numer startowy, koszulka, makulatura, bony na posiłek regeneracyjny.. Urzekło mnie natomiast opakowanie - worek! To zdecydowanie lepsze rozwiązanie, niż kolejna reklamówka, która zalegnie na wysypisku. Będę sobie w nim nosić buty na siatkówkę ^^

W niedzielę obudziłam się nieco oszołomiona. Po raz pierwszy doświadczyłam czegoś, o czym dotychczas tylko czytałam lub słyszałam od innych biegaczy - nerwowej nocy tuż przed startem. Nijak nie mogłam się wygodnie ułożyć, było mi za zimno, za gorąco, poduszka była zła, wszystko było złe. Chyba do drugiej w nocy przeglądałam internety na telefonie, bo myślałam, że oszaleję! Dobrze, że była zmiana czasu, zawsze to godzina więcej spania. Po dość leniwym poranku ruszyłam z Rodzicami w stronę Rynku.


I tam w końcu poczułam się dobrze! Znajomy ucisk w klatce piersiowej, zwiastujący narastającą ekscytację, takie wewnętrzne ciepło, pozwalające na pozbycie się odzieży wierzchniej, wielowarstwowej tamtego dnia ;p Tłum rozgrzewających się biegaczy, skaczących w strefach startowych, tłum kibiców, hejnał tuż przed wystrzałem pistoletu i... lecimy!

Pierwsze dwa kilometry
..to wydostawanie się ze strefy startowej, dość tłoczna Grodzka, jeszcze bardziej tłoczne Planty, aż do momentu, gdy wbiegamy na Piłsudskiego! Ta cisza i pustka zwykle tłocznej ulicy, sami biegacze (biegłam po torowisku, więc byłam tramwajem ;p) i mgła, która sprawiała, że Kraków stał się takim trochę miastem wymarłym, po którym ktoś przepędza 3 tysiące ludków ;p Humor mi dopisywał, chwilę później dogoniłam Pana Bosego Biegacza i z uciechą słuchałam jego ripost na dajesz, dajesz! kierowane w jego stronę od innych biegaczy (sama nacięłam się na B3K nawołując do dawania i usłyszałam, że daje, to jego dziewczyna, jemu, w łóżku :D). Aleje okazały się być beznadziejne do biegania, wszędzie koleiny, ale już za raz, za momencik mieliśmy wbiec na kółko wokół Błoń. Momentalnie siły witalne mnie opuściły, no nie lubię tam biegać i już. Zajęłam głowę piosenkami w odtwarzaczu i parłam naprzód.

Siódmy kilometr
..trochę mnie zaskoczył. Jednym z wariantów na kryzys głowy, było podzielenie dystansu na 3 x 7 km. A tu nagle, ku mojemu zaskoczeniu, nie wiem kiedy, pierwsza siódemka pękła. Zupełnie tego nie czułam w nogach, ba, zdałam sobie sprawę, że nie robię marszobiegów!

Dziesiąty kilometr
..dał mi w zad. Było mi zimno, mimo długich spodni i rękawów, opaski na uszy i komina. Brakowało tylko rękawiczek - miałam tak skostniałe palce, że nie mogłam sobie poradzić z rozpięciem kieszeni w spodniach i wydobyciem miodu.. Jeszcze długo po powrocie do domu odpisywałam na fejsie uderzając nosem w ekran telefonu, bo rączki nie działały. Dziś schodzi mi skóra z palców <3
Było to też moment, gdy zaczęłam zwalniać. Może to już zmęczenie, może wystudzone zimnem mięśnie, w każdym razie z każdym kolejnym kilometrem słyszałam w słuchawkach coraz gorszy lap pace.

Trzynasty kilometr
..spędziłam na otwieraniu i konsumpcji miodu :D Mam nadzieje, że nie będzie tego na żadnych zdjęciach! Potem już tylko myślałam, że zaraz Rynek i czekający na mnie Rodzice, trzeba trzymać fason ;p Na Bernardyńskiej wypatrzyłam Ewelinę, przywitałam się i oddałam dalszemu kumulowaniu energii na pętelkę po Rynku. Pierwsze pytanie mojej Mamy - czy dam radę dalej biec - musiałam wyglądać bardzo źle, choć nawet nieźle się czułam. Biegi uliczne dają taką energię, moc, skutecznie odciągają myśli od tego ile już się przebiegło, ile przed nami - liczy się tylko to, co będzie za zakrętem. A za zakrętem czekał (i dopingował).. Dziadek! Znowu mnie zaskoczył! Dostałam takich skrzydeł, że wyprułam z Wiślnej i nagle na Plantach opadła ze mnie energia, chwilkę musiałam pomaszerować, dopiłam przekazaną przez Rodziców colę. I właśnie wtedy zaczęły się schody - minęły mnie zające na 2:10! Jak to się stało!? Przecież jak zawracaliśmy przed Rondem Matecznego, tych baloników nawet nie było widać.. Gdzie ja posiałam cały ten czas? Dziś patrzę na endo i wiem - traciłam już od 10-go kilometra. Ruszyłam w pogoń za pacemakerami. Po dwóch kilometrach nawet oni zaczęli zostawiać mnie w tyle..

20-21 km
..to na tym odcinku rozegrał się mój półmaraton. Walka z głową, walka ze zmęczeniem, walka z ambicją. Na problemy z głową miałam przygotowane kilka haków, wizualizacje, wierszyki itp. Zmęczenie postanowiłam po prostu ignorować. Dopóki stoję na nogach, mogę biec. Niestety, ambicja.. Startowałam z planem ukończenia biegu. Nie nastawiałam się na konkretny czas, wiedząc, że marszobiegi do form szybkiego przemieszczania się nie należą. Tymczasem pierwsze 10 km pocisnęłam tak dobrze, iż w mej głowie zrodził się pomysł na zrobienie półmaratonu w 2h, no może kilka minut dłużej. Na taki obrót spraw nie wpadłam, więc nawet nie wiedziałam, jak bronić się przed swoimi głupimi pomysłami :D Oczywiście nie byłam fizycznie gotowa na taki czas, ale głowa jakoś tego nie akceptowała i gdy wpadłam na metę z czasem netto 2h 11 min 14 sek, wcale nie czułam się zwycięzcą.

A przecież jestem zwycięzcą.

Postawiłam sobie cel. Dołożyłam starań, by przygotować się do tego startu (kilkanaście tygodni planu treningowego, litry niewypitego alkoholu, kilka imprez, na których mnie nie było, ileś tam niezjedzonych czizików ;p), pobiegłam i bieg ukończyłam. W przyzwoitym, myślę, czasie.

I choć dla wielu osób jestem szalona, wielka, bo to przecież półmaraton, przecież 2h biegania, to mam takie wrażenie, że nie zrobiłam nic szczególnego. To chyba najdłużej dochodzący do mnie sukces biegowy :)

Regeneracja
Może komuś się przyda te kilka zdań. Intensywne treningi przed półmaratonem zrujnowały moją gibkość. Czułam się (i dalej czuję) jak kaleka, bo jak bym się nie schyliła, zawsze coś ciągnie, coś blokuje. Mięśnie miałam bardzo napięte, masaże i stretching niewiele pomagały. Opracowywanie punktów spustowych przynosiło poprawę może na tydzień. Tymczasem po niedzielnych zmaganiach stała się rzecz dziwna - rozluźniłam się.

Być może ma to związek z tym, co robiłam po biegu, by następnego dnia bolało mniej. Otóż - gorąca kąpiel. Nie przepadam za kiszeniem się, ale jak mus, to mus. Z resztą, musiałam się rozgrzać, bo byłam tak przemarznięta, że zsiniały mi usta. Posiedziałam kilkanaście minut w gorącej wodzie, przyjmując dość zaskakujące pozycje (by zanurzyć jak najwięcej ciała), rozmasowałam sobie nogi - stopy, stawy skokowe (a więzadła mocno się napracowały!), podudzia, kolanom dałam spokój (i dobrze, jak się potem okazało), udka i pośladki. Potem dochodziłam do siebie zawinięta we wszystkie koce świata. Gdy temperatura w końcu osiągnęła normę, zabrałam się za rolowanie - butelka z gazowaną wodą i dawaj - podudzia, uda z każdej możliwej strony oraz pośladki na piłce do tenisa. Rolując boczną stronę ud odkryłam przyczynę dziwnego bólu w okolicy kolan - napinacz powięzi szerokiej się wziął i napiął za bardzo.. pociągnął całe pasmo biodrowo-piszczelowe i kolana zawyły. Oczywiście, co się nasłuchałam odnośnie kolan, to moje, ale o tym później ;p Na szczęście rolowanie, masaż i święty spokój uchroniły mnie od rozwoju stanu zapalnego, więc uff.
Wieczorem zażyłam powtórnej kąpieli, tym razem z dodatkiem soli. Potem delikatny stretching i dużo snu. Może niepotrzebnie kręcę nosem na wygrzewanie się w wannie?

Wsparcie
A teraz streszczę Wam rozmowę telefoniczną z moją Babcią. Nie przyjechała z Dziadkiem na Rynek, więc postanowiła zadzwonić wieczorem. Z gratulacjami. Bardzo specyficznymi :>
Zaczęła od wypytania na ile to ten półmaraton? Moja odpowiedź wyzwoliła w niej hejt absolutny, dowiedziałam się, że jestem niepoważna, przecież to nie jest normalne tyle biegać, jak ja teraz będę chodzić, pewnie boli mnie kolano, co ortopeda mówił? czemu go nie słucham, zniszczę sobie stawy. Nie szanuję swojego ciała! Oczywiście, gratuluje mi tego półmaratonu, ale jest na mnie zła za taką lekkomyślność.

Z rodziną tylko na zdjęciach ;D

I tak właśnie wyglądał mój debiut na 21 km. Półmaraton. Jestem półmaratończykiem :) Wciąż brzmi to jak abstrakcja. Organizacyjnie nie mam żadnych ale, nawet wgniecione w asfalt banany nie zrujnowały mojego dobrego wrażenia. Trasa bardzo mi się podobała, jako rdzenny osadnik Grodu Kraka nie miewałam dotychczas okazji do przebiegnięcia się tunelem pod Rondem Grundwaldzkim, drąc mordę, bo echo niesie :) albo wykręcania sobie kostek w koleinach na Alejach. I ten mrok mgły!
Impreza zdecydowanie warta polecenia!

PZU, nie ma za co ;p


N.

niedziela, 26 października 2014

WeekEnd - Pobiegamy, zobaczymy!

Miłe słowa od Beaty Sadowskiej :)

WZLOTY I UPADKI

Na dobry początek tygodnia nieco złych wieści. Mój ulubiony fitness klub poinformował, iż kolejne zmiany w grafiku dokonane zostały. Już się w zeszłym tygodniu nacięłam i na pewniaka chciałam zapisać na zajęcia, których nie ma.. i po analizie nowego świstka z rozpiską doszłam do wniosku, że ograniczyli liczbę zajęć wspominanemu już na łamach tego bloga prowadzącemu. No, spoko. To jak teraz ma zajęcia tylko w pt i sob, to ciężko będzie nań trafić. Aż tu w poniedziałek pojawił się nowy grafik, tym razem nie przewidujący żadnych zajęć z Kubą. Very bardzo zrobiło mi się przykro i już miałam fochem zarzucić, coś pt. Moja przygoda z Azikiem zaczęła się od zajęć z Kubą, niech więc wraz z ich brakiem, braknie też mnie w bazie klubowiczów, ale po pierwsze - szkoda by mi było pilatesa z Justyną, a po drugie - mój czasowy rozbrat z Azikiem miałby miejsce niezależnie od zmian kadrowych, więc byłoby to takie pitolenie dla pitolenia :)
Ale szkoda, nikt tam tak mnie nie cisnął, reszta prowadzących widząc mój zmarszczony ryj przy szóstym powtórzeniu w serii zaleca chwilkę oddechu, zamiast stanąć obok i konsekwentnie odliczać do końca. Bo co to za progres, jak na drugi dzień nie ma nawet zakwasów?

Ten denny poniedziałek uratował nie kto inny, jak Mężczyzna. Są kobiety, którym na pocieszenie trzeba dać kwiatka, z jakimś drobnym, srebrnym łańcuszkiem w zestawie (;p), inne trzeba wykarmić (w tej grupie stoję na czele!) lub napoić. Są takie, które wymagają czułych słów i wielogodzinnych analiz sytuacji oraz takie, których uwagę trzeba odwrócić od złych wieści. I tak Azik-gate zaprzątało mą głowę tylko do momentu, gdy Mężczyzna wręczył mi swój stary telefon, który na dniach będzie moim nowym i zaczęłam go ogarniać <3
Przepaść między prędkością działania mojego starego HTC i tego nowego jest tak rażąca, że nie nadążam za tym, co się dzieje na ekranie, gdy go smyram :D Wszystkie moje aplikacje zainstalowały się w 10min, gdy ktoś do mnie dzwoni, pukam i już połączenie odebrane, a nie, jak wcześniej - gra i wibruje jeszcze 10 sekund, a rozmówca, albo dalej słucha sygnału połączenia, albo mojego kurwa, działaj, noooo ;p

Reszta tygodnia upłynęła pod znakiem bo półmaraton. Nie idę na siatkę, bo półmaraton. Nie ubiorę cieplejszych butów, bo wszystkie, które mam są na obcasie/słupku i mogłabym skręcić nogę, a przecież półmaraton. Nie idę na piwo, bo półmaraton, a nie chce mi się tłumaczyć czemu nie piję ;p

W piątek z rana wyruszyłam po pakiet startowy, chciałam pobuszować po Expo, ale jakoś nic się tam nie działo.. Pojechałam więc do PZU po ubezpieczenie NNW (sponsor tytularny, a 1,66 zł za osobę nie mógł wybulić!), gdzie pogawędziłam sobie z panem Łukaszem o bieganiu, ironii tej całej sytuacji, dostałam nawet dodatkowe opcje - na wypadek zawału serca lub krwawienia śródczaszkowego :D

Sobota upłynęła mi na Targach Książki i buszowaniu po Bonarce. O Targach napiszę kilka słów na dniach, o shoppingu nie ma co wspominać - miałyśmy wpaść z Mamą do dwóch sklepów, a prawie zamknęłyśmy galerię :) I nic sobie nie kupiłam -.-

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Ogarnąć się. Jak na człowieka bombardowanego z każdej możliwej strony owsiankami, owocami goi, jarmużem i takimi tam zdrowymi produktami przystało, postanowiłam wziąć się za swoją dietę. Czytam jak szalona, szacuję ile kcal powinnam przyjmować, jak jeść, by jeść regularnie (co przy pracy na zmiany łatwe nie jest) i bardziej odżywiać się, niż po prostu karmić. Nie powiem, wdrażane przez Mężczyznę zmiany żywieniowe sprawiają, że po raz pierwszy zrobiłam cokolwiek w tym kierunku poza stwierdzeniem, że jem byle co. Jakoś tak nie chcę odstawać ;p

Regeneracja. Buty biegowe idą do zasłużonego prania i nie ubieram ich dopóki nie zapomnę, że już mi się nie chce biegać (co pewnie nie będzie trwało długo po wybuchu endorfin ładowanych przez 21 km...). Tyrałam swój organizm, zrealizowałam swój szalony plan - teraz należy mu się dużo głaskania!

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

..uważam za zakończone! :D
We wtorek pohasałam ze 3 km, prawie zaryłam twarzą o chodnik po potknięciu się (czasem nie rozumiem jak udaje mi się zagiąć prawa fizyki i wyratować z takiej pozornie beznadziejnej sytuacji..), we czwartek olałam siatkówkę i poszłam na bieżnię torturować się przez 6 km. Ku mej radości GPS umarł i nie powstał, więc biegłam na czuja, zmieniając nieco plan treningowy. Ale było zimno i przyjemnie!

Do niedzieli mój jedyny kontakt z butami do biegania miał miejsce przy próbie zmycia zeń błota po czwartkowym treningu. Chwyciłam za mojego ukochanego CIFa z wybielaczem, poszorowałam i..wybieliłam podeszwy tak, że wyglądają jak nówki, nieśmigane. Idealnie na półmaraton :D

A samą połówkę ukończyłam z czasem netto 2:11:14 - coś bym urwała i ta świadomość jakoś przesłania radość z tego, co się dziś stało! Ale z godziny na godzinę zad mi odżywa, więc pewnie jutro będę z dumą paradować w pracy z medalem na szyi!

Rany! Półmaraton za mną. Co ja będę robić!?

PIOSENKA TYGODNIA

Vance Joy - Riptide - tłuką to teraz w radio, tłukę to teraz na odtwarzaczu. Także ostrożnie, uzależnia :)

N.

niedziela, 19 października 2014

WeekEnd - Shine



WZLOTY I UPADKI

I znów - posiłkuję się kalendarzem, by jakoś przypomnieć sobie co się działo przez ostatnie 7 dni. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę, ale praca na siarce tym razem wykończyła mnie psychicznie bardziej, niż fizycznie. Pacjenci są momentami tak beznadziejni, że dla własnego zdrowia trzeba zacząć ich ignorować - szczególnie, gdy po powracających przemyśleniach typu To oni są takimi idiotami, czy ja? dochodzi się do wniosku, że idiotą jednak się nie jest ;p Wtedy już prosta droga do generalizacji i jakiś chorych pomysłów uzdrawiania społeczeństwa

We środę miałam wolne. Tak jakoś wyszło, że prosiłam o poranną zmianę, by nie lecieć prosto z pracy na koncert, ale takowa się nie znalazła. Zaczęłam więc leniwie dzień od pilatesa, dwóch śniadań, omletów, nie omletów, zajmowania się sobą, ba, nawet notkę walnęłam :) 

A wieczorem... Parov Stelar! Gdy Mężczyzna organizował ekipę na koncert, ja poważnie zastanawiałam się, czy w ogóle iść. Bilet tani nie był, a świadomość, że twórczość powyższego znam głównie z tła do naszych tête-à-tête (if you know what I mean..) nie ułatwiała podjęcia decyzji. No, ale bilet kupiłam. Ze dwa miesiące plądrowałam Spotify i jakieś tam wyobrażenie tego, czego będę świadkiem zrodziło mi się pod kopułą. Jakież więc było moje zdziwko, gdy po ok. 10 min koncertu dotarło do mnie, że jestem na najlepszej imprezie ostatnich lat! Ten electro swing był bardziej electro, niż na płytach, słuszne bity, panowie z instrumentami dętymi wyczyniający takie cuda, że ciężko mi było zdecydować kogo chcę oglądać :D Nogi same mi tańczyły. Jestem pod tak dużym wrażeniem, że moja koncertowa lista TOP 3 uległa drobnej zmianie - Parov Stelar zrzucił z pudła Placebo!!! Florence i Muse na razie bezpieczne, ale sorka Molko, spadamy na czwarte miejsce :]

Czwartek upłynął pod hasłami grande sprzątanie miedzy turnusami oraz naparzanie w siatkę. To drugie będę musiała odpuścić w przyszłym tygodniu, bo bolący bark to ostatnie towarzystwo, na którym mi zależy podczas półmaratonu :D Inna sprawa, że sami grający coraz mniej grają, a po prostu przychodzą sobie walnąć piwko i wydurniać się..

Piątek-sobota to nowy turnus w pracy. Na razie jestem przerażona. Nie odróżniają prawej od lewej, nie liczą do 10, nie znają się na zegarku, nigdy nie używali ręczników do wycierania się po kąpieli. Śmiejemy się z gimbazy, że ich problemami życiowymi jest kolor majtek nie pasujący do smaku prezerwatyw, a tymczasem dorośli i poważni ludzie potrafią tak zaginać rzeczywistość, że podziw bierze, jak dożyli swoich lat..

Jak już jesteśmy w temacie dorosłych i poważnych ludzi, to nie sposób nie przytoczyć tu sobotniej wizyty cioci i kuzynki u nas w domu. Zwykle to my jeździmy do wujostwa, ja się migam jak tylko to możliwe. Bo nie jara mnie siedzenie do 2/3 w nocy (czasem do rana), oglądanie pijanych krewnych i przede wszystkim słuchania ich wypocin. Wszyscy wiemy jak to alko wyzwala kreatywność i wewnętrznego filozofa. Wszyscy wiemy też, że przeważnie tacy ludzie na imprezach omijani są szerokim łukiem - chcemy się bawić, prowadzić ciekawe rozmowy, a nie słuchać dobrych rad od ekspertów dziedzin wszelakich.
Ciocia od jakiegoś czasu powstrzymać się nie potrafi od komentowania mojego nie chce mi się siedzieć do 2 w nocy, chcę spać, wracajmy już itd. Zawsze wypomina, że śpimy z kuzynką na ich imprezach, że ciągnę do domu, młodzież to się teraz bawić nie potrafi (bo kuzynka od jakiegoś czasu też ma dosyć zarywania nocy i słuchania rozkmin starszych rodu), jeśli tylko nie ma mnie w zasięgu jej wzroku, pada sakramentalne Natalia śpi? Nie inaczej było wczoraj. Chyba nie trudno sobie wyobrazić, że po całym tygodniu pracy fizycznej (ja naprawdę nie ugniatam tyłka siedząc przy biurku i klepiąc w klawisze..), biegania, fitnessów, wstaniu w sobotę o 5 (bo znów praca) i posprzątaniu po powrocie pokoju, koło północy nie wiedziałam już jak się nazywam. A gdy po godzinie 2:30 w końcu ciocia dała się wyciągnąć do domu, próbowałam zmyć makijaż żelem pod prysznic - tak bardzo nie ogarniałam. Ale, oczywiście, musiałam wysłuchać pretensji, nawet jeśli po opróżnieniu entej butelki wina wydaje się cioci, że mówi to w żartach. Powinnyśmy z kuzynką brać z nich. matek, przykład, bo się nie umiemy bawić. I, uwaga, mówi to osoba, która nie pracuje zawodowo (prowadzi dom, jak każda kobieta przecież..), funkcjonuje głównie w nocy, bo może i śpi sobie potem do południa. Czasem mam jej ochotę pocisnąć, by zaczęła w końcu robić w życiu coś konkretnego, ustalonego godzinowo (może praca?), mieć jakieś regularne zobowiązania i wtedy pogadamy o imprezowaniu i młodzieńczym wigorze. Ale chyba alkoholu też piję za mało, by utracić kontrolę na tyle, by zdobyć się na taki poziom szczerości ;p

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Odpoczywam! W poniedziałek ostatnie fitnessy i koniec karnetu, biegania też mało, praca krótko i na fizykoterapii, więc fizycznie nie będzie tragedii. Dużo snu i uciech cielesnych. Chcę w niedziele obudzić się bez bólu, z przekonaniem, że ten debiut półmaratoński będzie najfajniejszym dniem tej jesieni :)

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

Biegowo znowu było dennie. Moje ciało wysyła już chyba wszystkie możliwe sygnały, że ma dość tego tempa i obciążenia, które mu narzucam. Stąd znowu opuszczone treningi, dużo pilatesa, wmawianie sobie, że 2 h siatkówki we czwartek to właściwie to samo, co 1 h biegu ;p

Przede mną ostatni tydzień treningów. Tylko dwa. Baaardzo krótkie, niewymagające, bardziej dla przewietrzenia butów. Choć po dzisiejszym marszo-wybieganiu moje cichobiegi potrzebują raczej prania, niż wietrzenia ;p 

Ej, został tydzień. Z jednej strony już nie mogę się doczekać, uwielbiam atmosferę targów, te tłumy biegaczy na starcie, podniecenie, że to już, to dziś! Ale widzę też, że moje ciało, wyjątkowo nie głowa!, jest jak przebita dętka - do mety mnie dowiezie, ale na komfort bym nie liczyła :( Trochę to dołujące, nie sądziłam, że tak szybko poznam swoje fizyczne granice.

PIOSENKA TYGODNIA

Jakże inaczej! Parov Stelar - Shine :)


N.

środa, 15 października 2014

8. Bieg Trzech Kopców

Co to był za bieg! :D


Niewiele brakło, bym już w zeszłym roku wzięła udział w tym wydarzeniu. Studia skończone, więc żadne plany marketingowe nie kolidowały ze startami, duuuużo irytacji w związku z pracą magisterską, zatem biegałam regularnie i na coraz dłuższych dystansach. Zobaczyłam reklamę Biegu Trzech Kopców i podniecona jak 150% zaczęłam na głos mówić, że mam ochotę wystartować! Momentalnie zgasili mnie najbliżsi - bo nie dasz rady, jesteś za cienka, ile to km? 13? ee, nie uda się. Nie biegasz przecież tyle.

Oczywiście żałowałam, że się wtedy poddałam. Potrzebowałam jeszcze kilku miesięcy, by wypracować sobie algorytm postępowania w kwestii biegów - zaciekawia mnie bieg, analizuję, czy dam radę, czy traktować to jako wyzwanie i przyczynek do wydłużenia kilometrażu, a może dystans jest dla mnie komfortowy i dobrze powalczyć o lepszy czas, następnie zapisuję się na bieg i dopiero na końcu informuję o tym rodzinę, by nie było tak, jak w przypadku wszystkich tych startów, na których nie stanęłam, bo ktoś mi powiedział, że nie dam rady.

Możecie się domyślać, że w tym roku już od wielu miesięcy zapowiadałam, że nie odpuszczę. Choćbym miała ukończyć bieg na kolanach. Obeszło się bez większych nie dasz rady, ale to chyba dlatego, że szok wywołało moje zgłoszenie się do półmaratonu ;p Czym wszak jest 13 km w porównaniu z 21 km?

Dziś zastanawiam się, na ile odwiedzenie mnie od startu rok temu uratowało moją psychikę - dziś wszelkie porażki biegowe znoszę lepiej (choć jeszcze nie za dobrze), analizuję co się stało, wyciągam wnioski. Rok temu byłam na etapie, gdy każdy bieg, każdy trening niósł ze sobą lepszy czas, dystans, nie miałam tygodni stagnacji, tylko progres. Gdybym wtedy zderzyła się ze ścianą, na którą wpadłam w tym roku, pewnie zeszłabym z trasy. I przestała biegać Kopce.


Ale od początku. Bieg Trzech Kopców napawał mnie ekscytacją mniej więcej do tygodnia go poprzedzającego. Miałam już co prawda pewność, że kurs i choroba, które złożyły się na 1,5 tygodnia bez biegania nie pozostaną bez echa, ale to, czy przybiegnę na metę z czasem 1h 10min, czy 1h 20min nie robi mi aż takiej różnicy. Ha ha. Gwoździe do trumny przybił ostatni tydzień przed startem - zajob w pracy, pozarywane noce, męki na treningach. Byłam tak zmęczona, że przestałam wierzyć, że zrealizuję swoje założenia, ba, że w ogóle dobiegnę.

B3K jest biegiem górskim, a właściwie anglosaskim. Pierwsze 5 km jest naprawdę lajtowe - z górki na pazurki, potem płaskie jak deska Bulwary. Chciałam mocno przycisnąć ten odcinek, no ale wiadomo, jak jest przez pierwszy kilometr/dwa na biegach masowych - głównie się stoi lub spaceruje. Duża część biegaczy patataja na zbiegach, trzeba albo ślimaczyć się za nimi, albo ryzykować i lawirować między nimi. Rozpędu nabrałam dopiero pod koniec zbiegu w okolicach Rynku Podgórskiego. Na Bulwarach prawie zabiło mnie słońce - na pozostałych częściach trasy było mi komfortowo, tam miałam ochotę rozebrać się do naga ;p Zdyszana, zlana potem, przeklinając długi rękaw mojej koszulki, wpadłam na podbieg pod cmentarz na Salwatorze i... tam zaczęły się problemy. Wyszło zmęczenie ciała, które nie było w stanie sprostać wymaganiom głowy i płuc. Czułam się dobrze, parłam naprzód, ale nogi nie słuchały, co krok potykałam się o kostkę brukową, aż skapitulowałam, bo jeszcze jedno potknięcie i rozwalę sobie nos. I tak biegłam, szłam, podbiegałam, znów szłam, kręgosłup postanowił przypomnieć, że jest i ma mnie dość. Przeżyłam jakoś ten siódmy kilometr, dopadłam wodopój (aah, czekolada, jak miło!) i uśmiechnęłam się na myśl, że teraz moja ulubiona część tej trasy - cisza, las, łąka i dłuuuugi zbieg!

fot. Judyta Lech

Oczywiście radość moja nie trwała długo. Puściwszy się pędem w dół, lawirując między biegnącymi parami hamulcowymi, poczułam, że kolka is coming. Walczyłam dzielnie, uciskałam, oddychałam, na kawałku prostej przed kolejnym, morderczym tym razem podbiegiem, nie było po niej śladu. Zwolniłam więc i zaczęłam wspinaczkę. Niestety kolka wróciła, próby jej ujarzmienia w biegu skończyły się skurczem przepony. Nie polecam największym wrogom. I bez zadyszki i długu tlenowego ciężko się oddycha z czymś takim. Dziewiąty kilometr to był koszmar. Szłam do góry, mijali mnie inni idący (!!!), nie wiedziałam jak oddychać, czy powinnam się zatrzymać, przerwać bieg?

Myślę, że taka przygoda rok temu zryłaby mnie mentalnie. Teraz, gdy od kilkunastu tygodni przyzwyczajam się do myśli, że biegam coraz wolniej, brak mi powera i jednak błędem było rzucanie się na długie dystanse, wiem, że to po prostu kolejny sygnał od mojego ciała - weź, idź z tym bieganiem do diabła. Ale wiem też na ile mnie stać i choćbym na kolanach miała skończyć, to skończę. 

Jedenasty kilometr to już marszobiegi, od ZOO wzięłam się w garść i biegłam. By nie tracić rytmu nuciłam w głowie: Kiedy ko-ko-ko, kiedy za-za-za, kiedy koza prosto stoi, wtedy ją-ją-ją, wtedy ją-ją-ją, wtedy ją się dobrze doi. Nie pytajcie :D Ważne, że pomogło. Na ostatnim zakręcie podbiegu moją rymowankę przerwało skandowanie mojego imienia. Z pewnym zdumieniem dojrzałam jego źródło - moi Dziadkowie przyjechali! 

Na metę dobiegłam z czasem netto: 1:27:33. Dobrze? Źle? Na pewno dużo gorzej, niż zakładałam. Z pewnością mogło być dużo gorzej, gdyby przepona nie odpuściła. Koleje wiadro zimnej wody, to te podbiegi - serio do tamtej niedzieli sądziłam, że jestem mocna w podbiegach, przecież cisnę je właściwie przy każdym treningu (mieszkam w dość pofalowanej okolicy). Po przemyśleniu doszło do mnie, że nawet jeśli biegam pod górę, to nie dłużej niż 10 min ciągiem i nachylenie jest nieco mniejsze, niż w Lasku Wolskim. Tak na prawdę gunwo wiem o biegach górskich, nawet jeśli są biegami anglosaskimi ;p

Jakie zatem wnioski na przyszły rok? Tydzień wolnego przed biegiem (;p), trzeba poćwiczyć trochę bieganie po Tatrach, oprócz kolana otejpować sobie także plecy. 

A ogólne wrażenie? Bardzo pozytywne. Piękna pogoda, organizacja dobra, zaskoczyła mnie pozytywnie czekolada na trasie, baton proteinowy po biegu. Posiłek regeneracyjny w postaci żuropodobnej substancji z kiełbasą wyboczą Majchrowskiego (;p) nieco mnie zmiażdżył, ale lepsze to, niż niedopieczona kiełbasa ze swoszowickiego rożna. Natomiast piwo niemieckich żuli, jak to określił Mężczyzna, smakiem nie powaliło. Dobrze, że była herbata. 

Po biegu, wraz z moją Drużyną Dopingującą udaliśmy się na Kopiec Piłsudskiego. Gdy w oddali zobaczyłam Balon Widokowy, nie mogłam wyjść z podziwu, że to tak daleko. I w sumie tak blisko.

Kiedy ko-ko-ko.. ;p
N.

poniedziałek, 13 października 2014

WeekEnd - Mocno

Ups, trochę za bardzo wrzuciłam wczoraj na luz i zapomniałam opublikować ten wpis ;D
To podsumowanie powstało po to, bym nie zapomniała co działo się przez miniony tydzień. Mam straszne nemo w głowie i ciężko mi od kopa powiedzieć, co ciekawego u mnie. Hmm, w sumie nic. A po przeglądnięciu kalendarza okazuje się, że działo się i to całkiem sporo :)


WZLOTY I UPADKI

W poniedziałek pojawiły się pierwsze niedogodności i przemyślenia po Biegu Trzech Kopców. Nie wiem w jakiej naiwności zapisałam się tego dnia wieczorem na fitnessy - na szczęście nie uzbierała się grupa, więc zajęcia odwołano. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak bardzo mnie to ucieszyło :) Niby nic konkretnie mnie nie bolało, ale ciało miałam z waty.

Z resztą, cały tydzień był jakiś dziwny. Bardzo cieszyłam się na poranne zmiany w pracy, bo dzień taki długi, bo będę taka produktywna! W rzeczywistości wracałam do domu, padałam spać, wstawałam na obiad i spałam dalej. Potem walczyłam ze sobą, by dotrwać jakoś do 23, by znów położyć się spać :) 

We środę Mężczyzna wyciągnął mnie do kina na Bogowie. Film bardzo mi się podobał, choć czuję jakiś niedosyt, tak jakby fabuła zakończyła się za wcześnie. We czwartek graliśmy w siatkę - nastąpiła reaktywacja naparzania w towarzystwie ziomków z pracy i innych chętnych. Forma leży i kwiczy, tym razem nie mówię tylko o sobie ;p W piątek zajęć w Aziku już mi nie odwołali, zmordowałam się okrutnie, prawie posrałam z bólu podczas stretchingu i wracałam do domu na wacianych gałązkach. Chyba do półmaratonu poprzestanę na pilatesie..

Sobotę spędziłam w Tatrach. Poszłyśmy z kuzynką i naszymi mamami nad Czarny Staw pod Rysami, niestety zaliczając po drodze Morskie Oko. Chciałabym napisać, że się zrelaksowałam, ale idiotów tam więcej, niż na co dzień spotykam w pracy!

Sunday run-day. Zapowiedziałam, że nie dam rady pyknąć 16 km błąkając się po osiedlu, bo biegam tam codziennie, więc rzyg. Toteż pojechałyśmy z Mamą na Błonia - ona nordic walking, ja pokrak running. Nie wiem, jak ona, ale ja się cieszę, że kolejny ładny dzień tej jesieni spędziłyśmy na powietrzu i w ruchu.

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Chyba jedyne zeszłotygodniowe postanowienie, które zrealizowałam w 100% to uderzanie w kimę przed 23 :) Posprzątałam pokój, jako tako. Treningi nie poszły po mojej myśli - zrealizowałam tylko połowę. Ale tłumaczę to sobie zmęczeniem. I obawiam się, że mogę mieć rację.

Ten tydzień to znów parcie na bieganie. Powoli zaczyna docierać do mnie powaga półmaratonu i rodzi się we mnie jakaś chęć przeniesienia się w czasie, byle mieć to już za sobą. O ile po B3K odliczałam dni do połówki z podnieceniem i dużą pewnością siebie, tak teraz czuje się tak wytyrana, że nie wierzę, bym ubiegła chociaż 15 km :/ Może upiekę sobie ciasto na pocieszenie?

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

..idą mi coraz gorzej! Wtorkowa piątka jeszcze jakoś weszła, kopsnęłam się w dawno nie odwiedzane przeze mnie tereny zielone, zgwałcone ostatnimi laty przez jakieś centra/sanktuaria i inne instytucje kościelne, których JP2 z pewnością by sobie nie życzył :> Jak sobie przypomniałam, że kilka lat temu o tej porze swoim tuptaniem straszyło się zające i okazy kopytne, to mi się taki ból dupy zrodził, że nawet bolące nogi nie były w stanie mnie zatrzymać. 

Czwartkowy trening miałam zrobić po pracy, tak bym zdążyła nieco odpocząć, nim wieczorem pójdę na siatkę. Efekt? Zasnęłam po pracy, a jak się obudziłam, to było już trochę za późno na trzepnięcie 11 km, ogarnięcie się i wyrobienie na kolejne zajęcia. 

Piątek - powtórka z rozrywki, tym razem najpierw miał być fitness, a późnym wieczorem 3 km dla lepszego snu. Tyle, że się styrałam na fitnessie tak, że ledwo do domu trafiłam.

Stąd moja determinacja, by niedzielne wybieganie odbyło się w dogodnych warunkach. I tak by było...ALE!! Po ok. 3 km biegu endo-srondo-mondo raczyło się wykrzaczyć, a ja sobie tak biegłam i biegłam i w którymś momencie dotarło do mnie, że chyba dawno nie słyszałam ile to już za mną. Jak okolice nad Rudawą powalają spokojem i kojącą atmosferą, tak centralnie fallus z mglistego nieba mnie strzelił! Nie potrafiłam ocenić ile biegnę bez endo (w domu okazało się, że niecałe 2 km), więc ile jeszcze powinnam biec i koniec końców, zamiast 16 km zrobiłam 14 km... żal.peel.

Chwała niebiosom, iż od tego tygodnia zaczynam redukcję kilometrażu, bo normalnie każdy kolejny zawalony trening rozpirzyłby mnie totalnie (psychicznie). Grr.

PIOSENKA TYGODNIA

Maroon 5 - In Your Pocket - ujął mnie ten kawałek, choć polecam nie zagłębiać się w tekst, psuje wszytko ;p

N.

piątek, 10 października 2014

Kuracjusz Polski

Jak mamusię kocham, ten tydzień był wybitny pod względem nieogaru. Wszystkim doskwierały zmiany ciśnienia, duża senność, niechęć oraz pacjenci :) Ci ostatni weszli w jakąś fazę totalnego wkurwiania personelu zabiegowego (choć przez pierwsze dwa dni myślałam, że to ja się czepiam - jednak nie tylko ja). Gdy wedle czwartku prawie zaryłam jednej babie w twarz, postanowiłam, że to tu napiszę. Dawno nie było nic o moich podopiecznych!

Poniedziałek.
Kuracjusze sanatoryjni rozpoczynają drugi tydzień walk o zdrowie. Jednocześnie też wykazują się słabym obeznaniem z zegarkiem i panującymi u nas zasadami: nie spóźniamy się, jeśli mieszkasz na miejscu, racz przyjść 10-15 min przed kąpielą, a wszyscy będą szczęśliwi. Efekt? Przychodzę ok.10 do pracy i zastaję panią B. w stanie wskazującym na chęć mordu. Już z rana ciśnienie podniósł jej pan pacjent, sanatoryjny, rzecz jasna, spóźniony ok. 20 min na zabieg, do tego wczorajszy. Został poproszony o udanie się do biura usług celem przełożenia kąpieli na inną godzinę/inny termin. Panu włączył się agresor, zaczęło straszenie pt. znam tego i tamtego oraz wyzwiska, jest pani uciążliwa, utrudnia mi życie. Nie wiem jak bardzo trzeba być naiwnym, by sądzić, że kogokolwiek takie wybuchy skłonią do ustąpienia - raczej wtedy nie ma mowy o pójściu na rękę. O kulturę nie pytam, ale dziwi mnie, ilekroć usłyszę, że jestem kurwą, że ktoś taki nie boi się, że go pozwę?

Przychodzi pacjent sanatoryjny, smród czuć nawet w kuchni borowinowej. Po zabiegu wycieram mu plecy, łzy płyną mi po policzkach (lumpy w autobusie jebią mniej..) i mówię mu, że ma odczekać 2h, a potem musi się umyć. Nie musicie scrollować w dół - zdradzę od razu, że się nie umył. Ale jeszcze tylko tydzień, może robaki się nie zalęgną ^^

Wtorek.
Jest taka pani I., ciekawy przypadek. Pani postanowiła mieć zawijania borowinowe, choć w planowaniu powiedzieli jej, że przez najbliższe dwa tygodnie nie ma szans, bo jest full chętnych. Więc pani przyszła bezpośrednio na borowinę. Ja też pracowałam w podobnym zawodzie i wiem, że oni tam kłamią i czas na moje zawijanie się znajdzie, trzeba tylko poszukać. Proszę mi powiedzieć kiedy jest jakaś luka, ja to pani wynagrodzę, wie pani (ten konspiracyjny szept). Odpowiadam, że mi przykro (eh, ja kłamliwa sucz..), ale naprawdę nie ma miejsca i tłumaczę dlaczego. Jest to związane z długim czasem podgrzewania się borowiny w młynku, więc między pacjentami musi być ok 3 h przerwy, toteż fizycznie nie da się upchnąć ich więcej. Pani to nie przekonało, przerwała mi w połowie. Ile pani chce, pani....Natalioooo, 20?30? :D Śmiechłam i zawyrokowałam, że 30, ale tysięcy, bo bez drugiego młynka się nie obejdzie :D

O godzinie 11.05 przyjmujemy ostatnich dwóch pacjentów na okład borowinowy. Potem jest przerwa do 11.50. Przerwa ta służyć ma jako czas na ogarnięcie syfu, jaki pacjenci zostawiają po sobie w kabinach, uzupełnieniu borowiny w młynkach, dogrzaniu się kompresów z parafiną. Absolutnie efektem ubocznym tego jest kilka minut, które zostają nam na jedzenie i sikanie, co i tak przeciętny pacjent uzna za wykorzystywanie każdej nadarzającej się okazji, by sobie poplotkować. Więc siedzimy tak te ostatnie wolne minuty, upycham po czeluściach jamy ustnej kanapkę (zjem ją obsługując delikwentów na migi ;p), wlewając wodę nosem, by kanapka gładko weszła, a dyskusję moich koleżanek ze zmiany przerywa nagłe wkroczenie jednej z pacjentek do kuchni borowinowej. 
- Słuchamy panią (lód ściął okoliczne pola i lasy ;p)
- Bo ja mam okład.
(w głowie mej: nosz ja pierdolę, naprawdę? nie spodziewałabym się..)
- To proszę położyć kartę na biurku i poczekać.
- Tylko, że ja mam ten okład teraz.
- To znaczy?
- No, 11.50.
(wszystkie głowy zwracają się w moją stronę, oto wyciągam wyrocznie z kieszeni - telefon)
- Jest 11.46.
- Właśnie, i ja mam teraz okład.
- A my właśnie mamy przerwę, do 11.50.
Dalszej dyskusji pt. którą kto ma godzinę na zegarku nie będę przytaczać, bo szkoda Waszego czasu. Efekt był taki, że gdy wybiła w końcu 11.50 (pani wciąż się wykłócała, a nic mnie tak nie wkurwia na resztę dnia, jak mi ktoś odbiera należące mi się 4 min na JEDZENIE i SIKANIE!), wstałam, wzięłam od niej kartę, zaniosłam na biurko i ją tam odłożyłam. Na godzinę 11.50 było zapisanych trzech pacjentów, zgadnijcie, kto wszedł ostatni :D


Środa.
Nad ranem, gdy pracę naszą zaczęłyśmy i między młynkami a wannami latałyśmy, zdarzyła się ciekawa rzecz. Otworzyłam drzwi na patio, coby nieco przewietrzyć po nocy, tym samym nieświadomie powodując zamknięcie się drzwi głównych na borowinę. Przeciąg tak właśnie działa, a że podpórka przy drzwiach już nieco niedomaga, to drzwi się zamykają, Nic niezwykłego. Ciekawa zaś była reakcja pacjentów, którzy zaczęli pojawiać się na zabiegi - stali pod tymi drzwiami (nie były domknięte, także wystarczyło je pchnąć, nawet nie trzeba umieć obsługiwać klamki!). Czarny tłum nieogarów. Żeby było zabawniej, ktoś nie wytrzymał napięcia i poszedł na nas naskarżyć w recepcji - zaspały i ich nie ma! Idzie więc babka z recepcji na borowinę i zdębiała pyta zgromadzonych, czemu nie wchodzą, przecież jest otwarte. I pchnęła te drzwi. Widzicie, jednego dnia wlezą wszędzie, nawet na kuchnie borowinową, w dupskach mając wszelkie zakazy i maniery, drugiego nie potrafią sobie otworzyć drzwi..

Przychodzi sanatoryjna na okład. Nie zdążyłam jeszcze odpowiedzieć na jej dzień dobry, gdy oświeciła mnie, że ma nieprzebrane buty, bo idzie prosto ze spaceru. Szczerze, to nawet nie zwróciłam na to uwagi, gdyby przemilczała sprawę, nie byłoby jazdy. A czemu była? Bo pani stwierdziła, że są czyste. Poprosiłam o potwierdzenie tego, co dotarło do mych uszu - Nie przebrała pani obuwia, bo przyszła pani prosto ze spaceru, ale twierdzi pani, że buty są czyste? Czy spacerowała pani na rękach? 


Czwartek.
Żeby dzień dobrze rozpocząć, wkurw przyszedł już z samego rana. Mimo zabezpieczenia drzwi papierem, powtórzyła się sytuacja z poprzedniego dnia. Krzątamy się po kuchni, patrzam na zegarek i wypalam: pani B., jest 7.18, a nikt jeszcze nie przyszedł, czyżby znowu stali jak debile pod otwartymi drzwiami? Pani B. poleciała. I oczywiście, że stali. Pada pytanie do sanatoryjnych, przecież wiecie, że te drzwi tak mają, słyszycie radio, to czemu chociaż nie próbujecie wejść? Jakiś pan się zapierał, że dwa razy szarpał klamkę i nie ustąpiły. To był dopiero początek kłamliwego dnia :)

Miszczem w tej dziedzinie okazała się inna pani, sanatorium, a jak! Miała mieć okład o 7:40. Godzina jej zabiegu minęła, ja już obsługuję chętnych z 8:30, a jej nie ma. No cóż, pewnie zaspała. Pracuję dalej, aż przyszła nas odwiedzić koleżanka z siarki i rzecze: masz tam panią z 7:40, stała pod fasonami i psioczyła, czemu zamknięte, jak ona ma tu zabieg o 8 (fasony są czynne od 9). Koleżanka wytłumaczyła jej, że ma okład borowinowy, nie fason i o 7:40, nie 8. Zawlokła ją pod odpowiedni gabinet, rzuciła kartę na stół i przyszła mi o tym powiedzieć. Nim panią poprosiłam, potrzebowałam przyjąć jeszcze dwie osoby, bo ich czas zabiegu się zbliżał, a nie mam zamiaru nikogo opóźniać przez spóźnialską. Gdy przyszła na nią pora, chwytam za kartę, przybijam soczyste B, a tu ktoś się na mnie rzuca z pyskówką. Właścicielka karty. Ona już godzinę czeka! Co my sobie myślimy! Zaraz ma śniadanie! Jest przecież godzina na karcie, czemu przyjmuję innych, a ją nie! Odpowiadam grzecznie, że się spóźniła, więc jej zabieg przepadł. Mogę ją przyjąć, tylko pierwszeństwo mają ci, którzy przyszli punktualnie. Nie spóźniłam się! Siedzę tu godzinę i czekam! Co to za traktowanie! Przepraszam panią bardzo, ale o 7:40 tu pani nie było, co więcej, stała pani pod fasonami, więc siłą rzeczy nie mogło pani tu być. Byłam! Siedzę od godziny! Brak szacunku dla starszego człowieka! Taka młoda gnida, a sobie pozwala! (tu przegięła) Proszę przestać krzyczeć. Spóźniła się pani, więc proszę nie kłamać. Albo pani wchodzi na ten okład, albo proszę sobie iść go przeplanować. To pani kłamie! Godzinę czekam i nic! (nastąpiła chwila przerwy, w czasie której pani B. chyba próbowała załagodzić konflikt, a ja w myślach rozjebałam łeb tej ciętej lipy o metalowe drzwi przeciwpożarowe, rzuciłam parę kurw i chyba za wysokim tonem, prawdopodobnie nawet krzykiem odrzekłam) Proszę przestać kłamać i się wydzierać, na korytarzach jest monitoring, mogę w 5 min sprawdzić, gdzie pani była o 7:40, bo na pewno nie tutaj. A teraz do kabiny 10! 
Reszta pacjentów, którzy byli tego świadkami, przynajmniej nie podskakiwała :)
Tym samym delikwentka załatwiła pozostałym sanatoryjnym, że będą mieli ze mną przesrane do końca turnusu. Minuta spóźnienia i niech spierdalają. 

W jednej z kabin po wyjściu pacjenta znajduję gumę do żucia przyklejoną od spodu do leżanki. Kurwa mać, to się dzieje naprawdę?

Na kąpiel borowinową przychodzi, zgadnijcie kto - pani od nieprzebranych butów - z tym samym tekstem, że są czyste. Tym razem musiała jednak przejść przez pokój i zgarnąć klapki kąpielowe.

Piątek. Piąteczek. Piątunio.
Latam między kabinkami, rozwijam, zawijam pacjentów, aż tu nagle wyrasta przede mną pani. Trzyma różową kartę w ręce (komercyjna) i rozchylając ją prezentuje mi utkniętą tam dwudziestkę. I stwierdza: przyszłam na borowinę, na całe ciało. Pytam, czy ma zlecenie od lekarza. Miała, ale na inne zabiegi i chciałaby ową borowinę bez zlecenia (tu podsuwa mi zawartość swojej karty). Nie ma zlecenia, nie ma borowinki, sorry. Pani przyjęła na klatę moją odmowę, podziękowała i sobie poszła. W sumie to byłam pod wrażeniem - żadnego namawiania, podchodów, szukania innych chętnych na banknocik - zwykle tracę z 10 min na takie próby ubicia interesu. Zwykle też rozbraja mnie śmiałość ludzi, którzy sądzą, że za 10-20 zł zrobię im zabieg po cichu, narażając się na zwolnienie z pracy, czy proces w przypadku, gdy taki delikwent okaże się nie tolerować mocy siarki/borowiny i weźmie zemrze dla przykładu :)

Pani od czystych butów po spacerze bez słowa je zdjęła i poszła boso do kabiny :D

Rozwijam pacjentkę po okładzie na kolana. Pani zagaduje: czy pani wyrzuca potem folię? Chodzi o folię, którą rozkładamy na leżankach, by nie urypały się od borowiny. Potwierdzam, na co pani cichutko pyta, czy mogłaby ją sobie zabrać, bo ma w domu osobę starszą, której by się taka forma izolacji łóżka od jej wydzielin bardzo przydała. Zamurowało mnie, ale nie oponowałam.


Z początkiem tygodnia naprawdę myślałam, że to ja mam jakiś kryzys, przesilenie jesienne, jestem nerwowa i wyżywam się na tych biednych pacjentach. Ale borowina jest centrum spotkań w naszym uzdrowisku. I jeśli każdy pracownik przekraczający jej progi zaczyna od: cześć, kurwa, co z tymi ludźmi jest nie tak, to znak, że mogę spać spokojnie. Jeszcze tydzień i pojadą, może następni zamiast kisielu pod czaszką przywiozą ze sobą odrobinę pomyślunku.

* jasne, że generalizuję. 
** tak, ambulatoryjni tym razem stoją w opozycji do poziomu sanatoryjnych - dziwne, ale cieszy :)

niedziela, 5 października 2014

WeekEnd - Sinusoida

Właściwie to mogłam zatytułować ten post Wolnym człowiekiem być vol.2 :) Masakra już za mną, od jutra wiatr w skrzydła!


WZLOTY I UPADKI

Poniedziałek i wtorek okazały się być dość lajtowe w pracy - nawet za bardzo. Wiecznie narzekamy, że jest za duży przerób pacjentów, a jak mamy takie pustki, to można świra dostać od nieróbstwa :D Od środy laba się skończyła, wizja dnia otwartego zaczęła spędzać sen z powiek (bo prezentacja) i nawet nie wiem kiedy rozpętało się piekło - wszystko na raz. Praca, bieganie, prezentacja, warsztaty, prezenty dla Babci i kuzynki, zakupy, o, pilates, a potem człowiek chętnie zaliczyłby zgona, ale walczy do 2 w nocy z power pointem.. Jedynym plusem tej sytuacji był totalny brak stresu przed Biegiem Trzech Kopców - jedynie trochę złości, że forma siedzi i kwiczy.

WYZWANIE NA KOLEJNY TYDZIEŃ

Nie obiecywałam sobie wiele po minionym tygodniu i słusznie. W Aziku byłam, prezentację ogarnęłam, chociaż zajęło mi to 2 dni (noce?), ale z bieganiem było tak sobie.

Więc w nadchodzącym tygodniu nie ma migania się od biegania...chociaż moment, dziś po B3K rzekłam, że nie biegam przez tydzień ;p No, ale nie ma przebacz, półmaraton za trzy tygodnie, muszę wziąć się w garść. Posprzątam też pokój, bo kurzu pełno. Dalej będę czytać książki. Będę chodzić spać o 23 ;p

PRZYGOTOWANIA DO PÓŁMARATONU KRÓLEWSKIEGO

W tym tygodniu nieco odeszłam od planu treningowego - zamiast czterech biegów zrobiłam dwa (po 3 km) i jedne zawody. Na pewno fizycznie zrobiło mi to dobrze, psychicznie trochę mam wrażenie, że za łatwo sobie odpuszczam. Tak, jak dziś w Lasku Wolskim..ale o tym biegu napiszę jakoś w tygodniu, jak się pojawią zdjęcia.

POLECAM

Zaczęła się kolejna edycja Czytaj KRK - tu lista książek. Muszę koniecznie znaleźć jakiś plakat z QR kodami, bo czas tyka, a ten w pobliżu mi zlikwidowali :(

Post króciutki, ale muszę się położyć. Niby tylko 13 km, może trochę pod górkę (;p), ale wolniutko, a jednak ryję nosem po podłodze. Miałam trudny tydzień, to teraz trochę się polenię, a co!

Miłego wieczoru!
N.

środa, 1 października 2014

Lubię siebie. Od czasu do czasu :)

Dzisiejszy post jest odpowiedzią na zaproszenie Eweliny do zabawy Polub siebie/Lubię siebie, polegającą na wypisaniu kilku swoich cech fizycznych, które najbardziej lubimy. Fizycznych, eh.

fot. Paulina Golec

To nie jest tak, że nie lubię swojego ciała. Po prostu nie umiem wskazać takich jego części, które powodują u mnie wow. Zawsze znajdzie się jakieś małe ale, które wynika po części z mojej czepialskiej osobowości, a po części ze świadomości, że jeszcze trochę pracy przede mną, nim stwierdzę, że jestem w 100% zadowolona, np. z mojego brzucha. 

Dużo czasu zajęło mi zaakceptowanie, że niektórych mankamentów mojej fizyczności nie przeskoczę. Jeśli wszyscy w rodzinie matki mają duży nos, a w rodzinie ojca garbaty, to jedynym ratunkiem dla mojego egzemplarza jest młotek chirurga plastycznego - na szczęście tylko raz w życiu ktoś zaskoczył mnie (negatywnie) swoim docinkiem, więc nigdy ten drobny defekt nie urósł do rangi problemu rujnującego moje życie. 

Podobnie rzecz się ma z biustem, czy nogami. Ten pierwszy mógłby być większy, wiadomo, fajnie móc nosić sukienki o kroju innym, niż worek po kartoflach, czy czuć się pewniej w sytuacjach iście sypialnianych. Jednak wygoda jaką zapewnia mi moja kompaktowa parka podczas biegania, ćwiczeń, kiedyś baletu, a w przyszłości, gdy większość moich rówieśniczek będzie miała już tzw. biodrówki - bezcenna. No i mogę kupować staniki sportowe w H&M za 40zł nie martwiąc się tym, że nie będą pasować :)

Z nogami zadziała się ciekawa sprawa. Uwarunkowania genetyczne potrafią przyprawiać o nienawiść względem swojego ciała. Mam po ojcu (pytam się, czemu?) krzywe nogi. Przez krzywe mam na myśli szpotawe, thanks god, w niewielkim stopniu, więc jeszcze nie da mi się wsadzić beczki między kolana :) Natomiast zaburzona oś nóg już daje się we znaki - problemy ze stawami, o których rozpiszę się więcej po półmaratonie. Jest to też problem wizualny, szczególnie dla kobiety. Ubierasz szorty, patrzysz w lustro i ubierasz jednak luźne gacie do ziemi. 

Czemu tyle piszę o swoich niedoskonałościach, skoro miał to być tag o moich ulubionych częściach ciała? Krzywe nogi były przyczynkiem pewnych głupich eksperymentów, których podjęłam się w latach późnego cielęctwa. Wymyśliłam sobie, że jeśli odpowiednio rozbuduję muskulaturę nóg, to nie będzie tak bardzo widać, że są krzywe. Rozumiecie to? Robiłam masę i rzeźbę łydki. Tylko łydki. Tylko mocno porąbana nastolatka mogła coś tak głupiego wymyślić ;) Oczywiście niewiele z tego wynikło (wizualnie), ale dostrzegłam pewną zależność - jeśli ćwiczę, mam mocniejsze mięśnie, czuję się silniejsza, a to cieszy mnie bardziej, niż sześciopak na brzuchu, który wciąż jeszcze nie ujrzał światła jupiterów. Tak też zrodziła się moja miłość do ud i to od nich zacznę wychwalanie swego ciała.

UDA

Pierwsza część mego ciała, o której zaczęłam ciepło myśleć. I to nie w związku z ich prezencją, a siłą właśnie. Zawsze, gdy ktoś mi wytykał, że mam duże (grube - to jednak częściej padało) uda i patyki zamiast łydek, odpalałam, że może i są duże, ale silne. Cieszyło mnie, gdy mogłam szybciej biec, dłużej zjeżdżać na nartach, nim uda paliły żywym ogniem. Dziś, po wielu latach, w końcu widać poszczególne mięśnie, na razie tylko, gdy je napnę (na anatomii palpacyjnej każdy chciał uczyć się na moich przywodzicielach ^^), jednak jest to dla mnie na tyle budujący widok, że gdy opadam z sił na fitnessach, czy podczas biegu, to gapię się na swoje pracujące udka i zacieszam. 

SZYJA

Ten podpunkt będzie chyba mocniej porąbany, niż podnieta własnymi udami :) Kto mnie widział w realu, ten wie, że się garbię. Mimo zamkniętej i skulonej postawy nie można powiedzieć, bym miała przyklejone barki do uszu. Bo mam długą szyję - efekt baletów i ciągłego ściągania obręczy barkowej w dół (nie ściągania łopatek w tył, tylko całej obręczy w dół). Pewnie kiedyś beknie za to kręgosłup, ale na razie się nie martwię, tylko cieszę smukłą szyjką (gąski).

WŁOSY

Chociaż ciągle na nie narzekam. Bo porowate, ciągną wilgoć i robi mi się pudel przy twarzy ilekroć spadnie 1 mm deszczu :) To minusy. A plusy? Długie, mocne, gęste, w zimie grzeją razem z szalikiem (;p), latem jaśnieją i mam piękne pasemka. Nieposłuszne i jednocześnie proste w obsłudze. Jak nie chcą się ułożyć, to spinam w koka i luz.

NA-TALIA

Już wiemy, że mam skromny cyc, genu murzyńskiego tyłka też nie posiadam (za co akurat mocno w duchu dziękuję!), więc moje kobiece kształty w dużej mierze robi..miednica. Szerokie biodra, oprócz spokoju ducha podczas porodu naturalnego, dają także złudzenie wąskiej talii. Nie wiem po kim mam ten atrybut, ale lepiej trafić nie mogłam. 

W sumie to chyba się rozkręcam w wyszukiwaniu pozytywów! 

Myślałam, że na udach poprzestanę. To jednak chyba jedyna moja jako tako ulubiona część ciała. Reszta przyszła po namyśle i kilku minutach przed lustrem. Pewnie po godzinie ten post byłby jednym wielkim samozachwytem. Pewnie taki był zamysł autora tagu - zmusić nas w końcu do dostrzeżenia swoich atutów. Kogo nominuję do zwierzeń? Olę i Małgorzatę, bo się opierniczają w blogowaniu (rzekłam ja, jeden post/tyg ;p), Sylwię, bo jest najświeższym obserwatorem :) oraz właściwie każdego, kto ma ochotę.

N.