niedziela, 22 listopada 2015

Leniwie

Balon już pofrunął :(

To był dziwny tydzień :) Zostałam skazana w pracy na wygnanie - tak nazywamy te dziwne popołudniowe zmiany po 3 h. Każdy czasem musi je odbębnić, niektórzy pracują tak cały rok.. Nie muszę chyba wspominać, że zarobione w tym czasie pieniądze nie pokrywają nawet kosztów dojazdu do pracy? ;D

Kręcąc trochę nosem na taki stratny tydzień postanowiłam zrobić w końcu coś dla siebie, a dokładniej - odpocząć.  Plan był prosty - wysypiać się, jeść regularnie i przemyślanie, odkopać się z zaległości i trochę rozerwać. Żadnej pracy poza tymi trzema godzinami, żadnych pacjentów, klientów, null.

Pierwsze dwa dni czułam się bardzo nieswojo. Przyzwyczajona do szybkiego załatwiania swoich spraw i utykania zadań w każdą lukę w planie dnia, już przed pracą byłam ze wszystkim odrobiona. Wracałam i... co teraz? Jakiekolwiek próby zrelaksowania się prowadziły do dziwnego uczucia, że o czymś zapomniałam, czegoś nie zrobiłam, siedzę sobie tu i czytam książkę, a mogłabym się uczyć lub pracować. Na szczęście kolejne dni skutecznie wdrożyły mnie w nieróbstwo. Pobudka, godzinka z książką w ciepłym łóżku, leniwe śniadania, leniwe ogarnianie domu, leniwe gotowanie obiadu. Wszystko leniwe i dużo wolniej, niż na co dzień. 

Dziś patrzę w kalendarz i słabo mi się robi na myśl o przyszłym tygodniu. Znów trzeba przyspieszyć, znów gonić się z czasem. Wykonywać te same czynności, tylko szybciej. Wolałabym się dalej byczyć :)

Czy odpoczęłam? Tak sobie. Psychicznie już nawet, nawet, do dnia, gdy dowiedziałam się, że mój pacjent zmarł. Fizycznie chyba nie - dalej boli mnie dosłownie wszystko. Zaczęłam mieć problemy z zasypianiem (to w ogóle możliwe do nabycia w 5 dni!?), normalnie jestem tak wykończona, że po prostu tracę świadomość, w minionym tygodniu paradoksalnie spałam mniej, bo więcej czasu traciłam na turlanie się po łóżku i czekanie na sen. To pewnie też jest do wypracowania, jak i nauka odpoczywania i gdy tylko sytuacja finansowa mi na to pozwoli, będę sobie praktykować ten relaks ile wlezie!

Tymczasem zawijam się w mój czerwony kokon i życzę Wam leniwej niedzieli oraz spokojnego tygodnia!

N.

niedziela, 15 listopada 2015

Bieg 5 na dobry początek


Powróćmy na chwilę myślami do października. Na tydzień przed półmaratonem startowałam w biegu organizowanym przez moją Alma Mater. Bez konkretnego planu, bez ścigania się, bez walki o życiówkę. Jak może kojarzycie, był to czas, gdy wychodziłam z choroby, a na starcie stanęłam tylko z sentymentu. 

W asyście Mężczyzny stawiłam się w biurze zawodów, gdzie odstawszy swoje (i robiąc sobie podśmiechujki z nieogaru tam panującego ;p) odebrałam pakiet. Czas już mocno naglił, a tu trzeba się przebrać i cofnąć na start. Wskoczyłam w uroczą koszulkę, zrobiłam depozyt z Mężczyzny i dołączyłam do rozgrzewki.

Balerina mode:on :) fot. Agnieszka Łapczuk-Krygier

Biegło mi się... opornie. Ruszyłam ciut za szybko, lekko zwolniłam i.. zebrałam opierdol od dawnego trenera :D Więc znów biegłam ciut za szybko (do momentu aż prawdopodobnie wybiegłam z zasięgu jego wzroku). Jak zawsze przy takim szarpaniu, najwolniej pokonałam czwarty kilometr. Tam też czułam, że głowa chce mocniej, serce też daje radę, ale mięśnie sflaczały od tego leżenia w łóżku. Próbowałam ścigać się na ostatnich metrach z jakąś laską, ale miałam taki beton w butach, że ledwie utrzymałam jej tempo :D 

Na metę wbiegłam z czasem netto: 00:26:06, co początkowo przyjęłam z niemym facepalmem, ale kolejne dane płynące z zegarka wyraźnie poprawiły mi humor. Średnie tętno poniżej 190 uderzeń, maksymalne poniżej 200! Niewątpliwie wracałam do żywych. Po zawodach odbyła się dekoracja zwycięzców (kategorie mniej więcej jak w Swoszo) i losowanie fantów. Nawet słońce próbowało się przedrzeć przez chmury.

fot. Agnieszka Łapczuk-Krygier

Podsumowując, bieg jak wiele innych, pewnie gdyby nie znajome twarze wkoło nie różniłby się niczym od regularnego parkrun'a (no, może pakietem startowym ;p), ale jak wspomniałam na początku, mam ogromny sentyment do tej sportowej części uniwersyteckiej kadry. I jak zdrowie pozwoli, w kolejnej edycji też wystartuję :)

N. 

środa, 11 listopada 2015

Moleskine i Leuchtturm1917 - moje kalendarze


W 2013 roku, dzięki uprzejmości przyjaciółki mojego Mężczyzny, Ki, w moje ręce trafił mój pierwszy kalendarz Moleskine. Miałam na niego ogromną chrapkę, chociaż wizja wydania więcej niż 10 zł na kalendarz budziła u mnie duże opory. Równie duże, jak zdziwienie mojego otoczenia, gdy rok temu zachwycałam się upolowaniem tegoż kalendarza za pięć dyszek, edycja limitowania z Małym Księciem (<3), zakup roku :D Pewnie gdybym po roku stwierdziła, że nie różnią się one niczym szczególnym od egzemplarzy z hipermarketu, wróciłabym do tych tańszych. Ale zabujałam się w Moleskinach!

Wspomniany pierwszak był kalendarzem średniej wielkości, w pięknej fioletowej, twardej oprawie, w układzie dziennym - czyli jeden dzień na jednej stronie. I tak, był ogromny i ważył tonę, przynajmniej takie miałam wrażenie po taszczeniu go ze sobą cały dzień. Rok 2013 to końcówka studiów, więc w torbie, oprócz fioletowej cegły, miałam ciuchy i buty sportowe, ciuchy i buty szpitalne, jakiś zeszyt, książkę i jedzenie wraz z piciem na cały dzień. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się jak mój kręgosłup to wytrzymał :D


Uciążliwość związana z rozmiarem pierwszego Moleskina skłoniła mnie do wyboru mocno okrojonej wersji na kolejny rok. Rozmiar kieszonkowy, układ tygodniowy z notatkami. Nie było już wtedy problemu z zamówieniem tych kalendarzy przez internet, w rozsądnej cenie. Gdy otworzyłam przesyłkę, zatkało mnie - ten kalendarz naprawdę był kieszonkowy. Miniaturowy wręcz :) Po lewej wyszczególnione dni tygodnia, po prawej strona na notatki. Na zapisanie na którą zmianę mam do pracy oraz rozpiskę treningów biegowych miejsca było w sam raz, jednak jako teczka na istotne kartki już się nie sprawdził i szybko zaczęłam tęsknić za fioletową cegłą..

Ten rok spędzam więc z Małym Księciem, znów w rozmiarze średnim, znów w twardej oprawie, choć pozostałam przy układzie tygodniowym z notatkami. Mam teraz miejsca w sam raz na wszystko, co chcę w nim umieścić. I gdy, wydawałoby się, znalazłam swój ideał, na horyzoncie zamajaczyła firma Leuchtturm1917. Majaczyła już w zeszłym roku na Targach Książki, ale po upolowaniu Moleskina przeszłam obok ich stoiska dość obojętnie. W tym roku skusiłam się na pomacanie papieru i... małą zdradę.


Na przyszły rok zamówiłam na allegro (bo w czwartym dniu targów na stoisku nie było już wyboru..) moje nowe cudo. Znów rozmiar średni, znów twarda, czarna oprawa, tym razem układ tygodniowy, ale horyzontalny. Takiego czegoś jeszcze nie miałam! Leuchtturm1917 i Moleskine mają kilka elementów wspólnych - zaokrąglone rogi, tłoczenie z tyłu okładki, materiałowe zakładki (ten pierwszy ma dwie, już go za to loffciam ;p) i porządny papier. Różnią się wielkością - Leuchtturm w rozmiarze średnim jest formatu A5, Moleskiny są węższe. I mają naklejki :)

Nowy kalendarz mam już uzupełniony o urodziny i imieniny najbliższych (co generalnie nie idzie w parze z moim o nich pamiętaniem), zobowiązania, kursy i biegi. Nie mogę się doczekać jego codziennego używania - zobaczymy, czy robi równie dobre kolejne, co pierwsze wrażenie. Macie jakieś doświadczenia z kalendarzami Leuchtturm?

N.