środa, 11 listopada 2015

Moleskine i Leuchtturm1917 - moje kalendarze


W 2013 roku, dzięki uprzejmości przyjaciółki mojego Mężczyzny, Ki, w moje ręce trafił mój pierwszy kalendarz Moleskine. Miałam na niego ogromną chrapkę, chociaż wizja wydania więcej niż 10 zł na kalendarz budziła u mnie duże opory. Równie duże, jak zdziwienie mojego otoczenia, gdy rok temu zachwycałam się upolowaniem tegoż kalendarza za pięć dyszek, edycja limitowania z Małym Księciem (<3), zakup roku :D Pewnie gdybym po roku stwierdziła, że nie różnią się one niczym szczególnym od egzemplarzy z hipermarketu, wróciłabym do tych tańszych. Ale zabujałam się w Moleskinach!

Wspomniany pierwszak był kalendarzem średniej wielkości, w pięknej fioletowej, twardej oprawie, w układzie dziennym - czyli jeden dzień na jednej stronie. I tak, był ogromny i ważył tonę, przynajmniej takie miałam wrażenie po taszczeniu go ze sobą cały dzień. Rok 2013 to końcówka studiów, więc w torbie, oprócz fioletowej cegły, miałam ciuchy i buty sportowe, ciuchy i buty szpitalne, jakiś zeszyt, książkę i jedzenie wraz z piciem na cały dzień. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się jak mój kręgosłup to wytrzymał :D


Uciążliwość związana z rozmiarem pierwszego Moleskina skłoniła mnie do wyboru mocno okrojonej wersji na kolejny rok. Rozmiar kieszonkowy, układ tygodniowy z notatkami. Nie było już wtedy problemu z zamówieniem tych kalendarzy przez internet, w rozsądnej cenie. Gdy otworzyłam przesyłkę, zatkało mnie - ten kalendarz naprawdę był kieszonkowy. Miniaturowy wręcz :) Po lewej wyszczególnione dni tygodnia, po prawej strona na notatki. Na zapisanie na którą zmianę mam do pracy oraz rozpiskę treningów biegowych miejsca było w sam raz, jednak jako teczka na istotne kartki już się nie sprawdził i szybko zaczęłam tęsknić za fioletową cegłą..

Ten rok spędzam więc z Małym Księciem, znów w rozmiarze średnim, znów w twardej oprawie, choć pozostałam przy układzie tygodniowym z notatkami. Mam teraz miejsca w sam raz na wszystko, co chcę w nim umieścić. I gdy, wydawałoby się, znalazłam swój ideał, na horyzoncie zamajaczyła firma Leuchtturm1917. Majaczyła już w zeszłym roku na Targach Książki, ale po upolowaniu Moleskina przeszłam obok ich stoiska dość obojętnie. W tym roku skusiłam się na pomacanie papieru i... małą zdradę.


Na przyszły rok zamówiłam na allegro (bo w czwartym dniu targów na stoisku nie było już wyboru..) moje nowe cudo. Znów rozmiar średni, znów twarda, czarna oprawa, tym razem układ tygodniowy, ale horyzontalny. Takiego czegoś jeszcze nie miałam! Leuchtturm1917 i Moleskine mają kilka elementów wspólnych - zaokrąglone rogi, tłoczenie z tyłu okładki, materiałowe zakładki (ten pierwszy ma dwie, już go za to loffciam ;p) i porządny papier. Różnią się wielkością - Leuchtturm w rozmiarze średnim jest formatu A5, Moleskiny są węższe. I mają naklejki :)

Nowy kalendarz mam już uzupełniony o urodziny i imieniny najbliższych (co generalnie nie idzie w parze z moim o nich pamiętaniem), zobowiązania, kursy i biegi. Nie mogę się doczekać jego codziennego używania - zobaczymy, czy robi równie dobre kolejne, co pierwsze wrażenie. Macie jakieś doświadczenia z kalendarzami Leuchtturm?

N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz