niedziela, 17 maja 2015

WeekEnd - Woda na ścianie


WZLOTY I UPADKI

Tydzień na wysokich obrotach! Znów poranna zmiana, znów wstawanie o 5. Na szczęście im jaśniej za oknem, tym prościej zwlec się z łóżka. Poniedziałkowe walki z kuracjuszami (za zimna, za ciepła borowina, brzydkie obicie leżanki, dlaczego dziś jest zielony papier, ten szary był fajniejszy - te i inne problemy pacjentów) oraz nieróbstwo współpracowników (o ile w całym tym dziwnym miejscu już tylko personel trzyma jakiś poziom, to jednak nie z każdym pracuje się przyjemnie) skutecznie umiliło mi zamówienie z AVONu ^^ Dwa nowe zapachy i od razu człowiek szczęśliwszy ;p

W zeszłym tygodniu nie dotarłam na czwartkową jogę - choć czułam się już znośnie, to jeszcze za wiele nie jadłam i pewna swych zwieraczy nie byłam. Podczas mojej nieobecności pojawiły się nowe wałki piankowe (jeszcze miększe, niż te stare, phi!) oraz drewniane kostki! Całkiem wygodnie się na nich siedzi, natomiast odkładanie nań czoła należy robić znacznie mniej.. dynamicznie.

Wtorek stał pod znakiem - stomatolog. Nie lubię tego, zawsze kończy się na wpadających wiertłach, rozwalonych plombach, ewentualnie jakimś nowotworze. Gdy okazało się, że ratowany rok temu przez tego samego gościa ząb jest żywy i wszystko jest z nim w porządku, myślałam, że śnię. Co więcej, żadnych dziur, prześwietlili mnie na wszystkie strony, jestem zdrowa. To tak dziwne, że wciąż rozważam konsultację u kogoś innego.

Kolejnego dnia, za namową koleżanek z pracy, poszłam do naszego lekarza, bo on ponoć zna takie żelazo, co mnie na kiblu z powrotem nie usadzi. Wiedzą ową się podzielił, przy okazji łapiąc się za głowę na wieść ILE tego poprzedniego żelaza kazano mi brać. Okazuje się, że produkt sam w sobie jest również dobry, ale dawka, którą mi zapisano jest wskazana dla kogoś w ciężkiej anemii i góra przez tydzień. Nic dziwnego, że tak mnie przeorało, dziwne, że dopiero po dwóch tygodniach ;p Myślę, że będę miała nieco do pogadania z moim lekarzem pierwszego kontaktu..

Czwartek też zleciał jak szalony. W pracy ściana gate, robienie ze mnie idioty, wielka obraza stanu - tak skrótowo. Z samego rana, może przyjęłam jeden rzut pacjentów, wchodzę posprzątać do kabiny nr 9, a tam woda na podłodze, woda na leżance, woda leje się po ścianie. Wołam koleżankę ze zmiany, czy to u mnie już zmęczenie i fatamorgana, czy coś nam tu przecieka (błagam, byle nie siki!). Potwierdziła moje wizje, zadzwoniła do kotłowni po nasze złote rączki i już po kilku minutach zjawił się pan T. w obstawie pana A. Panowie zdjęli kawałek podwieszanego sufitu, wytarli ścianę i stwierdzili, że im tu nic nie cieknie <3 Ba, pan T., niesiony chyba na fali samouwielbienia, zagaił, czy abym nie spryskała tej ściany wodą?

W piątek rano sytuacja się powtórzyła, pociekło, zalało i przestało, jednak panowie tak się guzdrali, że woda sama zdążyła wyschnąć, Znów byłam ta zła, co po ścianie wodą leje i zawraca im dupę. Mam nadzieję, że w nadchodzącym tygodniu ta rura jebnie, będą mieli w końcu coś do roboty.

Wracając do czwartku - po urokach pracy wylądowałam u kolejnego lekarza, potem na pełnym speedzie do domu, obiad, tłumaczenia wyniku rezonansu i w końcu, nareszcie, kolacja z Mężczyzną. Stuknęło nam 5 lat razem :)

Weekend to głównie sen. Nadrabiam po całym tygodniu. Nie wypalił nam wyjazd w Bieszczady (na charytatywny bieg na Łopiennik, szkoda), koleżanka szuka przyczyny bólu w łydce i jakkolwiek nie wydaje się to być niczym poważnym, idiotyzmem byłoby biegać z taką nogą po górach. Na nizinach też robota się znalazła, w sobotę razem z Mamą ogarniałyśmy domek dziadków na działce, mycie okien, szaf, komód, aneksu kuchennego, niby nic, a cały dzień przeleciał. 

BIEGUSIEM I JOGUSIEM

Dwa treningi biegowe były, nie takie jak planowałam, ale trzeba było modyfikować, to zmodyfikowałam. We środę dyszka, trochę na oślep, bo gps umarł. Umęczyłam się okrutnie, cała na czarno, w pełnym słońcu.. Na niedzielę przeskoczyło zatem 12 km, ale już od piątku wiedziałam, że nie dam rady, nie po zajobie tego tygodnia. Zrobiłam ich siedem, ale w terenie, więc tym razem odezwały się stawy. Jeśli kolano mówi dość, to dość, żałuję trochę, bo tak dobrze mi było, że pewnie ubiegłabym te 12 ;p

Joga znów zaniedbana, w poniedziałek ryczałam w co drugiej asanie, prowadzący załamywał ręce i kazał sobie odpuścić, ale ja do odpuszczających w tej kwestii nie należę, to raz, a dwa, pewnie musiałabym wyjść, bo niżej już upaść się nie dało. Czwartkowe popisy ze względu na rocznicę odpadły, zatem czuję jutro ciężką i bolesną praktykę.

KSIĄŻKA TYGODNIA

Kupiłam ją już dawno, nie pamiętam, czy sama na to wpadłam, czy ktoś mi ją polecił. Położna Jeannette Kalyty. Zbiór opowieści o przyjmowanych przez autorkę na przestrzeni dwudziestu kilku lat porodach, a więc przekrój przez dojrzewanie polskiego położnictwa. Okropnie wciągnęła mnie ta pozycja, miałam 2 min do autobusu, czytałam, gotowałam obiad, trwało to dłuuugo, bo między krojeniem, a mieszaniem, czytałam. Raz siadłam na chwilkę na balkonie, bo świeciło nań słońce, a w mieszkaniu było ok. 15 stopni, to chciałam się ogrzać - przeczytałam pół książki. Nie wiem ile łez wzruszenia uroniłam, choć to może tylko kwestia czytania o porodzie, zawsze na praktykach ryczałam na porodówce ;p Inne oddziały? Onkologia? Intensywna terapia? Neuro? Takie ciężkie przypadki, jednego dnia z kimś ćwiczysz, drugiego on już nie żyje - nie, jedyne co mnie tam mocno wzruszało to smród na sali, gdyż chorzy często myślą, że jak otworzą okno, to tlen ich zabije. A porodówka? Natik ryczy :D
Mam po niej kaca książkowego, nie potrafię wyjść z tych historii, nie mogę zacząć kolejnej książki, obejrzałam wszystkie wywiady z Jeannette w internetach, a moja Mama pyta, czy zmieniam zawód!

Nie mam siły na wzniosłe podsumowania notki. Wróciłam niedawno od Mężczyzny (kolejny rok bliżej zmiany kodu ;p), w stanie powodującym mocne problemy z akomodacją wzroku. Jeśli nawaliłam srogich błędów w tym tekście, to przepraszam, jutro skoryguję ;p

N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz