piątek, 10 października 2014

Kuracjusz Polski

Jak mamusię kocham, ten tydzień był wybitny pod względem nieogaru. Wszystkim doskwierały zmiany ciśnienia, duża senność, niechęć oraz pacjenci :) Ci ostatni weszli w jakąś fazę totalnego wkurwiania personelu zabiegowego (choć przez pierwsze dwa dni myślałam, że to ja się czepiam - jednak nie tylko ja). Gdy wedle czwartku prawie zaryłam jednej babie w twarz, postanowiłam, że to tu napiszę. Dawno nie było nic o moich podopiecznych!

Poniedziałek.
Kuracjusze sanatoryjni rozpoczynają drugi tydzień walk o zdrowie. Jednocześnie też wykazują się słabym obeznaniem z zegarkiem i panującymi u nas zasadami: nie spóźniamy się, jeśli mieszkasz na miejscu, racz przyjść 10-15 min przed kąpielą, a wszyscy będą szczęśliwi. Efekt? Przychodzę ok.10 do pracy i zastaję panią B. w stanie wskazującym na chęć mordu. Już z rana ciśnienie podniósł jej pan pacjent, sanatoryjny, rzecz jasna, spóźniony ok. 20 min na zabieg, do tego wczorajszy. Został poproszony o udanie się do biura usług celem przełożenia kąpieli na inną godzinę/inny termin. Panu włączył się agresor, zaczęło straszenie pt. znam tego i tamtego oraz wyzwiska, jest pani uciążliwa, utrudnia mi życie. Nie wiem jak bardzo trzeba być naiwnym, by sądzić, że kogokolwiek takie wybuchy skłonią do ustąpienia - raczej wtedy nie ma mowy o pójściu na rękę. O kulturę nie pytam, ale dziwi mnie, ilekroć usłyszę, że jestem kurwą, że ktoś taki nie boi się, że go pozwę?

Przychodzi pacjent sanatoryjny, smród czuć nawet w kuchni borowinowej. Po zabiegu wycieram mu plecy, łzy płyną mi po policzkach (lumpy w autobusie jebią mniej..) i mówię mu, że ma odczekać 2h, a potem musi się umyć. Nie musicie scrollować w dół - zdradzę od razu, że się nie umył. Ale jeszcze tylko tydzień, może robaki się nie zalęgną ^^

Wtorek.
Jest taka pani I., ciekawy przypadek. Pani postanowiła mieć zawijania borowinowe, choć w planowaniu powiedzieli jej, że przez najbliższe dwa tygodnie nie ma szans, bo jest full chętnych. Więc pani przyszła bezpośrednio na borowinę. Ja też pracowałam w podobnym zawodzie i wiem, że oni tam kłamią i czas na moje zawijanie się znajdzie, trzeba tylko poszukać. Proszę mi powiedzieć kiedy jest jakaś luka, ja to pani wynagrodzę, wie pani (ten konspiracyjny szept). Odpowiadam, że mi przykro (eh, ja kłamliwa sucz..), ale naprawdę nie ma miejsca i tłumaczę dlaczego. Jest to związane z długim czasem podgrzewania się borowiny w młynku, więc między pacjentami musi być ok 3 h przerwy, toteż fizycznie nie da się upchnąć ich więcej. Pani to nie przekonało, przerwała mi w połowie. Ile pani chce, pani....Natalioooo, 20?30? :D Śmiechłam i zawyrokowałam, że 30, ale tysięcy, bo bez drugiego młynka się nie obejdzie :D

O godzinie 11.05 przyjmujemy ostatnich dwóch pacjentów na okład borowinowy. Potem jest przerwa do 11.50. Przerwa ta służyć ma jako czas na ogarnięcie syfu, jaki pacjenci zostawiają po sobie w kabinach, uzupełnieniu borowiny w młynkach, dogrzaniu się kompresów z parafiną. Absolutnie efektem ubocznym tego jest kilka minut, które zostają nam na jedzenie i sikanie, co i tak przeciętny pacjent uzna za wykorzystywanie każdej nadarzającej się okazji, by sobie poplotkować. Więc siedzimy tak te ostatnie wolne minuty, upycham po czeluściach jamy ustnej kanapkę (zjem ją obsługując delikwentów na migi ;p), wlewając wodę nosem, by kanapka gładko weszła, a dyskusję moich koleżanek ze zmiany przerywa nagłe wkroczenie jednej z pacjentek do kuchni borowinowej. 
- Słuchamy panią (lód ściął okoliczne pola i lasy ;p)
- Bo ja mam okład.
(w głowie mej: nosz ja pierdolę, naprawdę? nie spodziewałabym się..)
- To proszę położyć kartę na biurku i poczekać.
- Tylko, że ja mam ten okład teraz.
- To znaczy?
- No, 11.50.
(wszystkie głowy zwracają się w moją stronę, oto wyciągam wyrocznie z kieszeni - telefon)
- Jest 11.46.
- Właśnie, i ja mam teraz okład.
- A my właśnie mamy przerwę, do 11.50.
Dalszej dyskusji pt. którą kto ma godzinę na zegarku nie będę przytaczać, bo szkoda Waszego czasu. Efekt był taki, że gdy wybiła w końcu 11.50 (pani wciąż się wykłócała, a nic mnie tak nie wkurwia na resztę dnia, jak mi ktoś odbiera należące mi się 4 min na JEDZENIE i SIKANIE!), wstałam, wzięłam od niej kartę, zaniosłam na biurko i ją tam odłożyłam. Na godzinę 11.50 było zapisanych trzech pacjentów, zgadnijcie, kto wszedł ostatni :D


Środa.
Nad ranem, gdy pracę naszą zaczęłyśmy i między młynkami a wannami latałyśmy, zdarzyła się ciekawa rzecz. Otworzyłam drzwi na patio, coby nieco przewietrzyć po nocy, tym samym nieświadomie powodując zamknięcie się drzwi głównych na borowinę. Przeciąg tak właśnie działa, a że podpórka przy drzwiach już nieco niedomaga, to drzwi się zamykają, Nic niezwykłego. Ciekawa zaś była reakcja pacjentów, którzy zaczęli pojawiać się na zabiegi - stali pod tymi drzwiami (nie były domknięte, także wystarczyło je pchnąć, nawet nie trzeba umieć obsługiwać klamki!). Czarny tłum nieogarów. Żeby było zabawniej, ktoś nie wytrzymał napięcia i poszedł na nas naskarżyć w recepcji - zaspały i ich nie ma! Idzie więc babka z recepcji na borowinę i zdębiała pyta zgromadzonych, czemu nie wchodzą, przecież jest otwarte. I pchnęła te drzwi. Widzicie, jednego dnia wlezą wszędzie, nawet na kuchnie borowinową, w dupskach mając wszelkie zakazy i maniery, drugiego nie potrafią sobie otworzyć drzwi..

Przychodzi sanatoryjna na okład. Nie zdążyłam jeszcze odpowiedzieć na jej dzień dobry, gdy oświeciła mnie, że ma nieprzebrane buty, bo idzie prosto ze spaceru. Szczerze, to nawet nie zwróciłam na to uwagi, gdyby przemilczała sprawę, nie byłoby jazdy. A czemu była? Bo pani stwierdziła, że są czyste. Poprosiłam o potwierdzenie tego, co dotarło do mych uszu - Nie przebrała pani obuwia, bo przyszła pani prosto ze spaceru, ale twierdzi pani, że buty są czyste? Czy spacerowała pani na rękach? 


Czwartek.
Żeby dzień dobrze rozpocząć, wkurw przyszedł już z samego rana. Mimo zabezpieczenia drzwi papierem, powtórzyła się sytuacja z poprzedniego dnia. Krzątamy się po kuchni, patrzam na zegarek i wypalam: pani B., jest 7.18, a nikt jeszcze nie przyszedł, czyżby znowu stali jak debile pod otwartymi drzwiami? Pani B. poleciała. I oczywiście, że stali. Pada pytanie do sanatoryjnych, przecież wiecie, że te drzwi tak mają, słyszycie radio, to czemu chociaż nie próbujecie wejść? Jakiś pan się zapierał, że dwa razy szarpał klamkę i nie ustąpiły. To był dopiero początek kłamliwego dnia :)

Miszczem w tej dziedzinie okazała się inna pani, sanatorium, a jak! Miała mieć okład o 7:40. Godzina jej zabiegu minęła, ja już obsługuję chętnych z 8:30, a jej nie ma. No cóż, pewnie zaspała. Pracuję dalej, aż przyszła nas odwiedzić koleżanka z siarki i rzecze: masz tam panią z 7:40, stała pod fasonami i psioczyła, czemu zamknięte, jak ona ma tu zabieg o 8 (fasony są czynne od 9). Koleżanka wytłumaczyła jej, że ma okład borowinowy, nie fason i o 7:40, nie 8. Zawlokła ją pod odpowiedni gabinet, rzuciła kartę na stół i przyszła mi o tym powiedzieć. Nim panią poprosiłam, potrzebowałam przyjąć jeszcze dwie osoby, bo ich czas zabiegu się zbliżał, a nie mam zamiaru nikogo opóźniać przez spóźnialską. Gdy przyszła na nią pora, chwytam za kartę, przybijam soczyste B, a tu ktoś się na mnie rzuca z pyskówką. Właścicielka karty. Ona już godzinę czeka! Co my sobie myślimy! Zaraz ma śniadanie! Jest przecież godzina na karcie, czemu przyjmuję innych, a ją nie! Odpowiadam grzecznie, że się spóźniła, więc jej zabieg przepadł. Mogę ją przyjąć, tylko pierwszeństwo mają ci, którzy przyszli punktualnie. Nie spóźniłam się! Siedzę tu godzinę i czekam! Co to za traktowanie! Przepraszam panią bardzo, ale o 7:40 tu pani nie było, co więcej, stała pani pod fasonami, więc siłą rzeczy nie mogło pani tu być. Byłam! Siedzę od godziny! Brak szacunku dla starszego człowieka! Taka młoda gnida, a sobie pozwala! (tu przegięła) Proszę przestać krzyczeć. Spóźniła się pani, więc proszę nie kłamać. Albo pani wchodzi na ten okład, albo proszę sobie iść go przeplanować. To pani kłamie! Godzinę czekam i nic! (nastąpiła chwila przerwy, w czasie której pani B. chyba próbowała załagodzić konflikt, a ja w myślach rozjebałam łeb tej ciętej lipy o metalowe drzwi przeciwpożarowe, rzuciłam parę kurw i chyba za wysokim tonem, prawdopodobnie nawet krzykiem odrzekłam) Proszę przestać kłamać i się wydzierać, na korytarzach jest monitoring, mogę w 5 min sprawdzić, gdzie pani była o 7:40, bo na pewno nie tutaj. A teraz do kabiny 10! 
Reszta pacjentów, którzy byli tego świadkami, przynajmniej nie podskakiwała :)
Tym samym delikwentka załatwiła pozostałym sanatoryjnym, że będą mieli ze mną przesrane do końca turnusu. Minuta spóźnienia i niech spierdalają. 

W jednej z kabin po wyjściu pacjenta znajduję gumę do żucia przyklejoną od spodu do leżanki. Kurwa mać, to się dzieje naprawdę?

Na kąpiel borowinową przychodzi, zgadnijcie kto - pani od nieprzebranych butów - z tym samym tekstem, że są czyste. Tym razem musiała jednak przejść przez pokój i zgarnąć klapki kąpielowe.

Piątek. Piąteczek. Piątunio.
Latam między kabinkami, rozwijam, zawijam pacjentów, aż tu nagle wyrasta przede mną pani. Trzyma różową kartę w ręce (komercyjna) i rozchylając ją prezentuje mi utkniętą tam dwudziestkę. I stwierdza: przyszłam na borowinę, na całe ciało. Pytam, czy ma zlecenie od lekarza. Miała, ale na inne zabiegi i chciałaby ową borowinę bez zlecenia (tu podsuwa mi zawartość swojej karty). Nie ma zlecenia, nie ma borowinki, sorry. Pani przyjęła na klatę moją odmowę, podziękowała i sobie poszła. W sumie to byłam pod wrażeniem - żadnego namawiania, podchodów, szukania innych chętnych na banknocik - zwykle tracę z 10 min na takie próby ubicia interesu. Zwykle też rozbraja mnie śmiałość ludzi, którzy sądzą, że za 10-20 zł zrobię im zabieg po cichu, narażając się na zwolnienie z pracy, czy proces w przypadku, gdy taki delikwent okaże się nie tolerować mocy siarki/borowiny i weźmie zemrze dla przykładu :)

Pani od czystych butów po spacerze bez słowa je zdjęła i poszła boso do kabiny :D

Rozwijam pacjentkę po okładzie na kolana. Pani zagaduje: czy pani wyrzuca potem folię? Chodzi o folię, którą rozkładamy na leżankach, by nie urypały się od borowiny. Potwierdzam, na co pani cichutko pyta, czy mogłaby ją sobie zabrać, bo ma w domu osobę starszą, której by się taka forma izolacji łóżka od jej wydzielin bardzo przydała. Zamurowało mnie, ale nie oponowałam.


Z początkiem tygodnia naprawdę myślałam, że to ja mam jakiś kryzys, przesilenie jesienne, jestem nerwowa i wyżywam się na tych biednych pacjentach. Ale borowina jest centrum spotkań w naszym uzdrowisku. I jeśli każdy pracownik przekraczający jej progi zaczyna od: cześć, kurwa, co z tymi ludźmi jest nie tak, to znak, że mogę spać spokojnie. Jeszcze tydzień i pojadą, może następni zamiast kisielu pod czaszką przywiozą ze sobą odrobinę pomyślunku.

* jasne, że generalizuję. 
** tak, ambulatoryjni tym razem stoją w opozycji do poziomu sanatoryjnych - dziwne, ale cieszy :)

4 komentarze:

  1. Jeju.. czytając to momentami nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać i czy Ci współczuć, czy cokolwiek.. w każdym razie stwierdzam, że musisz mieć stalowe nerwy :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Śmiać się - to jedyne antidotum na pracę z ludźmi :)

      Usuń
  2. to wszystko takie śmieszno-straszne... ale uwielbiam posty z cyklu Kuracjusza ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie to ta pani, co się wzajemnie o kłamstwa oskarżałyśmy, łazi po uzdrowisku i kłania mi się w pas właściwie za każdym razem (nawet kilka razy dziennie!) - creepy..

      Usuń