środa, 15 października 2014

8. Bieg Trzech Kopców

Co to był za bieg! :D


Niewiele brakło, bym już w zeszłym roku wzięła udział w tym wydarzeniu. Studia skończone, więc żadne plany marketingowe nie kolidowały ze startami, duuuużo irytacji w związku z pracą magisterską, zatem biegałam regularnie i na coraz dłuższych dystansach. Zobaczyłam reklamę Biegu Trzech Kopców i podniecona jak 150% zaczęłam na głos mówić, że mam ochotę wystartować! Momentalnie zgasili mnie najbliżsi - bo nie dasz rady, jesteś za cienka, ile to km? 13? ee, nie uda się. Nie biegasz przecież tyle.

Oczywiście żałowałam, że się wtedy poddałam. Potrzebowałam jeszcze kilku miesięcy, by wypracować sobie algorytm postępowania w kwestii biegów - zaciekawia mnie bieg, analizuję, czy dam radę, czy traktować to jako wyzwanie i przyczynek do wydłużenia kilometrażu, a może dystans jest dla mnie komfortowy i dobrze powalczyć o lepszy czas, następnie zapisuję się na bieg i dopiero na końcu informuję o tym rodzinę, by nie było tak, jak w przypadku wszystkich tych startów, na których nie stanęłam, bo ktoś mi powiedział, że nie dam rady.

Możecie się domyślać, że w tym roku już od wielu miesięcy zapowiadałam, że nie odpuszczę. Choćbym miała ukończyć bieg na kolanach. Obeszło się bez większych nie dasz rady, ale to chyba dlatego, że szok wywołało moje zgłoszenie się do półmaratonu ;p Czym wszak jest 13 km w porównaniu z 21 km?

Dziś zastanawiam się, na ile odwiedzenie mnie od startu rok temu uratowało moją psychikę - dziś wszelkie porażki biegowe znoszę lepiej (choć jeszcze nie za dobrze), analizuję co się stało, wyciągam wnioski. Rok temu byłam na etapie, gdy każdy bieg, każdy trening niósł ze sobą lepszy czas, dystans, nie miałam tygodni stagnacji, tylko progres. Gdybym wtedy zderzyła się ze ścianą, na którą wpadłam w tym roku, pewnie zeszłabym z trasy. I przestała biegać Kopce.


Ale od początku. Bieg Trzech Kopców napawał mnie ekscytacją mniej więcej do tygodnia go poprzedzającego. Miałam już co prawda pewność, że kurs i choroba, które złożyły się na 1,5 tygodnia bez biegania nie pozostaną bez echa, ale to, czy przybiegnę na metę z czasem 1h 10min, czy 1h 20min nie robi mi aż takiej różnicy. Ha ha. Gwoździe do trumny przybił ostatni tydzień przed startem - zajob w pracy, pozarywane noce, męki na treningach. Byłam tak zmęczona, że przestałam wierzyć, że zrealizuję swoje założenia, ba, że w ogóle dobiegnę.

B3K jest biegiem górskim, a właściwie anglosaskim. Pierwsze 5 km jest naprawdę lajtowe - z górki na pazurki, potem płaskie jak deska Bulwary. Chciałam mocno przycisnąć ten odcinek, no ale wiadomo, jak jest przez pierwszy kilometr/dwa na biegach masowych - głównie się stoi lub spaceruje. Duża część biegaczy patataja na zbiegach, trzeba albo ślimaczyć się za nimi, albo ryzykować i lawirować między nimi. Rozpędu nabrałam dopiero pod koniec zbiegu w okolicach Rynku Podgórskiego. Na Bulwarach prawie zabiło mnie słońce - na pozostałych częściach trasy było mi komfortowo, tam miałam ochotę rozebrać się do naga ;p Zdyszana, zlana potem, przeklinając długi rękaw mojej koszulki, wpadłam na podbieg pod cmentarz na Salwatorze i... tam zaczęły się problemy. Wyszło zmęczenie ciała, które nie było w stanie sprostać wymaganiom głowy i płuc. Czułam się dobrze, parłam naprzód, ale nogi nie słuchały, co krok potykałam się o kostkę brukową, aż skapitulowałam, bo jeszcze jedno potknięcie i rozwalę sobie nos. I tak biegłam, szłam, podbiegałam, znów szłam, kręgosłup postanowił przypomnieć, że jest i ma mnie dość. Przeżyłam jakoś ten siódmy kilometr, dopadłam wodopój (aah, czekolada, jak miło!) i uśmiechnęłam się na myśl, że teraz moja ulubiona część tej trasy - cisza, las, łąka i dłuuuugi zbieg!

fot. Judyta Lech

Oczywiście radość moja nie trwała długo. Puściwszy się pędem w dół, lawirując między biegnącymi parami hamulcowymi, poczułam, że kolka is coming. Walczyłam dzielnie, uciskałam, oddychałam, na kawałku prostej przed kolejnym, morderczym tym razem podbiegiem, nie było po niej śladu. Zwolniłam więc i zaczęłam wspinaczkę. Niestety kolka wróciła, próby jej ujarzmienia w biegu skończyły się skurczem przepony. Nie polecam największym wrogom. I bez zadyszki i długu tlenowego ciężko się oddycha z czymś takim. Dziewiąty kilometr to był koszmar. Szłam do góry, mijali mnie inni idący (!!!), nie wiedziałam jak oddychać, czy powinnam się zatrzymać, przerwać bieg?

Myślę, że taka przygoda rok temu zryłaby mnie mentalnie. Teraz, gdy od kilkunastu tygodni przyzwyczajam się do myśli, że biegam coraz wolniej, brak mi powera i jednak błędem było rzucanie się na długie dystanse, wiem, że to po prostu kolejny sygnał od mojego ciała - weź, idź z tym bieganiem do diabła. Ale wiem też na ile mnie stać i choćbym na kolanach miała skończyć, to skończę. 

Jedenasty kilometr to już marszobiegi, od ZOO wzięłam się w garść i biegłam. By nie tracić rytmu nuciłam w głowie: Kiedy ko-ko-ko, kiedy za-za-za, kiedy koza prosto stoi, wtedy ją-ją-ją, wtedy ją-ją-ją, wtedy ją się dobrze doi. Nie pytajcie :D Ważne, że pomogło. Na ostatnim zakręcie podbiegu moją rymowankę przerwało skandowanie mojego imienia. Z pewnym zdumieniem dojrzałam jego źródło - moi Dziadkowie przyjechali! 

Na metę dobiegłam z czasem netto: 1:27:33. Dobrze? Źle? Na pewno dużo gorzej, niż zakładałam. Z pewnością mogło być dużo gorzej, gdyby przepona nie odpuściła. Koleje wiadro zimnej wody, to te podbiegi - serio do tamtej niedzieli sądziłam, że jestem mocna w podbiegach, przecież cisnę je właściwie przy każdym treningu (mieszkam w dość pofalowanej okolicy). Po przemyśleniu doszło do mnie, że nawet jeśli biegam pod górę, to nie dłużej niż 10 min ciągiem i nachylenie jest nieco mniejsze, niż w Lasku Wolskim. Tak na prawdę gunwo wiem o biegach górskich, nawet jeśli są biegami anglosaskimi ;p

Jakie zatem wnioski na przyszły rok? Tydzień wolnego przed biegiem (;p), trzeba poćwiczyć trochę bieganie po Tatrach, oprócz kolana otejpować sobie także plecy. 

A ogólne wrażenie? Bardzo pozytywne. Piękna pogoda, organizacja dobra, zaskoczyła mnie pozytywnie czekolada na trasie, baton proteinowy po biegu. Posiłek regeneracyjny w postaci żuropodobnej substancji z kiełbasą wyboczą Majchrowskiego (;p) nieco mnie zmiażdżył, ale lepsze to, niż niedopieczona kiełbasa ze swoszowickiego rożna. Natomiast piwo niemieckich żuli, jak to określił Mężczyzna, smakiem nie powaliło. Dobrze, że była herbata. 

Po biegu, wraz z moją Drużyną Dopingującą udaliśmy się na Kopiec Piłsudskiego. Gdy w oddali zobaczyłam Balon Widokowy, nie mogłam wyjść z podziwu, że to tak daleko. I w sumie tak blisko.

Kiedy ko-ko-ko.. ;p
N.

1 komentarz:

  1. Hmm, znam od kuzynki, ale kto wie skąd ona to zna? Może właśnie od tego pana? :D

    OdpowiedzUsuń