sobota, 3 maja 2014

Straciłam serce do biegania

..na dzisiejszym parkrunie.


Nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo zmęczył mnie bieg, psychicznie rzecz jasna. Zwykle jest zgoła odwrotnie - buty na nogach i wiatr we włosach pozwalają uporządkować pierdolnik pod kopułą. Dziś ledwo przebiegłam 200m i zaczęło się patrzenie na telefon. Tempo za niskie, czas ucieka, nogi nie niosą, a między uszami obija się retoryczne pytanie: co ja tu, u licha, robię?

Tydzień temu po parkrunie coś się stało z moją prawą nogą. Piszę coś, bo od tygodnia nie mogę dojść o co jej chodzi. Pierwotnie ból pojawił się po bocznej stronie uda, mniej więcej w jego połowie. W niedziele doszedł ból w pośladku - odwiedzenie i rotacja zewnętrzna kończyny przypominały trochę okładanie się brykietami wyjętymi z grilla (nie żebym praktykowała ;p), potrafiło mnie to obudzić w nocy, gdy przewalałam swe ciało z boku na bok. W poniedziałek śladu po bólu nie było, wtorek to samo, więc wybrałam się na krótki, acz szybki trening (miałam szalenie mało czasu, a nie chciałam odpuszczać). Zadowolona i ociekająca potem zabrałam się za stretching i..mało nie umarłam z bólu. Czasem kolano boli mnie tak, że mam ochotę odgryźć sobie nogę - tym razem chciałam zdemontować cały staw biodrowy. Ból był ostry i skoncentrowany w jednym miejscu - tuż nad krętarzem. A we środę rano nie było po nim śladu. Przed czwartkowym biegiem zrobiłam taką rozgrzewkę, że prawdopodobnie zmęczyła mnie ona bardziej, niż sam bieg by zmęczył - gdybym go dokończyła, bo po 5km miałam tak ołowiane nogi, że postanowiłam nie szarżować i wrócić do domu. Stygnące mięśnie jęknęły (a jakże!) podczas rozciągania, tym razem jednak reprezentowane jedynie przez pośladek. Piątkowe wygibasy w pracy ujawniły jeszcze rwanie gdzieś od kręgosłupa. I mam nadzieję, że całe to nożne zamieszanie wynika właśnie z tego.

Jednak nadzieja swoje, a rozsądek swoje. Za dwa tygodnie Bieg Nocny (10k), a moje treningi z ostatnich dwóch tygodni oscylują wokół 5km - boję się pobiec więcej, bo jeśli to jednak nie kręgosłup, a napinacz powięzi, to zanim wystartuję w biegu będzie już po zawodach. I to na długo.

I takie oto kształty przyjmuje teraz pierdolnik w mojej głowie. Po drodze dotarło do mnie jeszcze, że plan treningowy, który dość luźno realizuję od dwunastu tygodni, może i pozwoli mi na lajcie przebiec te 10km, ale jeśli chodzi o tempo, to stoję w miejscu mniej więcej od stycznia. Pozmieniałabym to wszystko i ułożyła po swojemu, ale - patrz wyżej - obawiam się, że to się nie skończy dobrze :)

Plan na nadchodzące dwa (a właściwie trzy) tygodnie określiłabym słowami: byle nie zrobić sobie krzywdy. W przyszłym tygodniu odpada mi całkowicie weekend, więc pobiegnę dwa razy - raz 3 lub 5 km z przebieżkami, drugi raz - dyszka i nie ma zmiłuj. Tydzień przed startem to już naprawdę lajt - byle nie zapomnieć jak się nogami przebiera. I dla własnego bezpieczeństwa dam sobie wtedy spokój z siatkówką. Potem będę lizać rany, a w ramach zbierania sił na kolejny start (25.05) pobiegnę sobie do Swoszowic zapoznać się z trasą. 

I wtedy nastąpi coś, co powinno mieć miejsce właśnie teraz, gdy patrzeć już nie mogę na buty do biegania i zamiast delektować się minami mijanych facetów, którzy obczajają mój tyłek, gapię się na stoper i modlę o koniec tej męki - zrobię sobie przerwę. By znów zatęsknić.

Zastanawia mnie tylko jedna rzecz - do biegania wróciłam z powodu nerwicy idiotogennej. Zatem, czy to ja popadłam w stan takiej rezygnacji, że otaczający mnie ludzie przestali poruszać mnie swoją impertynencją, czy po prostu ta forma wyładowywania się przestała być skuteczna?

N.

2 komentarze:

  1. Trudne dylematy. A na trudne dylematy - najlepsze jednak i tak bieganie :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może przyśni mi się, że biegam - przemyślę, a nic nie będzie mnie potem bolało :p

      Usuń