wtorek, 18 października 2016

10. Bieg Trzech Kopców

Świerzbią mnie palce, by napisać coś o półmaratonie.
Ale nie. Jeszcze kilka oddechów, jeszcze kilka dni na sprecyzowanie mojego stanu.
Zatem chronologia zostanie zachowana i na pierwszy ogień lecą kopce!


Tydzień przed startem odbywam swój przełomowy trening. Czyli niedzielne wybieganie - mam z tym duży motywacyjny problem, po całym tygodniu zapierdolu ostatnie o czym śnię, to masakrować się na treningu. Moje znajomki z endomondo mogą potwierdzić, że od wielu tygodni nie biegałam w niedzielę, czasem przesuwałam taki dłuższy trening na poniedziałek, ale odkąd wpakowałam się w kolejną pracę, doba za krótką mi jest.

Przełomowy nie tylko dlatego, że odbył się w niedzielę :) Miałam obawy, ogromne, że nie podołam. Często wracałam skonana z ledwie godzinnego truchtania po okolicy, a gdzie tu znaleźć siły na górki? Bosz, a zaraz półmaraton..

Wiecie, że jestem mistrzem nakręcania się :D

Jednak wracając do samego biegu - zapisałam się, to pobiegnę, nie czas na miękką bułkę. W sobotę ogarnialiśmy z ojcem opcje dojazdu pod Kopiec Kraka (budowa łącznicy kolejowej trochę mąci życie), a na koniec wstąpiliśmy po pakiet startowy. W niedzielę walczymy z korkami i docieram na start pół godziny przed wystrzałem. Kręcę się jak smród po gaciach, uświadamiając sobie, że właściwie to muszę się wysikać. NATYCHMIAST, nie za 1,5h ;p A toiki na dole.. Biegnę więc w dół, przebijając się przez morze biegaczy napierających w przeciwnym kierunku i melduję się w półkilometrowej kolejce <3 Odsikana, jakieś 3 min przed startem wbiegam pod kopiec, a tam okazuje się, że rodzice, zaniepokojeni moją długą nieobecnością, wysłali Mężczyznę na obczajkę, także zbiegłam znów kawałek w dół, nim nasze telefony nawiązały połączenie :D To ja już kopiec trzy razy zaliczyłam, mogę iść do domu? xD


Nie mogę - jeszcze medal trzeba odebrać, a ten kołysze się na wieszaku 13 km dalej. Na starcie jakieś zawirowania, ktoś nie dostał na coś pozwolenia, niestety nie wiem ocb, bo tkwiłam pod toi-toi'em. Ruszamy w końcu, nim doszłam do bramy, nad nami zawiśli spadochroniarze - to miała być atrakcja i przynajmniej dla mnie była (startowałam na końcu), gdy jeden z uskrzydlonych lądował nam nad głowami (docelowo oberwał jakiś gość z aparatem..). Po chwili skupiam się na przebieraniu nogami - analizując swój bieg sprzed dwóch lat znalazłam kilka fragmentów, które nawet przy gorszej formie byłam w stanie pobiec lepiej - jedną z nich był pierwszy kilometr. W tym roku nie cackałam się z innymi biegaczami, leciałam swoje i uleciałam w minutę krócej. Odhaczone! Kolejne to podbiegi - Aleją Waszyngtona oraz ten w Lasku Wolskim - mniej łażenia, więcej biegu, nawet jeśli to trucht. Też siadło. Ostatni element - od Zoo nie ma, że boli, biegnę do końca. Także zrobione! 

Jakie więc było moje zdziwienie na mecie, gdy okazało się, że pobiegłam o 3 minuty gorzej!?

Od Kładki strasznie się męczę. I psychicznie i fizycznie. Jestem zmęczona i to wychodzi właśnie wtedy - męczę Bulwary, męczę Salwator, ul. Bronisławy w większości maszeruję, mając jeszcze w pamięci swój upór sprzed dwóch lat i cennik potencjalnych implantów zębów ;p Od asfaltu biegnę, sapię, stękam, przeklinam, dogaduję kwiaciarkom przy cmentarzu i męczę się dalej. Dopadam w końcu wodopój i szlag jasny trafia mię. Nie ma jedzenia (przypominam, biegam, by móc jeść - w domu, na mecie, na trasie), jest dekstryna. Nie podejmuję ryzyka spożywania nieznanych mym jelitom substancji chemicznych. Biegnę o pustym baku, z niebezpiecznie bulgoczącą w brzuchu wodą, a ostania nadzieja wbiega w las, niestety w przeciwnym, niż ja, kierunku.

Zaliczam kolkę na zbiegu, na szczęście to tylko kolka, przepona spokojnie pracuje, więc z miną srającgo kota frunę dalej. Potem idę, potem truchtam, znów idę, coś ten podbieg długi, chyba dwa lata temu był krótszy (tja ;p), wychodzę na prostą, spinam poślad i zatrzymuję się dopiero na mecie. Tam spoglądam na zegarek i zrozumieć nie mogę, dlaczego tak wolno?

Czas na analizy znalazł się dopiero wieczorem - po drodze musiałam jeszcze zaliczyć imprezę u Babci (te miny, gdy wpierdzielałam enty kawałek śmietanowca z zerowymi wyrzutami sumienia!). Prócz wymienionych wyżej zrealizowanych założeń, trzeba było resztę pobiec co najmniej tak szybko, jak dwa lata temu. A pobiegłam wolniej - tyle analiz :)


Zerknęłam jeszcze do starego kopcowego wpisu, miałam tam pewne wnioski na kolejny start: Tydzień wolnego przed biegiem (;p), trzeba poćwiczyć trochę bieganie po Tatrach, oprócz kolana otejpować sobie także plecy. Tydzień wolnego.. co ja sobie myślałam! Chociaż dzień wolnego! Na bieganie po Tatrach czasu nie znalazłam - z przykrością stwierdzam, iż w ogóle nie byłam w tym sezonie turystycznym w górach. Oprócz kolana nie musiałam tejpować nic więcej - ten efekt autoterapii napawa mnie mikro-dumą! A jakie wnioski po tegorocznych zmaganiach? Kopce moim wyznacznikiem tego, jak będzie na półmaratonie. Niestety, sprawdziło się, ale o tym w kolejnym poście.

N.

2 komentarze:

  1. O, bieganie po górach... Też chcę uskutecznić, to musimy się razem zmobilizować na kolejny rok!
    Tak, tydzień wolnego to też dobry żart... :D /Ola - niezalogowana :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślenice nie tak daleko ;p
      Naprawdę nie wiem, co ja sobie z tym tygodniem wymyśliłam.. że wolne, w Swoszo!? xD

      Usuń