niedziela, 13 marca 2016

Rowerowe bieganie


Nowy miesiąc, nowy post! :)
Nie idzie mi ostatnio to zaginanie czasu tak, jakbym chciała. Planując miniony tydzień zapomniałam, że zmiana w pracy nieco bardziej wymagająca, i czasowo, i fizycznie. O psychice to już nawet nie wspominam, szkoda rozpamiętywać. Odzwyczaiłam się od wstawania o 5:00 i już koło środy musiałam ustawiać budziki (dwa) w takiej odległości od łóżka, bym musiała do nich wstać, inaczej nie robiły na mnie wrażenia. Poniedziałek spędziłam z przytupem, rzucając się w wir załatwiania spraw od razu po pracy, potem z wywalonym jęzorem poleciałam na jogę, a gdy wróciłam, padłam. Wtorek spędziłam w uroczym duecie z Gardimaxem i modląc się, by przez najbliższe 9h nie dostać gorączki. Udało się. To tylko wiosna idzie - tak! Jako alergik powiadam Wam, że idzie. Nakurwia wraz z pyłkami <3 Alergia + siarkowodór = egzystencjalne pytania kierowane do ubłoconych przez nieprzebrane buty pacjentów płytek: dlaczego ja? dlaczego dziś? Niestety podłoże mego kiepskiego samopoczucia rozpoznałam dopiero we czwartek, więc wtorkowy trening poszedł się bujać. Niby odporność mam nieco lepszą, ale lepiej dmuchać na zimne!

Tak bardzo dmuchałam w tym tygodniu, że oprócz praktyk jogicznych, na wysiłek fizyczny zdecydowałam się dopiero w sobotę. Musiałam odespać zarwane noce, wczesne pobudki, całe to zasiarzenie - kimałam jedyne 9h i, o ile mój mózg stanowczo odpoczął, tak kręgosłup chyba nie zrozumiał idei.. Godzinę zajęło mi odzyskanie pozycji wyprostowanej, a po kolejnej uznałam, że bieganie w takim stanie zakrawa o debilizm. Następną godzinę zajęło mi wymyślenie, że jadąc na rowerze stacjonarnym nie zmuszam kręgosłupa do amortyzacji, tra la la! :D Zapakowałam torbę i ruszyłam w długą.

Na zdjęciu powyżej widzicie mnie w moim ulubionym zestawie. Jadąc od dołu - wspominane już na blogu buty sportowe z Lidla. Są nie do dobicia, choć widać na czubkach, że zedrzeć się da :) Służą mi głównie w transporcie między szatną a matą na jodze lub tak, jak w sobotę - na siłce. Czasem biegam w nich na bieżni mechanicznej, niestety stopa podczas takiej próby ulega obróbce termicznej. Mam ich serdecznie dość, ale ani czasu na poszukiwania nowej pary, ani hajsu nie stwierdzam. 

Chabrowe skarpetki upolowałam (wraz z białą parą w komplecie) w Decathlonie za 5 zł. Kartonowe opakowanie było uszkodzone, więc obniżyli cenę, taki deal. Prawdopodobnie przeznaczone są do biegania, mają pogrubione newralgiczne miejsca i są mega śliskie. 

Spodenki kupiłam jakiś czas (może rok?) temu w Tchibo. Tak, w sklepie z kawą. Okropnie mi się podobały, kosztowały chyba z 70 zł, co jak za niezbyt markowe ciuchy wydawało mi się przesadzoną ceną i z lekkim strachem zabrałam je do kasy. Dziś śmiało polecam kawowe ciuszki, kupiłam sobie jeszcze bluzkę z długim rękawem i bluzę do biegania, śliczną, liliowy melanż. Wracając do spodenek - posiadają kieszonkę na drobiazg, neonowy ściągacz, są mięsiste i w całkiem niezłym stanie jak na pranie średnio 3x w tygodniu. 

Chyba najdłuższy staż ma ten decathlonowski top. Dwie dyszki, kilka lat używania i wciąż wszystko z nim w porządku. Mam wrażenie, że te plastikowe ciuchy sportowe są niezniszczalne - udało Wam się kiedyś zajechać jakiś? Bo mi nie. Sprzedać, oddać, zgubić - tak, ale żebym pozbyła się, bo się zużył - jeszcze nie.

Tak odpicowana dopadłam rower, ustawiłam zegarek na interwały, które miałam klepać po betonie i pogrążyłam się w lekturze na Kindle. Nie wiem kiedy zrobiłam trening, nie wiem kiedy młodzieniec obok zalał (dosłownie) swoim potem podłogę i nie wiem czemu takie dobre pomysły na ratowanie treningu przychodzą mi dopiero po godzinie rozkmin :)

Jak kręgosłup da, to jutro pobiegam. A jak nie da, to przecież pojutrze też jest dzień :)
N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz