piątek, 24 kwietnia 2015

Krakowskie Spotkania Biegowe - 2. Bieg Nocny 10 km


Jestem niezniszczalna.

Tradycyjnie, na ostatnim kilometrze wzruszyłam się niemiłosiernie, prawie poryczałam, a wszystko przez stan samozachwytu, w jaki wpadłam.
Jednak od początku.

Zeszłoroczne zmagania w tym biegu były moim debiutem na dyszkę. Wykręciłam wtedy czas ok. 56 minut i cieszyłam jak dziecko. Kolejne starty na tym dystansie nie przynosiły upragnionego nowego rekordu życiowego, potem był półmaraton, który zwolnił mnie totalnie. By nie popaść w totalne zimowe odrętwienie, obiecałam sobie, że kolejny Bieg Nocny przed Cracovia Maratonem będzie TYM biegiem. Będzie życiówka.

Styczeń i luty przesmarkałam. Może, gdybym miała możliwość wyleżeć w łóżku tego wirusa, nie trwałoby to tak długo, a ja nie byłabym tak sponiewierana. Ale to tylko gdybanie, w marcu trzeba było stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością. Wyglądało to mniej więcej tak: 2 min biegu, tętno 200, przejście do marszu, po jego 5 min tętno ok 180 <3 Geriatria po całości. Sapałam po wejściu schodami na pierwsze piętro. Autobusów nawet nie próbowałam gonić, bo zwyczajnie bałam się, czy przeżyję. Pierwsze dwa tygodnie miesiąca wkurwiałam się na ową niemoc. Gdzie tam łamać 55 min, gdzie w ogóle biec 10 km!? Przez te dwa miesiące spadłam z kondycją nawet nie do zera - wpadłam w kondycyjną depresję.

Drugą połowię marca spędziłam na tłumaczeniu sobie, że życiówki nie będzie. Serce mozolnie wracało na właściwie tory, powoli mogłam normalnie funkcjonować, pracować. Kolejne treningi z marszobiegów stawały się biegami, niestety, mimo zadziwiająco szybkiej regeneracji organizmu, było już za mało czasu na budowanie życiowej formy. Ostatnie 10 km na treningu pokonałam tydzień przed startem, w czasie 1 h 9 min. Uznałam więc, że trzeba przyjąć na klatę, iż będzie to najgorszy mój czas na tym dystansie i już. Udział już dawno opłacony, grafik w pracy wywrócony, nie ma co strzelać focha - z własnym organizmem nie wygram i choć mam tego świadomość od lat, jak widać, wciąż totalnie sobie nie radzę, gdy stan zdrowia krzyżuje mi plany :)

W piątek po pracy rzuciłam się do biura zawodów po pakiet. Każdy, kto startował w biegach owego weekendu wie, co było w pakiecie, ale zachowajmy dla potomnych - 3 kromki chleba :D Nie będę się czepiać tego, że moim zestawem można było zabić, tak bardzo był czerstwy - to i tak lepszy pomysł na promocję, niż tona ulotek, których nikt nawet nie przegląda. Rozczarowała mnie natomiast koszulka. Bawełniana koszulka. Ani pobiegać, ani wyjść na ulicę - trochę szkoda, że będę w niej głównie spać :(


Na starcie stanęłam właściwie z jednym uczuciem - zmęczeniem. Okrutnie chciało mi się spać. Mężczyzna poganiał, bym się chociaż rozgrzała, a tu takie fale błogiego otępienia! Dobrze, że wkoło sam asfalt, inaczej spałabym ^^ Gdy ruszyliśmy, wkurzenie zawalidrogami nieco podniosło mi poziom adrenaliny. Jeszcze lepiej było na Plantach, gdy umarł gps! Tak naładowana mogłam biec i półmaraton ;p

A biegło mi się bardzo przyjemnie. To miał być TEN dzień, więc właściwie wszystkie elementy układanki, z wyjątkiem mojej kondycji, aż prosiły się o łamanie rekordów. Wieczór, gdy mam największe pokłady mobilizacji i (czasem) uśpionej siły, idealna temperatura z nawiewami chłodzącymi, Nawet z fizjologicznego punktu widzenia nie mogło być lepiej! Toteż biegło mi się bardzo przyjemnie, wyprzedzało kolejne osoby, przybijało piątki i nuciło piosenki. Trwoga dopadła mnie po połowie trasy, bo spodziewałam się jakieś przepity, a tu nic. Punkt (w sumie słusznie) przesunięty był kilkaset metrów dalej, gdzie alejka na Bulwarach jest nieco szersza. Przepłukałam jamę ustną i ochoczo pognałam dalej.

Bieg bez kryzysu biegiem straconym, więc gdzieś wbiegając na Błonia głowa zaczęła zadawać tysiące głupich pytań. Pewnie szukałabym na nie odpowiedzi, gdyby nie pewien chłopak, postury mniej więcej mojego chłopaka, idący bokiem alejki, nie postanowił zerwać się do biegu. Jak się zerwał, tak urwał, wyrył niczym szczupak na betonie. Wraz z kilkoma osobami zaczęliśmy go zbierać z ziemi, lecz dopiero widok strażaków sunących w naszą stronę otrzeźwił chłopa do tego stopnia, że wypruł w siną dal i tyle go widzieliśmy. Tak mnie ta sytuacja ubawiła, że o własnych rozkminach zdążyłam zapomnieć. Nadszedł 9 km i gps (zmartwychwstał na Bulwarach) ogłosił, że biegnę 52 minuty. Kalkulowałam to z tak dużym zaskoczeniem, że dopiero na ostatniej prostej ruszyłam z kopyta. Serce wytrzymało, choć gdy w czasie tej pogoni docierało do mnie co właśnie robię, prawie się poryczałam :D

Na mecie zameldowałam się z czasem netto: 00:58:47

Finalnie ten bieg nie był moim najgorszym startem. Nawet grudniowe Świetliki pobiegłam gorzej, a byłam wtedy w miarę ogarnięta zdrowotnie. Czasem zastanawiam się, na ile w ogóle jest sens przygotowywać się pół roku pod konkretny bieg, skoro można sobie przeleżeć (dosłownie) dwa miesiące, trzeci przemaszerować, w dwa tygodnie się rozpędzić, a jak ma się trzeci w zapasie, to rozwinąć turbo-prędkość i zrobić życiówkę. Bo jeśli w tydzień poprawiłam się o 10 min na dyszkę, to gdyby Bieg Nocny odbywał się dziś, zeszłabym poniżej 55 min na bank ;p

Znajomy, który podnosił mnie na duchu w chwilach największego zwątpienia powiedział jedno bardzo ważne zdanie: Życiówki przychodzą do nas w najmniej spodziewanych momentach. Wtedy prychnęłam tylko na to i darowałam sobie dyskusję. Dziś patrzę na siebie, swój organizm i zaczynam rozumieć o co chodzi. O co biega.

N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz