piątek, 20 czerwca 2014

FAP - Filozofia i Atrakcje Pracy: O, ironio!

Dziś pacjentka tłumaczyła mi swoje półtoragodzinne spóźnienie na zabieg tymi oto słowami: Bo poszłyśmy coś zjeść w Krakowie i tak nam zeszło, jak wróciłyśmy, to była kolacja, to poszłyśmy, a potem zagadałyśmy się no, no i jestem. To do której kabinki mam iść?
Pomijając bezczelne założenie, że w ogóle ją przyjmę (i to poza kolejką!) z takim spóźnieniem, użycie powyższych argumentów w sytuacji, gdy od x godzin zapierdalam nie mając nawet czasu na sikanie, a co dopiero jedzenie, uznaję za co najmniej niestosowne. Nie róbcie tego nigdy, serio.

Jednak dziś napisać pragnę o kolejnym ciekawym zjawisku. Tzw. indywidualnym podejściu do pacjenta. Bo generalnie tak powinno być - przychodzi pacjent do lekarza/fizjoterapeuty, opowiada co mu tam siedzi na wątrobie, medyk stara się określić przyczynę i dobrać takie postępowanie, by przyczynę wyeliminować, a jeśli to niemożliwe, skutecznie ograniczyć cierpienia delikwenta. Chcielibyście tak, prawda?

Otóż, stwórzmy taką hipotetyczną sytuację - jest sobie Pacjent X, na NFZ (bo tych jest więcej, poza tym pacjenci komercyjni w myśl zasady płacę-wymagam często lepiej pojmują sens działań, którym są poddawani i chętniej dyskutują o możliwych rozwiązaniach swojego problemu). Pacjent ten przychodzi, lekarz coś tam zaleca, co uznaje za słuszne, dajmy na to prądy TENS na odcinek lędźwiowy kręgosłupa. Robię ten TENS, czasem coś pogadam z Pacjentem X i w sumie okazuje się, że w jego obecnym stanie lepszy efekt dałyby prądy interferencyjne. Po konsultacji z lekarzem próbujemy tych drugich - nom, jest lepiej. Więc Pacjent X zamiast TENSa ma intery i lux. 
Do czasu.
Siedzi sobie w poczekalni z Pacjentem Y i dyskutuje. Z braku obecności zjawisk atmosferycznych, które można omówić, schodzą na kolejny chwytliwy temat - co mnie boli. W toku rozmowy wychodzi, że Pacjent X miał zmianę w zabiegach. Pacjent Y kwituje to słowami: patrz, wyjuchali cię, miałeś prądy, które trwały 15 min, to teraz masz takie 10-minutowe! 
I Pacjent X robi awanturkę, że jesteśmy sknery, wyłudzamy hajs (choć to NFZ płaci ;p) i co to za traktowanie pacjenta!
I ciul z tym, że było mu lepiej, on chce mieć prądy przez 15 min i już.

Dlatego w większości placówek z kontraktem z NFZ ma się wrażenie masowej produkcji - każdy zabieg wygląda tak samo, trwa tyle samo i jedyne, czym różnią się leżący pod elektrodami pacjenci to rozpoznanie i odczyn widoczny na skórze po zabiegu. Nie dlatego, że nam się nie chce - bo chce, bardzo żałuje, że nie mogę pobawić się aparatami, które mamy, a które oferują tyle ciekawych i fajnych funkcji, ale pacjenci tego nie chcą. Chcą mieć to samo, co wszyscy. I tak samo długo. I być traktowani indywidualnie, oczywiście :>

Te podgabinetowe rozkimny pacjentów prowadzą też do innej zabawnej sytuacji - jeśli prądy, to i natężenie. Przychodzi kiedyś pan i syczy przez zaciśnięte z bólu szczęki, że on chce do 20mA - bo sąsiad tyle bierze, to on też chce. Po 2 minutach skapitulował i uwierzył, że różni ludzie tolerują różne dawki :D

N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz