poniedziałek, 16 grudnia 2013

Dziewczyna Azika

Ruch może zastąpić każde lekarstwo, ale żadne lekarstwo nie zastąpi ruchu - ta złota myśl Wiktora Degi wryła mi się w mózg za sprawą wielu godzin spędzonych w wilgotnych lochach, o sorry, korytarzach i salach naszej miejscówki przy placu Sikorskiego. Fizjoterapeuty znajo temat.

Jakkolwiek można poddawać w wątpliwość praktyczne zastosowanie tej rady przy, powiedzmy, masywnej biegunce (latasz do kibla, więc ruch jest, ale sraka nie przechodzi..), tak po pięciu latach na CMUJ wiem, że na moją nerwicę idiotogenną nic nie pomaga lepiej, niż sweaty workout.

Wykładowca trwoni mój czas? Pacjenci wylewają na mnie swoje frustracje? Najbliżsi organizują mi czas bez mojej zgody? Oh, 5 km biegiem powinno dać radę. I daje. Tylko zrobiło się zimno, któryś z pacjentów zaraził katarem i bieganie (na razie) się skończyło. Na szczęście wzięłam się i przekonałam do karnetu w Aziku (taki osiedlowy fitness klub i siłownia) i 21 listopada wylądowałam na swoich pierwszych zajęciach tam.

Pilates. Prowadząca, dość zachwalana przez Rodzicielkę, dała mi (bo reszta ćwiczących nie wyglądała na tak styranych jak ja) niezły wycisk. Tak bardzo niezły, że następnego dnia w duchu dziękowałam losowi, że mam fizyczną pracę i brakuje mi czasu na odpoczynek, bo jakby mi się te zakwasy skondensowały, to prawdopodobnie udusiłabym się nie mogąc bezboleśnie oddychać :D
Nie muszę Wam chyba pisać, że pilates od razu wylądował w grafiku na cały miesiąc? Bo postanowiłam przelecieć wszystkie zajęcia w klubie i zorientować się co mi najbardziej odpowiada i skupić się tylko na tym (od razu przyznam się, że chodziło mi o TRX - poniżej zobaczycie co z tego wyszło ;p).

TRX, czyli przyczynek mego członkostwa w klubie. Pierwotnie miałam zamiar zaszczycić siłownie swoją obecnością, ale po co przerzucać żelastwo, gdy można przerzucać swój własny ciężar? Dwa niedzielne poranki spędziłam więc uwieszona na linach, rozpaczliwie szukając swojego gorsetu mięśniowego, którego najwyraźniej nie posiadam, bo miota mną jak szatan. Szczególnie w podporze przodem z nogami w uchwytach liny, przyciągającą kolana skośnie do siebie - widok bezcenny ;p
Lubię wyzwania, więc TRX także wchodzi do grafiku.

No, i moje ulubione zajęcia - Indoor walking. Tutaj należy się podwójne tło historyczne dla zrozumienia ogromu emocji, które mną miotają. Na początek moje wyobrażenie o spacerach z indykiem - więc, jest bieżnia, chodzimy sobie po niej, raz szybciej, raz wolniej, to znowu biegniemy, no bo cóż innego można robić na indoor walking!? O, ja głupia..
W momencie, w którym wylądowałam na tych zajęciach, byłam już po jakimś tygodniu, dwóch niebiegania, z ogromnymi problemami ze ścięgnami Achillesa (praca), więc cieszyłam się jak dziecko, że taka delikatniejsza forma pozwoli mi wykurować ścięgna i nie stracić kondycji. Więc możecie sobie wyobrazić kurwy, które przemykały przez moją głowę w trakcie zajęć, oczywiście totalnie odmiennych od mojego wyobrażenia. A jeszcze jak po ok. 5 min dotarło do mnie kto prowadzi te zajęcia, miałam ochotę wyjść. Serio, spadam stąd, auf wiedersehen!

To teraz ta druga historyjka - prowadzącego miałam przyjemność poznać jakieś pół roku/rok temu, gdy podszywając się pod moją Matkę (miała karnet na 4 albo 8 wejść i kończyła się jego ważność, a właścicielkę rozłożyła choroba i szkoda było tracić wejścia ;p) wbiłam na BPU Mix. Niewiele z tego nielegala pamiętam - prowadzącego właśnie - gość ma coś takiego w sposobie prowadzenia zajęć, że nie potrafisz odmówić mu kolejnej serii, kolejnych powtórzeń, choć wiesz, że to za dużo, zaraz zemdlejesz, ale katujesz się dalej; że po zajęciach siedziałam pół godziny w kiblu, bo świat wirował tak bardzo, że nie mogłam wstać; powrót do domu na piechotę slalomem gigantem i generalnie obchodząc całe osiedle dookoła :D 

I tak stoję naprzeciw prowadzącego, słucham o chwytach dłoni nr 1,2 i 3, twarz jakby znajoma (choć pracując z ludźmi ciągle ma się wrażenie, że się kogoś zna), ruchy ciała, gdy przemieszcza się po sali też znajome.. Pewności nabrałam dopiero po pięciu minutach, gdy usłyszałam znajome "Azik!" O, motyla noga, to on, to nie będzie spacer.. I nie był. Co prawda te zajęcia nie zniszczyły mnie tak bardzo, jak pamiętny BPU mix, ale połowę zajęć dyszałam gdzieś z boku, smarkałam nos i wycierałam zalane potem oczy. 
Oczywiście indoor walking jest w grafiku, nawet 2x w tygodniu ;p

Przede mną jeszcze ten tydzień - w piątek kończy mi się karnet, a następny planuję już po nowym roku (osobiście chętnie dalej latałabym na zajęcia, ale za długo żyję na tym świecie, by nie wiedzieć jak naprawdę będzie wyglądać mój świąteczno-sylwestrowy czas..). Dziś (prawdopodobnie teraz) seans masochistycznego spacerku z drobiem, we czwartek eksperymentalna zumba (strasznie jestem ciekawa, czy nie zabiję się o własne nogi ;p) i w piątek kolejny indoor walking na dobicie. W sumie przez miesiąc odwiedzę Azika dziesięć razy. To chyba nie tak źle?
A potem wracam do biegania.

4 komentarze:

  1. ależ Ty jesteś fit women- zazdroszczę:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zabawne, że dzisiaj trafiłam na ten blog a pewnie nie raz mijałyśmy się w Aziku:) Wybierałam zajęcia z J - dawała wycisk i liczyła za nas do 8 - a potem jeszcze kilka razy do 8... tak że wszystkie mięśnie bolały. Ale jak boli tzn że żyjemy:) Teraz męczę bieżnie a jak się ociepli to planuję biegać tak "na prawdę" Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oo! Jak miło! Pozdrawiam Współćwiczącą i do zobaczenia w Aziku lub na biegowych ścieżkach :)

      Usuń