niedziela, 18 czerwca 2017

III Bieg Wadowicki

Jak zwykle, z drobnym poślizgiem wjeżdża na bloga pobiegowy wpis! Choć minął już miesiąc, wciąż mam wrażenie, że to jeszcze nie czas na podsumowanie, że powinnam jeszcze chwilę nad nim pomyśleć. Tyle, że im dłużej rozmyślam, tym więcej szczegółów umyka..


W tym roku jakoś częściej mówię biegom: TAK! Po części dzięki Oli, którą wessało na maksa (;p), i która regularnie namawia na różne starty, po części dlatego, że Kraków już mi się trochę obiegał - trasy się powtarzają, Błonia muszą być, ewentualnie Lasek Wolski i po kilku latach wydaje się, że biegam ciągle ten sam bieg. Wadowice nęciły mnie już rok temu, ale stchórzyłam. W tym roku postawiłam na najpierw się zapiszę, potem zastanowię co dalej. Co więcej, wymyśliłam, że całkiem fajnie byłoby zrobić tam życiówkę, na szczęście praca tyra mnie nieprzerwanie od kilku miesięcy, więc nawet nie nastawiam się na takie cuda :D

Tydzień przed biegiem przetyrał mnie wybitnie (zmieniłam nawet na potrzeby chwili moje powiedzonko: jesteś zmęczony/a po 12h pracy? bicz pliz... :p), więc te 40 min dojazdu do Wadowic w pozycji siedzącej to był najlepszy odpoczynek ostatnich dni. Kiedyś przed półmaratonem miałam mikro napad paniki, iż nie dam rady przebiec 21 km. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy podołam dyszce. 

Na szczęście pogoda się do nas uśmiechnęła - wyjeżdżałyśmy z Olą z Krakowa w upalne sobotnie popołudnie, a dojechałyśmy w pochmurne, wietrze i chłodnawe. Wciąż popołudnie :) Udało nam się zostawić samochód na parkingu tuż przy rynku (i starcie) - za to lubię Wado, nie ma stref parkowania! Odnalazłyśmy schowane biuro zawodów, odebrałyśmy pakiety i spędziłyśmy czas pozostały do startu na doglądaniu atrakcji. 


Gdy wybiła godzina zero, po rozgrzewce, która zafundowała tętno wyższe niż 100 ;p, ruszyłyśmy! Pierwsze metry z górki, potem ostry zakręt, a właściwie nawrót i w sumie dość szybko zrobiło się luźno. Zrobiło się też pod górkę i mniej do śmiechu. Tak szczerze, to mi się zupełnie odechciało - patrzyłam na zegarek, sekundy uciekały w oczach, a przecież trzeba pobiec w mniej, niż godzinę, bo przypał, a tu 6:30 na liczniku..

Gdzieś chyba na trzecim kilometrze piłowania słyszę przekleństwa Oli, myśląc, że jak ona już ma dość, to nie uciągnę tego dalej sama. Tymczasem wiązanka miała swój ciąg dalszy i dotyczyła Pana Oszusta z Kijkami. W tym samym czasie, na tej samej trasie odbywały się też mistrzostwa w nordic walking. I Pan Oszust w tej kategorii właśnie się prezentował. Techniki brak, gołe kije na asfalcie i chyba tylko koszulka z nadrukowanymi sponsorami miała świadczyć o jakimś jego profesjonalizmie (?). Gość nakurwiał tymi kijami, jęczał i udawał, że idzie, choć faktycznie truchtał - dlaczego wolontariusze na trasie nie reagowali? Szkoda trochę innych zawodników, przygotowania do zawodów na 10 km to duże wyzwanie, a trofea idą do takich cwaniaków.

Musiałyśmy więc cisnąć mocniej, bo Pan Oszust szedł szybciej, niż my biegłyśmy, a ten stukot doprowadzał mnie (i chyba nie tylko mnie) do rozstroju nerwowego. W połowie trasy i jej najwyższym punkcie czekało picie. Mimo niskiej temperatury i generalnie komfortu, chciało mi się baardzo pić. Tyle, że na horyzoncie zbieg, a żołądek pełny wody + zbieg = użyźnianie gleby w najbliższym rowie :) Zatem wiele nie popiłam. Tej części trasy nie pamiętam zbyt dobrze - leciała w dół, leciałyśmy na tyle szybko, by dogonić Kijobiega i przegonić. Nogi sunęły mi same, chociaż ostatnie 3 kilometry bolało już wszystko. Uczepiłam się jakiegoś gościa i gdy wbiegliśmy do miasta napotykani kibice kłaniali mu się w pas, pozdrawiali, piąteczki i w ogóle. Później okazało się, że zrobiłam sobie zająca z burmistrza :D Tuż przed ostatnim kilometrem ruszyłam mocniej, parsknęłam tak bardzo na widok ostatniej chorągiewki (ostatni kilometr dzielił mnie od kremówki!), że potknęłam się o płytę chodnikową i niewiele brakło, a zostawiłabym swój krwawy ślad pod kościołem. Organizatorzy wspominali coś, że końcówka to mocny pobieg, zakręt i ostatnia prosta do mety. Tuż przed podbiegiem rozjechałoby mnie auto (policja puszczała pojedyncze samochody, instruując, aby poruszały się lewą stroną, prawą zostawiając dla nas, niestety kierowca nie ogarnął stron i wyjechał mi prosto pod kopyta), więc z wrażenia za późno zabrałam się za przyspieszanie i nim wrzuciłam piąty bieg, już była meta :(

Podbieg na finiszu zniszczył mnie totalnie, pamiętam tylko medal, klepnięcie po plecach przez Olę, flaszkę wody i twardą płytę rynku, na której dogorywałam. 

Zabrakło dla nas arbuza, ale były pierogi z nadzieniem serowo-truskawkowym i kremówka, oczywiście. Końcówka tak bardzo mnie zmęczyła, że jakoś udało mi się wcisnąć te pierogi, ale ciastko wzięłam sobie na później do samochodu. Co było z nim dalej pewnie wiecie już z fejsa, ale dla potomności: podmuch wiatru wprawił w lot moją kremówkę czekającą cierpliwie na dachu auta, drugi podmuch wiatru zawiał cukier puder do otwartego bagażnika, a samo ciacho skończyło swój żywot na parkingowej kostce brukowej. 10 kilometrów na darmo!

Bieg będę miło wspominać, głównie przez trasę, dość wymagającą, ciekawą, malowniczą, zieloną i z dłuuugim zbiegiem, gdzie można wszystkich wyprzedzać (i umierać na drugi dzień od zakwasów na skosach..), ale też za atmosferę, po prostu podobało mi się tam :)

N.

2 komentarze:

  1. muahaha miałam Ci to samo ostatnio powiedzieć - jak to jest, że przed każdym biegiem obiecuję sobie pobiec na maxa, po czym na maxa to mam zajob w pracy? :D
    To był fajowy bieg, szkoda ze nie biegałam dwa tygodnie więc nic nie pamiętam po 8 kilometrze... :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale Krynica to już nie ma, że ciężko w pracy, cisnę! xD

      Usuń