niedziela, 24 maja 2015

WeekEnd - Jak nie dżuma, to rzeżączka!


WZLOTY I UPADKI

O siaro, siarunio, siareczko! Na początku tego tygodnia było lato! Dziś wydaje mi się to niemożliwe, przecież ten wiosenny listopad trwa już chyba od listopada właściwego, a jednak. Ucieszona słońcem i nowym żelazem, z którym mój układ pokarmowy całkiem ładnie współpracuje (odpukać!) poleciałam do roboty jak w skowronkach. Zapomniałam tylko, że na tej nieszczęsnej siarce w okresie letnim jest armagedon. Jedenaście wanien, z których paruje, bo każdy chce się wygrzać (szkoda, że nie leczyć, byłoby to logiczniejsze), nawiewy, które wtłaczają do pomieszczenia powietrze o temperaturze 26-30 st (spod nagrzanego od słońca dachu..) i problemy pierwszego świata w wykonaniu pacjentów - ta mieszanka jest mocno wybuchowa. Po 1,5 godziny pracy byłam bliska omdlenia.

Wieczorem stawiłam się na jodze. Bardzo mi był potrzebny relaks tamtego dnia, integracja ciała z umysłem. W odpowiedzi na moje potrzeby zastałam zastępstwo. Dziewczę urocze, acz uparte jeśli chodzi o praktykę w skarpetkach. Rozumiem, że ćwiczy się boso, wiem, że tak jest lepiej, ba, wiem nawet czemu, ale jeśli mimo to zostaję w skarpetach, to pewnie mam jakiś powód. Na przykład epidemiologiczny. Fallus chciał mnie strzelić, gdy z fochem rzuciła przez zęby, że owszem, mogę zostać w swych skarpetkach, ale na własną odpowiedzialność - z relaksu i integracji nici. Rzuciłam na początku zajęć tekst to znajomka: Eee, nie ma Kuby, to spadamy stąd. Trzeba było dokładnie tak zrobić.

We wtorek koleżanka z pracy chciała przehandlować moje spodnie :D
Wyniosła je z szatni, wyceniła na 35 zł (skandal, dałam za nie 70!), z czego zaśpiewała sobie 20 zł, dla mnie 10 zł, a luźna piątka miała iść na tacę w kościele. Miałam lekki niepokój, czy kończąc zmianę zastanę w szatni spodnie, czy dyszkę na wieszaku! ;p

Na środę postawiłam sobie cel - zagiąć czas. Chciałam koniecznie zrobić trening przed pracą, choć jak w trakcie biegania trafnie zauważyłam, tego się nie dało zrobić ;p Tzn dałoby się, ale musiałabym wstać o 4 rano, ale obawiam się, że nie dożyłabym końca dnia. Ubiegłam więc, ile zdążyłam, resztę dystansu zostawiłam sobie na wieczór. Tylko, że wieczorem to już czasu nie miałam i na dobrą sprawę udało mi się go znaleźć dopiero wczoraj..

U mnie tydzień z każdym kolejnym dniem nabiera rumieńców. Czwartek miałam już tak zalatany (lekarz, praca, joga), że urwał mi się film. W piątek rano obudziła mnie krzątanina mamy przed wyjściem do pracy i zawód nad tym, że nie zrobiłam jej wieczorem owsianki. Owsianki? Kręcę się po mieszkaniu i odkrywam coraz to dziwniejsze rzeczy - listę zakupów, której tworzenia nie pamiętam, strony internetowe na kompie, których przeglądania nie kojarzę, smsy też jakieś obce. Próbowałam sobie przypomnieć cokolwiek, ale na powrocie do domu z jogi i rzuceniu się na lodówkę - czarna dziura. Ponoć nic nie piłam, byłam w logicznym kontakcie, zmęczona i leniwa, ale o 23 to już raczej normalne, więc nie wzbudziłam zainteresowania lokatorów. Na szczęście nie zamówiłam nic dziwnego, ani nikomu nie nawtykałam w tym dziwnym stanie.

Wczoraj moi rodzice przyjmowali gości, więc po bieganiu wpadłam do kuchni i wyszłam z niej dopiero wieczorem. A jak już wyszłam, to wylądowałam z Mężczyzną w Podgórskim Salonie Degustacyjnym, gdzie dobre fryty belgijskie dają oraz Żytnią o smaku pigwy mają <3 A miałam pewien smutek do utopienia - umarł mi aparat w telefonie. Czuję się okropnie źle, tyle godnych uwiecznienia chwil przechodzi bez fotki, nawet dziś jakiś odgrzewany kotlet na początku notki :(

I nawet dziś podczas Biegu Par w pogoni za tlenem nie zrobiłam tony selfiaków! To będzie najbardziej uboga w zdjęcia relacja ever.

A nawiązując do tytułu notki, który jest dzisiejszym podsumowaniem Mężczyzny tego, jaki zacny wybór mamy w drugiej turze głosowania - jak dobrze, że to już dziś! Jeszcze tylko jakieś milion osób przewali się przez pobliską komisję, jeszcze kilku buców zaparkuje na momencik na miejscach dla niepełnosprawnych, podniecimy się wstępnymi wynikami i po wyborach. A te w minionym tygodniu dały mi w dupę. Po wtorku już chyba wszyscy kuracjusze wiedzieli, że poruszanie tego tematu ze mną grozi utopieniem w wannie, ale moja koleżanka ze zmiany, pani K. co rusz przedstawiała nowe teorie spiskowe. Gdy we środę oświeciłam ją, że nie wybieram się tym razem na głosowanie, bo zwyczajnie nie potrafię wybrać, myślałam, że zabije mnie argumentami przeciętnego widza TVNu. Nie ubliżając nikomu, ale akcje w stylu wybieram mniejsze zło, jest chujowo, ale stabilnie, mama kazała głosować na Dudę itd. świadczą o pewnych ubytkach w ogarnianiu rzeczywistości. Z podziwu wyjść nie mogłam, ilekroć jakiś pacjent, zaczepiany przez panią K., odpowiadał, że podejmie decyzję po czwartkowej debacie (sic!), w którą stronę zmierza ten świat! Co się nasłuchałam, że moja postawa (bierność) jest karygodna, tak nie można, co ze mnie za patriotka, że nie głosując odbieram sobie prawo do krytykowania kolejnych pięciu lat prezydentury! Litości. Naprawdę dla Polski lepiej by było, gdybym dołożyła któremuś z tych manipulantów swoją cegiełkę, a potem tego żałowała? Czy głosowanie na kandydata, którego nie popieram (a nie popieram żadnego) nie jest czasem zwykłą hipokryzją? I w końcu, dlaczego jakiś pan Władziu, który swoją decyzję o wyborze przyszłego prezydenta opiera o to, kto komu mocniej dopierdolił w czwartkowy wieczór, ma być lepszym obywatelem, niż ja? Bo poszedł do urny?

BIEGUSIEM I JOGUSIEM

Dla uspokojenia emocji zmiana tematu na lżejszy. Miały być dwa treningi po 12 km, wyszedł jeden, i to w dwóch częściach. Zastanawiam się właśnie, jak rozegrać przyszły tydzień, bo też kolorowo z czasem nie będzie. Dzielenie treningu na dłuższą metę nie ma sensu, przecież półmaratonu nie będę robić na raty :) Liczę jednak na to, że czerwiec przyniesie jakieś zmiany na lepsze w mym posranym grafiku.
Poniedziałkowa joga, jak już wyżej wspomniałam, nie była udaną praktyką. We czwartek byłam tak spięta, że nawet gdybym postanowiła zdjąć skarpetki, musiałabym poprosić kogoś o pomoc ;p Na moje nieszczęście prowadzący wprowadził kilka nowych asan, więc co wycierpiałam to moje.

PIOSENKA TYGODNIA

A na zakończenie mały powrót w czasie. Rok 2013, CLMF, Florence And The Machine na scenie. Ktoś w minionym tygodniu zbombardował mi statystyki postem podsumowującym ten koncert KLIK. Przeczytałam z łezką w oku, dawno nie słyszałam głosu Flo, więc odkopałam z czeluści YT wspominaną w notce akustyczną wersję Sweet Nothing. Enjoy.

N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz