Nadrabianie wspomnień biegowych startów szło mi tak źle, że po pół roku blogowej ciszy postanowiłam dać sobie siana.
I nagle znów zachciało mi się tu pisać :) Niestety nie dowiecie się, co było po niepołomickich żubrach, jak sprawdził się plan pod krynicką dychę oraz czemu nie biegałam od półmaratonu. Życie pisze swoje scenariusze - można z tym walczyć, można się cisnąć w (nie)skończoność, a można też przystanąć, wziąć głęboki wdech i wybrać mniej raniącą drogę.
Dość filozofii.
Za kilka dni krakowska nocna dyszka - ta, którą tak uparcie każdego roku wpisuję w kalendarz biegowy. I dzięki której pewnie w ogóle rozpoczynam kolejny sezon, bo jak po październikowym półmaratonie robię sobie tydzień przerwy, tak pół roku później wciąż nie chce mi się wracać :) Zwykle mniej lub bardziej starannie przygotowuję się do tej dyszki, napalam na życiówkę (tu można parsknąć śmiechem pod nosem) i przestaję spożywać alkohol na tydzień przed startem. Na ten rok jedyne założenie, jakie kiełkuje mi na ten bieg, to go ukończyć, najlepiej w limicie (szkoda byłoby nie mieć w kolekcji kolejnego pięknego krakowskiego medalu!). Nie ma ciśnienia, bo nie ma formy, śmiem twierdzić, że i zdrowia nieco niedostatek, ale od czegoś trzeba zacząć wychodzenie z marazmu. Ulubiony bieg jest chyba dobrym początkiem.
W zeszłym tygodniu cisnąc polem, lasem (przyszłym parkingiem przy centrum jp2) zaliczyłam spotkanie z ziemią wkrótce świętą, bo inaczej jak cudem nazwać nie można faktu, że przeżyłam to i sama do domu wróciłam (trening też dokończyłam, ha!). Zawiódł mój sposób wiązania butów, który dotychczas dawał sobie rady w każdych warunkach - jednak wiosennego pociągu sznurówki do korzenia/gałęzi/czegoś co z ziemi wystawało nie pohamował. Ba! Uczucie to wyhamowało mnie i swój gazeli skok zakończyłabym w szpagacie (a potem na szyciu i to nie spodni..), gdyby nie rozpaczliwe wachlowanie ramion, utrata równowagi i prawen-dupen-klapen. Co w pierwszej kolejności sprawdza biegacz, gdy się tak widowiskowo wypierdzieli? Czy zegarek jest cały ;p Żartuję, pierwsze w panice patrzyłam, czy nikt nie widział.
Niestety, następnego dnia poczułam, że wachlowanie, choć na darmo nie poszło, darmowe też nie było. Maglowałam się ile mogłam, ze skutkiem żadnym, więc następnego dnia wparowałam koledze do gabinetu i poprosiłam o wystrzelanie. Ze skutkiem też żadnym. Trochę mnie to zaczyna mrozić w kontekście klepania 10 kilometrów, bo już po kilkunastu minutach wysiłku mam obręcz bólu na klacie. Moje następne buty biegowe będą na rzepy.
Zatrzymam się na moment w tym miejscu. Widzicie tu pewien zgrzyt? Przestałam pisać, bo nie chciało mi się pisać o bieganiu, a pierwsze akapity po przerwie są o czym? O bieganiu. To chyba Mężczyzna (jeśli nie, to przepraszam, ale nie pamiętam kto) spytał mnie kiedyś co się stało, że z względnie aktywnej osoby stałam się obolałym, zmęczonym, zawiniętym w czerwony kokon pledu kłębkiem nie-chce-mi-się. Od kilku tygodni wiem, że wypadło mi z życiowego równania właśnie to bieganie, które zmuszało mnie do pozostałych form ruchu - jogi, rolowania, ćwiczeń siłowych, było także wentylem wkurwu nagromadzonego w ciągu dnia. Miałam dość biegania i zamiast podmienić je na coś innego, siadłam z książką i tyle mnie świat widział.
Mam jednak z tego siedzenia w domu kilka perełek - pochłaniam wręcz książki Tess Gerritsen z serii Anatomia Zbrodni i jaram się za każdym razem, gdy podczas sekcji dwie ukośne linie idące od obojczyków schodzą się na wysokości wyrostka mieczykowatego i nie muszę czytać przypisów, bo wiem co to :p Kolejna, to seria dokumentów na Netflixie - Brudna forsa, polecona mi przez Mężczyznę. Obejrzałam 3 z 6 odcinków, o krótkiej sprzedaży, chwilówkach i obchodzeniu prawa w Stanach oraz dieslowym szwindlu Volkswagena - ten ostatni podobał mi się najbardziej, o ile można napisać, że robienie ludzi w bambuko może się podobać. Posprzątałam w szafie i komodzie (ktoś chciałby tonę ubrań i dwie książek? zamienię na wino/milkę oreo!), co ostatecznie przekonało mnie do ruszenia tyłka, bo na lato nie mam ciuchów wystarczająco szerokich, by nie musieć odpowiadać na pytania oj, który to miesiąc? I kolejny maraton ślubny przede mną, więc muszę zmieścić się w moje weselne kiecki!
Tym krótkim tekstem mówię witajcie ponownie i jeśli przetrwam sobotni wieczór, to odezwę się znowu.
N.
W zeszłym tygodniu cisnąc polem, lasem (przyszłym parkingiem przy centrum jp2) zaliczyłam spotkanie z ziemią wkrótce świętą, bo inaczej jak cudem nazwać nie można faktu, że przeżyłam to i sama do domu wróciłam (trening też dokończyłam, ha!). Zawiódł mój sposób wiązania butów, który dotychczas dawał sobie rady w każdych warunkach - jednak wiosennego pociągu sznurówki do korzenia/gałęzi/czegoś co z ziemi wystawało nie pohamował. Ba! Uczucie to wyhamowało mnie i swój gazeli skok zakończyłabym w szpagacie (a potem na szyciu i to nie spodni..), gdyby nie rozpaczliwe wachlowanie ramion, utrata równowagi i prawen-dupen-klapen. Co w pierwszej kolejności sprawdza biegacz, gdy się tak widowiskowo wypierdzieli? Czy zegarek jest cały ;p Żartuję, pierwsze w panice patrzyłam, czy nikt nie widział.
Niestety, następnego dnia poczułam, że wachlowanie, choć na darmo nie poszło, darmowe też nie było. Maglowałam się ile mogłam, ze skutkiem żadnym, więc następnego dnia wparowałam koledze do gabinetu i poprosiłam o wystrzelanie. Ze skutkiem też żadnym. Trochę mnie to zaczyna mrozić w kontekście klepania 10 kilometrów, bo już po kilkunastu minutach wysiłku mam obręcz bólu na klacie. Moje następne buty biegowe będą na rzepy.
Zatrzymam się na moment w tym miejscu. Widzicie tu pewien zgrzyt? Przestałam pisać, bo nie chciało mi się pisać o bieganiu, a pierwsze akapity po przerwie są o czym? O bieganiu. To chyba Mężczyzna (jeśli nie, to przepraszam, ale nie pamiętam kto) spytał mnie kiedyś co się stało, że z względnie aktywnej osoby stałam się obolałym, zmęczonym, zawiniętym w czerwony kokon pledu kłębkiem nie-chce-mi-się. Od kilku tygodni wiem, że wypadło mi z życiowego równania właśnie to bieganie, które zmuszało mnie do pozostałych form ruchu - jogi, rolowania, ćwiczeń siłowych, było także wentylem wkurwu nagromadzonego w ciągu dnia. Miałam dość biegania i zamiast podmienić je na coś innego, siadłam z książką i tyle mnie świat widział.
Mam jednak z tego siedzenia w domu kilka perełek - pochłaniam wręcz książki Tess Gerritsen z serii Anatomia Zbrodni i jaram się za każdym razem, gdy podczas sekcji dwie ukośne linie idące od obojczyków schodzą się na wysokości wyrostka mieczykowatego i nie muszę czytać przypisów, bo wiem co to :p Kolejna, to seria dokumentów na Netflixie - Brudna forsa, polecona mi przez Mężczyznę. Obejrzałam 3 z 6 odcinków, o krótkiej sprzedaży, chwilówkach i obchodzeniu prawa w Stanach oraz dieslowym szwindlu Volkswagena - ten ostatni podobał mi się najbardziej, o ile można napisać, że robienie ludzi w bambuko może się podobać. Posprzątałam w szafie i komodzie (ktoś chciałby tonę ubrań i dwie książek? zamienię na wino/milkę oreo!), co ostatecznie przekonało mnie do ruszenia tyłka, bo na lato nie mam ciuchów wystarczająco szerokich, by nie musieć odpowiadać na pytania oj, który to miesiąc? I kolejny maraton ślubny przede mną, więc muszę zmieścić się w moje weselne kiecki!
Tym krótkim tekstem mówię witajcie ponownie i jeśli przetrwam sobotni wieczór, to odezwę się znowu.
N.